Jedno nie ulega wątpliwości: te derby Londynu nie znajdą się na kolejnym wydaniu dvd „Arsenal Classic Victories Over Spurs” – jeśli już, to bardziej nadawałyby się na płytę „Arsenal Routine Victories…”. A przecież (dla kibica nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający), gdyby piłkarzom Tottenhamu wystarczyło koncentracji na trzy ostatnie minuty pierwszej połowy, to wtedy, kto wie…
Nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający, bo – jak wiadomo – koncentracji nie wystarczyło. O losach spotkania zadecydowało 11 sekund, następujących po ponad 40 minutach dobrej gry Tottenhamu w defensywie. Arsene Wenger narzekał później, że jego piłkarze ruszali się jak na zaciągniętym hamulcu ręcznym i w istocie: drużyna gości zagęściła środek pola, a po każdym przejęciu piłki spowalniała grę, tak że gdyby wnosić tylko z tempa pierwszej połowy, to właściwie trudno byłoby uwierzyć, iż oglądamy spotkanie derbowe. Podczas meczu miałem co do taktyki Redknappa wątpliwości, po namyśle sądzę, że była to dobra koncepcja: zamiast od razu iść na wymianę ciosów, do której brakowało szybkich Modricia, Lennona i Defoe, najpierw wybijać Arsenal z uderzenia, frustrując jego piłkarzy i kibiców.
Tyle że tuż przed przerwą piłkarze Tottenhamu potwierdzili wszystkie stereotypy na swój temat. Najpierw zawalili krycie przy wrzucie piłki z autu (ileż takich goli już widziałem, strzelanych Kogutom przez zespoły typu Blackburn, Stoke czy Bolton…), a kiedy realizator pokazywał jeszcze powtórki gola van Persiego – zagapili się przy rozpoczęciu gry od środka. Palacios stracił piłkę, Huddlestone zbyt późno zaczął biec za Fabregasem, który wymijał statycznych i zdekoncentrowanych utratą gola obrońców, by po chwili uderzeniem tuż zza pola karnego nie dać szans Gomesowi. 43. minuta, 2:0, dziękujemy za uwagę.
Menedżer Tottenhamu słusznie nazwał to samobójstwem, wściekając się na trzy szczeniackie błędy, które przyniosły Arsenalowi trzy gole (przy trzecim znakomicie sędziujący ten mecz Mark Clattenburg – tak, tak, ten sam, który nie zauważył gola Mendesa na Old Trafford – zastosował prawo korzyści po faulu Assou-Ekotto na Eduardo, a piłkarze Tottenhamu stanęli czekając na gwizdek, potem zaś Gomes i King zderzyli się, dodatkowo ułatwiając van Persiemu zadanie). Niesłusznie upierał się natomiast, że oba zespoły nie dzieli wielka różnica. Może gdyby zdrowy był Modrić albo przeciwnie: gdyby kontuzjowany był Fabregas, można byłoby nad tym zdaniem dyskutować, ale teraz?
Wielką różnicą w tym meczu był właśnie Cesc Fabregas, którego nie było w stanie powstrzymać aż trzech środkowych pomocników Tottenhamu i który ma już w tym sezonie pięć bramek oraz dziewięć asyst. Wiem, że na takie pytania jest bardzo wcześnie, ale czy macie jakiegoś kontrkandydata do tytułu piłkarza roku?
Różnicą także – tu akurat wbrew wszelkiemu spodziewaniu – była postawa obu bloków defensywnych: obrońcy Arsenalu pozwalali Crouchowi wygrywać tylko te pojedynki główkowe, które toczyły się z dala od ich pola karnego, poza tym grając nie tylko pewnie, ale i fair; obrońcy Tottenhamu z kolei, a wśród nich, co szczególnie zaskakujące, Ledley King, popełniali błąd za błędem i srogo za te błędy płacili. Oglądałem derby Londynu w pubie; gdzieś koło 80. minuty jeden z moich sąsiadów przy stoliku wyznał: „Czuję się tak, jakby ten mecz się nigdy nie odbył…”.
Podobne uczucia muszą żywić kibice Liverpoolu po spotkaniu z Fulham: ich drużyna przegrała, jeśli dobrze liczę, po raz szósty w siedmiu ostatnich meczach, grając bez Gerrarda, Johnsona, Aquilaniego, Riery, Aggera i Skrtela, a w dodatku kolejny raz tracąc Fernando Torresa (nazwiska rezerwowych na ten mecz: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszym składzie m.in. Kyriakos, Degen i Woronin – nie brzmi to imponująco). Po dzisiejszej kolejce wygląda na to, że Liverpool stał się głównym kandydatem do zwolnienia miejsca w pierwszej czwórce (o tym, że miałoby to katastrofalne następstwa dla kondycji finansowej klubu pisał niedawno David Conn); po dzisiejszej kolejce wygląda też na to, że nie na rzecz Tottenhamu (w co zresztą nie wierzyłem). Czy na rzecz Manchesteru City? Przekonamy się jutro.
Dziś natomiast, niezależnie od tego, komu z zespołów czołówki kibicujemy, możemy wznieść toast za Paula Harta i jego Portsmouth. Na jego głowę wciąż sypią się ciosy – ostatnim jest decyzja o zakazie transferów – a przecież on wciąż potrafi motywować swoich piłkarzy. Czy za tydzień opuści ostatnie miejsce w tabeli?
Wiem, że jutro gra MC i że teoretycznie powinienem z tym wpisem poczekać. Ale skoro można rozmawiać już dzisiaj – spróbujmy. Jutro może lepiej pomyśleć o Bobbym Robsonie…