Archiwum miesiąca: październik 2009

Jedenaście sekund jedenastej kolejki

Jedno nie ulega wątpliwości: te derby Londynu nie znajdą się na kolejnym wydaniu dvd „Arsenal Classic Victories Over Spurs” – jeśli już, to bardziej nadawałyby się na płytę „Arsenal Routine Victories…”. A przecież (dla kibica nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający), gdyby piłkarzom Tottenhamu wystarczyło koncentracji na trzy ostatnie minuty pierwszej połowy, to wtedy, kto wie…

Nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający, bo – jak wiadomo – koncentracji nie wystarczyło. O losach spotkania zadecydowało 11 sekund, następujących po ponad 40 minutach dobrej gry Tottenhamu w defensywie. Arsene Wenger narzekał później, że jego piłkarze ruszali się jak na zaciągniętym hamulcu ręcznym i w istocie: drużyna gości zagęściła środek pola, a po każdym przejęciu piłki spowalniała grę, tak że gdyby wnosić tylko z tempa pierwszej połowy, to właściwie trudno byłoby uwierzyć, iż oglądamy spotkanie derbowe. Podczas meczu miałem co do taktyki Redknappa wątpliwości, po namyśle sądzę, że była to dobra koncepcja: zamiast od razu iść na wymianę ciosów, do której brakowało szybkich Modricia, Lennona i Defoe, najpierw wybijać Arsenal z uderzenia, frustrując jego piłkarzy i kibiców.

Tyle że tuż przed przerwą piłkarze Tottenhamu potwierdzili wszystkie stereotypy na swój temat. Najpierw zawalili krycie przy wrzucie piłki z autu (ileż takich goli już widziałem, strzelanych Kogutom przez zespoły typu Blackburn, Stoke czy Bolton…), a kiedy realizator pokazywał jeszcze powtórki gola van Persiego – zagapili się przy rozpoczęciu gry od środka. Palacios stracił piłkę, Huddlestone zbyt późno zaczął biec za Fabregasem, który wymijał statycznych i zdekoncentrowanych utratą gola obrońców, by po chwili uderzeniem tuż zza pola karnego nie dać szans Gomesowi. 43. minuta, 2:0, dziękujemy za uwagę.

Menedżer Tottenhamu słusznie nazwał to samobójstwem, wściekając się na trzy szczeniackie błędy, które przyniosły Arsenalowi trzy gole (przy trzecim znakomicie sędziujący ten mecz Mark Clattenburg – tak, tak, ten sam, który nie zauważył gola Mendesa na Old Trafford – zastosował prawo korzyści po faulu Assou-Ekotto na Eduardo, a piłkarze Tottenhamu stanęli czekając na gwizdek, potem zaś Gomes i King zderzyli się, dodatkowo ułatwiając van Persiemu zadanie). Niesłusznie upierał się natomiast, że oba zespoły nie dzieli wielka różnica. Może gdyby zdrowy był Modrić albo przeciwnie: gdyby kontuzjowany był Fabregas, można byłoby nad tym zdaniem dyskutować, ale teraz?

Wielką różnicą w tym meczu był właśnie Cesc Fabregas, którego nie było w stanie powstrzymać  aż trzech środkowych pomocników Tottenhamu i który ma już w tym sezonie pięć bramek oraz dziewięć asyst. Wiem, że na takie pytania jest bardzo wcześnie, ale czy macie jakiegoś kontrkandydata do tytułu piłkarza roku?

Różnicą także – tu akurat wbrew wszelkiemu spodziewaniu – była postawa obu bloków defensywnych: obrońcy Arsenalu pozwalali Crouchowi wygrywać tylko te pojedynki główkowe, które toczyły się z dala od ich pola karnego, poza tym grając nie tylko pewnie, ale i fair; obrońcy Tottenhamu z kolei, a wśród nich, co szczególnie zaskakujące, Ledley King, popełniali błąd za błędem i srogo za te błędy płacili. Oglądałem derby Londynu w pubie; gdzieś koło 80. minuty jeden z moich sąsiadów przy stoliku wyznał: „Czuję się tak, jakby ten mecz się nigdy nie odbył…”.

Podobne uczucia muszą żywić kibice Liverpoolu po spotkaniu z Fulham: ich drużyna przegrała, jeśli dobrze liczę, po raz szósty w siedmiu ostatnich meczach, grając bez Gerrarda, Johnsona, Aquilaniego, Riery, Aggera i Skrtela, a w dodatku kolejny raz tracąc Fernando Torresa (nazwiska rezerwowych na ten mecz: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszym składzie m.in. Kyriakos, Degen i Woronin – nie brzmi to imponująco). Po dzisiejszej kolejce wygląda na to, że Liverpool stał się głównym kandydatem do zwolnienia miejsca w pierwszej czwórce (o tym, że miałoby to katastrofalne następstwa dla kondycji finansowej klubu pisał niedawno David Conn); po dzisiejszej kolejce wygląda też na to,  że nie na rzecz Tottenhamu (w co zresztą nie wierzyłem). Czy na rzecz Manchesteru City? Przekonamy się jutro.

Dziś natomiast, niezależnie od tego, komu z zespołów czołówki kibicujemy, możemy wznieść toast za Paula Harta i jego Portsmouth. Na jego głowę wciąż sypią się ciosy – ostatnim jest decyzja o zakazie transferów – a przecież on wciąż potrafi motywować swoich piłkarzy. Czy za tydzień opuści ostatnie miejsce w tabeli?

Wiem,  że jutro gra MC i że teoretycznie powinienem z tym wpisem poczekać. Ale skoro można rozmawiać już dzisiaj – spróbujmy. Jutro może lepiej pomyśleć o Bobbym Robsonie

Derby po mojemu

1. Przed czterema laty włożyłem wiele wysiłku w zdobycie pewnego filmu, którego następnie… nigdy nie obejrzałem. To zresztą nie jedyny przypadek tego typu: mam na płytach kilka meczów, do których mimo szczerej woli nie zdołałem wrócić – fragmenty jednego z nich zamykają skądinąd wspomniany film, noszący tytuł, hmm, „Arsenal Classic Victories Over Spurs”.

Zdecydowanie zbyt często wracam natomiast do „Futbolowej gorączki”. Czy dlatego, że Nick Hornby opisuje nie tylko swoją długą drogę do dojrzałości, ale także długą drogę Arsenalu do mistrzostwa Anglii? Dodajmy: drogę przez mękę, przez odejścia lub kontuzje kluczowych zawodników albo niespodziewane i niezrozumiałe porażki w wygranych, wydawałoby się, meczach…

Tamto mistrzostwo Kanonierzy zdobyli w roku 1989 r., czyli w czasie, kiedy zaczynała się moja własna droga przez mękę. „W tym sezonie Arsenal zaprzepaścił wszystkie szanse na tytuł mistrzowski przed listopadem, nieco później niż zwykle” – powiada w pewnym momencie Hornby, w innym zaś: „gdy to piszę, zdążyłem już dwadzieścia dwa razy zaznać goryczy porażki w Pucharze Anglii”, a ja zbyt dobrze wiem, co mówi, bo również zaznaję goryczy porażki przez dwadzieścia dwa lata.

Jedno z tych nieobejrzanych ponownie spotkań to pierwszy mecz Tottenhamu pod wodzą Martina Jola, w listopadzie 2004, wygrany przez Arsenal na wyjeździe 4:5. Inne, zakończone remisem 2:2, wywalczonym zresztą przez Tottenham w ostatnich minutach, odbyło się pół roku wcześniej i dla Kanonierów oznaczało celebrowanie na White Hart Lane kolejnego mistrzostwa Anglii. Futbol jest okrutny…

 

2.  Są oczywiście także takie mecze, po które sięgam chętniej; mam zresztą wrażenie, że w ostatnich latach pojawiają się one jakby częściej i że w tym sensie rację mają ci przedstawiciele obozu Tottenhamu (a także obserwatorzy niezależni), którzy mówią, że dystans między drużynami się zmniejszył. Np. pogrom w półfinale Pucharu Ligi sprzed dwóch lat (niejedno z forów kibiców Tottenhamu od tamtej pory używa ortografii „Ar5ena1”) albo wyjazdowy mecz derbowy sprzed roku, zakończony remisem 4:4; mecz, w którym David Bentley zdobył jedną z najpiękniejszych bramek w historii tych spotkań (choć pamiętam, cholera, także gola Henry’ego po solowej akcji rozpoczętej przed własnym polem karnym, w sezonie 2002/03…). Otóż tak właśnie, David Bentley: człowiek, którego niedługo wcześniej uważano za następcę Davida Beckhama w reprezentacji Anglii, i człowiek, który niedługo później stracił miejsce w pierwszym składzie Tottenhamu, a ostatnio pojawiał się w mediach w kontekście rozbitego po pijanemu samochodu…

W tamtym meczu Arsenal był wyraźnie lepszy, miał gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki i na minutę przed końcem prowadził 4:2, a przecież dał sobie wydrzeć zwycięstwo…

 

3. Wygląda na to, że pewne rzeczy się nie zmieniają: również w niedawnych meczach z AZ Alkmaar i z West Hamem Kanonierzy pokazali, że wciąż nie potrafią zachowywać zimnej krwi i zamiast bronić korzystnego rezultatu myślą o strzeleniu kolejnej bramki, aby za chwilę bramkę stracić. Ale czy właśnie nie za taką filozofię gry uwielbiają ich miliony?

Są zresztą rzeczy, które się zmieniają. Arsenal w tym sezonie imponuje skutecznością nie tylko po akcjach typu „sto podań z pierwszej piłki”, ale także ze stałych fragmentów gry: Gallas i Vermaelen straszą w polach karnych kolejnych przeciwników, strzelając gole po wolnych i rogach. A że, jak powszechnie wiadomo, Tottenham w takich sytuacjach nie bardzo umie się bronić…

 

4. Tak, to jasne: Kanonierzy i tym razem są murowanym faworytem. Grają u siebie, a poza Walcottem wszyscy ich najlepsi piłkarze są zdrowi (wiem, oczywiście, że leczą się Rosicky, Denilson i Fabiański, ale w odróżnieniu od Anglika żaden z nich nie musiałby być zawodnikiem wyjściowej jedenastki). Co innego w Tottenhamie: utrata kontuzjowanych Modricia i Lennona, oraz pauzującego za czerwoną kartkę Defoe’a, to utrata piłkarzy niezastępowalnych, a w dodatku odpowiadających w tej drużynie za grę szybką i niebanalną. Jakkolwiek przykro to mówić (a zwłaszcza: oglądać), kibicom gości pozostaje liczenie na celne dośrodkowania ekspresowo przywróconego do łask Bentleya, a później – na wygrane pojedynki główkowe Petera Croucha i, ewentualnie, na błędy któregoś z nie do końca przekonujących bramkarzy Kanonierów…

W kwestii taktyki trudno się po tym meczu spodziewać jakichkolwiek niespodzianek: Arsenal ustawiony w systemie 4-3-3, kiedy trzeba przechodzącym w 4-5-1, z Arszawinem, van Persiem i może Bendtnerem z przodu, Tottenham w 4-4-2, z wysuniętym Crouchem i schodzącym czasem do drugiej linii Keanem. Gospodarze wymieniający mnóstwo szybkich podań i usiłujący rozciągnąć grę jak najszerzej, goście stawiający na długą piłkę do wysokiego napastnika, próbującego samemu uderzać, bądź zgrywającego na strzał któremuś z kolegów… Do tego kluczowy pojedynek w środku pola: Fabregas-Palacios. Tak jak w ubiegłym roku coś do udowodnienia Wengerowi miał niechciany przez niego Bentley, tak teraz może to być właśnie reprezentant Hondurasu, który przed dwoma laty, zanim podpisał kontrakt z Wigan, był na testach w Arsenalu.

 

5. Notoryczny pesymista (a może należałoby powiedzieć: realista?), zaczytany w dodatku w pisarzu-reprezentancie drugiego obozu, podziwiający pracę Arsene’a Wengera i uwiedziony stylem gry jego piłkarzy, spodziewa się więc zwycięstwa Arsenalu. Choć ma zarazem nadzieję, że kluczowy dla szczelności defensywy Tottenhamu kwartet Gomes-King-Woodgate-Palacios utrudni gospodarzom zadanie na tyle, że zamiast śmiechu z ich obozu będą dobiegać po meczu niechętne komplementy.

Chociaż… Do licha, przecież to są derby. Od tygodnia w pubach, sklepach i biurach północnego Londynu nie mówi się o niczym innym. Przed nami mecz o sześć punktów, mecz o pozostanie w pierwszej czwórce, mecz, w którym (czy naprawdę napisałem, że trudno się spodziewać jakichkolwiek niespodzianek?) wszystko się może zdarzyć… Czuję, jak znów ogarnia mnie futbolowa gorączka.

 

6. A skoro dziś zaczyna pracę nowy trener reprezentacji Polski, przypomina mi się wywiad z asystentem trenera poprzedniego. Zaraz po objęciu posady przez Leo Beenhakkera Rafał Ulatowski mówił dziennikarzowi „Rzeczpospolitej” o swojej fascynacji piłką angielską i o tym, że jeśli kiedyś napisze książkę, da jej tytuł „Moje życie zależne od 90 minut”. To też a propos futbolowej gorączki. Przez 90 minut na Emirates może się niejedno wydarzyć…

Jak się buduje stadion (work in progress)

Śledzę tę historię od wielu lat, a że wydaje mi się ciekawa i w pewnych kwestiach pionierska, pokrótce ją opowiem. Otóż Tottenham Hotspur będzie miał nowy stadion. Samo w sobie nie jest to dziwne: dotychczasowy ma nieco ponad 36 tysięcy miejsc, które co tydzień są wyprzedane. Kolejka kibiców oczekujących na całoroczny karnet przekracza 22 tysiące, liczba zarejestrowanych i opłacających składki członków klubu – 70 tysięcy. W normalnym kraju dochody z biletów stanowią znaczący procent budżetu każdego zespołu (w przypadku Tottenhamu to ok. 18 milionów funtów rocznie, przy dochodach z transmisji telewizyjnych wartych 40 milionów, umowach sponsorskich przynoszących 27 milionów i własnej działalności komercyjnej, dzięki której klub zyskuje kolejne 9 milionów): żeby móc finansowo konkurować z potentatami po prostu trzeba mieć duży stadion.

Ba, kłopot w tym, że dotychczasowa siedziba klubu, położona w przemysłowej i od dziesięcioleci zaniedbanej dzielnicy północnego Londynu, nie rokuje – zdawałoby się – żadnych szans rozwoju. Kto kiedykolwiek spędził trochę czasu w ścisku i korkach na okalających stadion wąskich uliczkach, ten wie, o czym mówię. Stacje metra nie należą do najbliższych, autobusy kursują zbyt rzadko: jednoczesne pojawienie się w tym miejscu kolejnych dwudziestu tysięcy ludzi musi oznaczać wielogodzinny paraliż okolicy.

Odkąd więc pamiętam, kiedy mówiło się o nowym stadionie Tottenhamu, to najczęściej w kontekście przeprowadzki. Klub rozważał użytkowanie nowego Wembley albo stadionu lekkoatletycznego budowanego na Olimpiadę 2012, szukano też alternatywnej lokalizacji w innych częściach stolicy. Przez cały czas trwało jednak sondowanie kolejnych burmistrzów Londynu i władz dzielnicy Haringey, czy w przypadku zostania klubu na White Hart Lane można liczyć na inwestycje w transport publiczny i sieć dróg.

Medialna bomba wybuchła rok temu: prezes Daniel Levy ogłosił, że klub zostaje przy High Road, obecny stadion zostanie rozbudowany do 56 tys. miejsc, a w jego sąsiedztwie powstaną także hotel, supermarket, ponad czterysta domów (w tym luksusowe apartamentowce) oraz klubowe muzeum i siedziba Tottenham Hotspur Foundation. Co ważne: mimo prac budowlanych zespół będzie rozgrywał mecze tam, gdzie dotąd – większe roboty będą wykonywane w przerwach między sezonami, kibice będą się przenosić ze zburzonych części trybun na części już wybudowane, nie trzeba będzie dzierżawić znienawidzonych Upton Park czy Emirates. Za jedną z bramek stanie odróżniająca się od innych, wyższa trybuna, przypominająca nieco słynną The Kop. Miejsca siedzące znajdą się maksymalnie blisko linii bocznej – jak twierdzi klub, bliżej niż na jakimkolwiek innym stadionie Europy. Nad akustyką (ma być GŁOOOŚNO!), pracuje specjalna ekipa projektowa. Kibice są zachwyceni.

Jednak sprawa wydaje mi się ciekawa nie tylko z powodów etosowych (Tottenham gra w tym miejscu od 127 lat), ale także jako przykład biznesowego myślenia. Zanim decyzję o przebudowie ujawniono, przez lata mozolnie (i bardzo dyskretnie) wykupywano okoliczne domy i place, publicznie akcentując raczej nieuchronność przeprowadzki. Etycznego i skutecznego lobbingu wobec lokalnych polityków mogliby się uczyć nasi przedsiębiorcy, podobnie jak działań PR wobec mieszkańców dzielnicy – ci niezainteresowani futbolem dostaną w ramach Northumberland Development Project wiele obiektów użyteczności publicznej (w tym amfiteatr), od początku przypomina się im o nowych miejscach pracy, punktach usługowych, handlowych czy gastronomicznych, które będą musiały powstać dla obsłużenia kilkudziesięciu tysięcy ludzi; od początku organizuje się też publiczne konsultacje i wystawy projektów architektonicznych (pojawienie się każdego kolejnego szkicu jest wydarzeniem). O deklaracji zmniejszenia o 40 proc. emisji dwutlenku węgla, i o milionach funtów, inwestowanych co roku przez fundację Tottenhamu w działania na rzecz zaniedbanej młodzieży z północnego Londynu już nie wspominam. Przesłanie jest proste: jesteśmy waszym największym pracodawcą i waszym największym atutem, nie zaś czymś, co kojarzy się z agresywnymi i podpitymi fanami futbolu.

Skąd na to pieniądze? Tu punkt może najciekawszy. Budowa ma się zakończyć przed rozpoczęciem sezonu 2012/13; mówi się o kosztach rzędu 400 milionów funtów (globalny kryzys paradoksalnie sprzyja, bo wymusił spadek cen materiałów, a firmy budowlane nie narzekają na nadmiar zamówień). Część środków przyniesie kolejna emisja akcji klubu, część – sprzedaż sponsorowi nazwy stadionu (normalka, przećwiczona choćby przez Arsenal czy Bolton), ale część może pochodzić od kibiców, którzy – klub rozważa tę koncepcję – po zawarciu umowy hipotecznej i wpłaceniu z góry odpowiedniej, z pewnością niemałej sumy, zyskają kilkudziesięcioletnie lub nawet dożywotnie prawo do własnego krzesełka na przebudowanym stadionie. Kwestią otwartą jest, czy będą mogli czerpać zyski z jego udostępniania innym chętnym – tak czy inaczej będzie to kolejny zastrzyk pieniędzy przeznaczonych na budowę, i kolejny mistrzowski zabieg PR. Pomyślcie tylko: zamiast narzekać, że klub podnosi ceny, wychwalacie go pod niebiosa, bo daje wam możliwość kupna własnego krzesełka…

PS Wrzucam jedno zdjęcie; komplet informacji i inne wizualizacje znajdziecie tutaj.

Mecz przez duże „m”

Dziś nawet Alex Ferguson nie miał wątpliwości: Liverpool wygrał zasłużenie, a Rafa Benitez zyskał wreszcie kilka dni spokoju. Szkoda tylko, że sam mecz rozczarował – co nie znaczy, że nie dostarczył emocji. Tych było może nawet za dużo, od marszu kibiców gospodarzy, protestujących przeciwko polityce amerykańskich właścicieli, i balonowego szaleństwa kibiców gości, przez dyskusyjne, ale dające się obronić decyzje młodego sędziego, dwóch piłkarzy usuniętych z boiska, kontrowersyjny powrót na Anfield Road Michaela Owena…

Do momentu strzelenia przez Liverpool pierwszej bramki działo się jednak niewiele: lepsze okazje stwarzali gospodarze, ale albo je psuli, albo zamiast strzelać oddawali piłkę kolegom – jeśli gdzieś było widać ślady kryzysu Liverpoolu, to właśnie w tej niepewności przed bramką. MU zagrażał przede wszystkim ze stałych fragmentów; w pierwszej połowie za dużo miejsca po prawej stronie miał Valencia, ale w przerwie Benitez najwyraźniej nakazał podwoić krycie, bo w drugich 45 minutach byłego skrzydłowego Wigan widzieliśmy zdecydowanie rzadziej. W środku pola odczuwalny był brak Fletchera – Carrick i Scholes ruszali się jednak zbyt dostojnie, albo raczej zbyt intensywny jak na mozliwości tej dwójki był pressing duetu Lucas-Mascherano.

Przełomowym momentem meczu był chyba faul Carraghera na wychodzącym na czystą pozycję Owenie: kapitan gospodarzy dostał tylko żółtą kartkę, a gdyby sędzia Marriner zdecydował się pokazać mu czerwoną, być może MU doczekałby się wyrównującego gola (Marriner był zresztą konsekwentny: również Vidić, faulujący wychodzącego sam na sam z van der Sarem Kuyta, otrzymał tylko żółtą kartkę – w jego przypadku była to jednak druga żółta; skądinąd Vidić wyleciał z boiska w trzecim kolejnym meczu z Liverpoolem). Wszystko to jednak właśnie „być może” – pewna jest natomiast obniżka formy Rio Ferdinanda, który zawalił kolejną bramkę, źle oceniając możliwości biegowe Fernando Torresa.

Kryzys? Jaki kryzys? Najpierw Christian Purslow, dyrektor wykonawczy Liverpoolu, daje mocne wotum zaufania Rafie Benitezowi. Później piłkarze tej drużyny, nawet bez Stevena Gerrarda, przekonująco odprawiają mistrza Anglii, a dobry występ odnotowują nawet zawodnicy ostatnio krytykowani, zwłaszcza Lucas, asystujący przy golu Davida Ngoga. Młody Francuz to kolejny piłkarz Liverpoolu, na którym nie zostawiano suchej nitki: czy gol w meczu tej rangi, po akcji, w której musiał wykazać się odpornością psychiczną (zanim uderzył, biegł na bramkę dobrych kilka chwil), będzie w jego karierze momentem przełomowym? Mnie jednak podobał się przede wszystkim Youssi Benayoun, od którego rozpoczynała się większość groźnych ataków Liverpoolu i który kapitalnie asystował przy golu Torresa. Doprawdy, dziś nie brakowało Stevena Gerrarda.

Kibice MU mogą się zastanawiać, co by było, gdyby Michael Owen wystąpił od pierwszej minuty. On również nie spalił się psychicznie, a kiedy kilka razy znalazł się w polu karnym swojej dawnej drużyny – robiło się bardzo groźnie. To raczej Dymitar Berbatow wciąż nie może się przełamać; owszem: wspaniale przyjmuje piłkę, cudownie odgrywa ją piętą czy zewnętrzną częścią buta, ale poza przyjemnością estetyczną niewiele z tego wynika (a ciągnąc Kuyta za koszulkę, mógł spowodować karnego). Tak, najlepszym piłkarzem MU był Edwin van der Sar…

Wydarzeniem tygodnia był jednak powrót do pierwszego składu Chelsea Joe Cole’a: trapiony kontuzjami Anglik po dziesięciomiesięcznej przerwie pokazał reprezentacyjną formę, a jego obecność w wyjściowej jedenastce odrodziła również Franka Lamparda, który w „diamentowym” ustawieniu wreszcie przestał być izolowany. Cole’a ustawiono za napastnikami, a przecież równie dobrze odnalazłby się bliżej lewej strony; możliwości żonglowania składem przez Carlo Ancelottiego robią się fantastyczne, zwłaszcza w kontekście wyjazdu kilku piłkarzy na Puchar Narodów Afryki.

Po meczu menedżer Chelsea nazwał Cole’a „geniuszem”, a ja natychmiast zastanowiłem się nad dwoma kwestiami: nowym kontraktem dla piłkarza oraz jego miejscem w samolocie do RPA (a wcześniej, już za kilka tygodni, w kadrze na mecz towarzyski z Brazylią). No, myślałem też o Paulu Robinsonie, widniejącym w winiecie tego bloga: kolejny raz nie grał źle i kolejny raz pięć razy wyciągał piłkę z siatki…

Co do Tottenhamu i jego porażki w meczu ze Stoke, najchętniej poprzestałbym na frazie Harry’ego Redknappa, „It was one of those days”. Przewaga Kogutów była ogromna, a okazje – wyborne; goście rozpaczliwie wybijali piłkę z własnej bramki albo ratował ich słupek, ale im dłużej to trwało, tym bardziej fatalistyczni robili się aż nadto doświadczeni przez los kibice. Kiedy  bramka dla Tottenhamu nie padła ani w pierwszej połowie, ani w pierwszym kwadransie drugiej, kiedy Redknapp wykorzystał limit zmian, a wkrótce potem kontuzję odniósł Aaron Lennon i trzeba było kontynuować w dziesiątkę, na zaprzyjaźnionym forum kibicowskim niejeden uczestnik dyskusji pogrążył się w oczekiwaniu na ten jeden jedyny celny strzał gości. Cóż, taką przebodli nas drużyną (z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że w takim akurat meczu – kiedy rywale „parkują autobus” we własnym polu karnym – kreatywność kontuzjowanego Modricia i strzelecki instynkt odsuniętego za czerwoną kartkę Defoe’a byłyby wyjątkowo potrzebne; przykro się patrzy na pomocników Tottenhamu, którzy zamiast rozegrać piłkę po ziemi usiłują trafić nią w głowę Petera Croucha)…

Za nami fantastyczna niedziela. Nawet jeśli danie główne rozczarowało, to przystawka (zacięty mecz Boltonu z Evertonem), a zwłaszcza desery smakowały nadzwyczajnie. „I love this game”, pisałem dwukrotnie na twitterze: kiedy Fulham odrobił dwubramkową stratę w wyjazdowym meczu z MC, i kiedy kilkadziesiąt minut później to samo zrobił West Ham, podejmujący w derbach Londynu Arsenal. „The Game”… Tak o meczu z Liverpoolem mówił Alex Ferguson. Mecze przez duże „m” rozegrano tym razem gdzie indziej.

Dead man walking

O tym, że Olympique Lyon jest silnym przeciwnikiem, w ciągu ostatnich lat przekonywał się niejeden europejski zespół. Ale nic to: media, zwłaszcza angielskie, rządzą się własną logiką. Minęły zaledwie dwa tygodnie od tekstu „Benitez ma kłopoty”, w którym opisywałem umiarkowane zachmurzenie nad Anfield Road, i zachmurzenie zdążyło przejść w gwałtowne opady. Przeglądam kolejne gazety i portale: „Czy porażka z Francuzami to początek końca ery Beniteza? Wypowiedz się: tak / nie”. „Czy Kenny Dalglish powinien być menedżerem Liverpoolu?”. „Czy Benitez przetrwa do końca sezonu?”. A może jego skórę – zastanawia się jeden z komentatorów – uratuje skomplikowany sposób podejmowania decyzji przez właścicieli klubu, którzy w zasadzie ze sobą nie rozmawiają? O takich to kwestiach dyskutuje się dzisiaj w Anglii.

Wiem, że nigdy nie było powodów, by darzyć Rafę Beniteza zbyt wielką sympatią – całkiem niedawno Henry Winter nakreślił jego obraz jako zimnego, taktycznego obsesjonata z całkowitą nieumiejętnością obcowania z ludźmi (z dziennikarskiego punktu widzenia brzmi to jak wyrok…). Wiem też (dyskutowaliśmy o tym pod ostatnim tekstem), że trudno go całkowicie rozgrzeszać z polityki transferowej: miał w ciągu pięciu lat pracy znakomite posunięcia, ale miał również wiele nietrafionych, i trudno się dziwić, że w tych dniach przypomina się głównie te ostatnie. Skądinąd Lee Cattermole, który w sobotę jako piłkarz Sunderlandu zneutralizował drugą linię Liverpoolu, mógł w tym meczu zagrać w czerwonej koszulce – Benitez jednak, zamiast wydać 6 milionów na młodego Anglika, wolał zainwestować 20 milionów w niegrającego od miesięcy Aquilaniego. Podobnie krytycznie można oceniać decyzje taktyczne z ostatnich dni: wystawienie trójki obrońców w meczu z Sunderlandem wcale nie uszczelniło defensywy, postawienie na Ngoga w ataku podczas meczu z OL nie przyniosło efektu bramkowego (nie lepszy Kuyt, grający w tym miejscu przed transferem do Liverpoolu?), a zmiana Benayouna na Woronina została natychmiast oceniona przez kibiców – buczeniem.

Mnie jednak nade wszystko interesuje ten medialny mechanizm, który raz uruchomiony – wydaje się nie do powstrzymania. Rafa Benitez czyta gazety, podobnie jak czytają je jego pracodawcy i podwładni. Po oczach biją go te wszystkie wyliczenia: o najgorszej serii od 1987 r. albo o zespole, w którym tylko trzech piłkarzy (Reina, Gerrard i Torres) ma mistrzowskie kwalifikacje… To ostatnie jest opinią Stana Collymore’a, jednego z rzeszy coraz śmielej krytykujących Hiszpana byłych piłkarzy Liverpoolu – im bardziej zresztą ich droga menedżerska lub piłkarska była powikłana, tym ostrzejsze formułują sądy. Porównajmy choćby osiągnięcia trenerskie Beniteza z sukcesami grzmiącego wczoraj w SkySports Sounessa…

Ostatnią szansą na zatrzymanie rozkręconej spirali medialnej jest niedzielny sukces w meczu z MU. Goście z Old Trafford w tym sezonie nie imponują (tak samo zresztą jak w poprzednim…), ale swoje robią. Tyle że mamy do czynienia z czymś w rodzaju „derbów Anglii” – meczem, w którym taktyczne decyzje Beniteza liczyć się będą równie mocno, co pasja jego urodzonych w Liverpoolu i okolicach piłkarzy: Carraghera i Gerrarda. Pytanie tylko, czy Gerrard wystąpi? Na razie jest to wątpliwe, podobnie jak udział w tym spotkaniu Torresa, Riery i Johnsona…

Podobnych problemów Benitez jeszcze w Liverpoolu nie miał. Szkoda tylko, że kiedy mówimy o kryzysie wywołanym przez kontuzje, na odsiecz Liverpoolowi nie może przyjść Michael Owen. On także był do wzięcia w wakacje.

Guma Fergusona. Balonowa.

Z punktu widzenia atrakcyjności narracyjnej to, co w minionej kolejce Premiership najciekawsze, miało się zdarzyć na Fratton Park i Stadium of Light. W pierwszym przypadku chodziło o powrót do Portsmouth Harry’ego Redknappa, a wraz z nim Jermaina Defoe, Petera Croucha i Niko Krajnczara; dziennikarze przez cały tydzień podgrzewali atmosferę, rozpisując się na temat pogróżek pod adresem trenera gości (niegdyś gospodarzy) i rozważając kwestię wzmocnienia jego ochrony przez antyterrorystów. W przypadku drugim mieliśmy okazję do sprawdzenia, ile tak naprawdę jest wart Liverpool bez Fernando Torresa i Stevena Gerrarda (a przy okazji, jakie postępy zrobił ze swoim zespołem Steve Bruce).

Atrakcyjność narracyjna to jednak nie wszystko – obiektywnie najważniejszy mecz tej kolejki toczył się przecież między Aston Villą i Chelsea. Goście w ciągu ostatnich miesięcy wyrośli na głównego faworyta rozgrywek, a gospodarze, mimo nienajlepszego początku, z powrotem liczą się w walce o europejskie puchary. Pytanie tylko, jak w przypadku Chelsea mogły wyglądać przygotowania do tego spotkania: czy Carlo Ancelotti rozdał wyjeżdżającym na mecze reprezentacji piłkarzom książeczki lub płyty dvd z raportami o przeciwniku? Wielu menedżerów ma prawo narzekać na reprezentacyjne zaangażowania swoich zawodników, ale w przypadku Włocha problem nabiera szczególnej ostrości: w ciągu ostatnich dwóch tygodni na treningi przychodziło zaledwie kilku piłkarzy pierwszego składu.

A propos rozpracowania: oglądając mecz AV-Chelsea odniosłem wrażenie, że kolejni rywale zespołu ze Stamford Bridge coraz lepiej przygotowują się na konfrontację z preferowanym przez Ancelottiego ustawieniem drugiej linii w diament. A może raczej to ustawienie nie odpowiada części piłkarzy Chelsea? Zastanawia mnie zwłaszcza blady występ Franka Lamparda, czasem ustawionego za szeroko, a czasem, dla odmiany, za głęboko, i to, że znakomity pomocnik Londyńczyków jakoś nie zdobywa w tym sezonie bramek. Inna kwestia dotyczy stałych fragmentów gry, po których padały gole dla Aston Villi – może to właśnie z powodu przerwy na kadrę zabrakło czasu, by się do nich odpowiednio przygotować? Tezę o kryzysie Chelsea w każdym razie odrzucam: zwróćcie uwagę na jej miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki, na większą liczbę strzałów itd. (statystyki samego Essiena: 93 podania, z czego 89 celnych…). Co się zaś tyczy Aston Villi: oprócz świetnych skrzydłowych ma ona znów parę stoperów skutecznych w obu polach karnych (brawo zwłaszcza za transfer Dunne’a, któremu w MC zdarzały się kuriozalne błędy), co ważne w obliczu nieskuteczności środkowych napastników. Fabio Capello martwi się pewnie faktem, że Emile Heskey coraz częściej zaczyna mecze na ławce rezerwowych…

Ta ostatnia kwestia z pewnością nie martwi natomiast Darrena Benta, autora zwycięskiego gola dla Sunderlandu (już ósmego w tym sezonie) – skądinąd gola, który nie powinien zostać uznany. To nieważne, że balon (czy też piłka plażowa), od którego odbiła się futbolówka po jego strzale, został wrzucony na boisko przez kibica Liverpoolu: sędzia, gdy na boisku pojawi się przedmiot utrudniający grę, powinien przerwać spotkanie i doprowadzić do jego usunięcia. O tym, że po zderzeniu z tym przedmiotem piłka zmieniła lot i że musiało to zmylić Reinę, już nie wspominam. Chwalę natomiast Rafę Beniteza, który tym razem zamiast narzekać na cały świat powiedział po prostu, że drużyna grała źle i przegrała zasłużenie.

Napomniany przez Rogera_Kinta zostawiam na boku rozważania o uzależnieniu wyników Liverpoolu od obecności na boisku Torresa i Gerrarda: przecież w trzech wcześniejszych przegranych ligowych meczach tej drużyny wystąpili… Mam natomiast wrażenie, że nie powiódł się interesujący skądinąd eksperyment z trójką środkowych obrońców, ofensywnie ustawionymi Johnsonem i Aurelio na bokach (rozsądne posunięcie, jeśli zważyć, że prawy obrońca zdecydowanie lepiej czuje się pod bramką rywali niż własną…), a przede wszystkim: z wystawieniem debiutującego w Premiership Jaya Spearinga w miejsce mającego za sobą długą podróż z Argentyny Javiera Mascherano. Rozczarował zwłaszcza Spaering, który podawał głównie do tyłu, a raz czy drugi pozwolił Cattermole’owi odebrać sobie piłkę i rozpocząć groźną akcję Sunderlandu; szkoda, bo młody Anglik zbierał świetne recenzje za występy w rezerwach, a teraz pewnie nieprędko dostanie kolejną szansę.

Skoro wspomniałem o Cattermole’u: jego transfer z Wigan, skąd podążył za Stevem Brucem, odbył się niejako w cieniu przyjścia Benta, ale z meczu na mecz piłkarz ten udowadnia, że warto było o niego zabiegać; są tacy, którzy jego rozwój w ostatnich miesiącach zestawiają z postępami zrobionymi przez Darrena Fletchera. W ogóle po sprowadzeniu Turnera, Cattermole’a i Benta Sunderland ma szkielet, którego niejeden zespół środka tabeli może pozazdrościć. Czy będą się bić o europejskie puchary? Na pewno dziś zagrali także dla Manchesteru United, w którym Bruce spędził swoje najlepsze lata…

W Harrym Redknappie podoba mi się to, że nie broni swoich piłkarzy za wszelką cenę: obsobaczył Jermaina Defoe za idiotyczną czerwoną kartkę, która wyeliminuje go m.in. z derbów z Arsenalem. „Mówiłem mu dziesiątki razy, że w takim meczu trzeba zachować zimną krew”, skarżył się dziennikarzom, którzy tłumniej niż zazwyczaj stawili się na Fratton Park licząc pewnie na jakąś kibicowską rozróbę. Szczęśliwie spotkało ich rozczarowanie: Redknapp, któremu podczas wychodzenia z tunelu towarzyszył ochroniarz, został przywitany w miarę spokojnie (głośniej buczano na Defoe’a i Croucha), a po meczu dziękował kibicom za życzliwe przyjęcie i wspominał stare dobre czasy w Portsmouth.

Miał powody do zadowolenia. Trzecie miejsce i zaledwie trzy punkty straty do lidera po 9 kolejkach to najlepszy start Tottenhamu od 25 lat. Owszem, w następnych meczach nie będzie można skorzystać z Defoe’a, ale to tylko szansa dla Croucha i Pawliuczenki, a generalnie sytuacja kadrowa jest bardzo dobra: Ledley King znów gra (i to jak!), po kontuzji wrócił Dawson, treningi z pełnym obciążeniem wznowił Woodgate, a Luki Modricia tylko patrzeć. W sobotę Redknapp postawił też na kolejnego rekonwalescenta, Heurelho Gomesa – i była to wyjątkowo szczęśliwa decyzja. Brazylijczyk, który przed rokiem po kilku kiksach stał się pośmiewiskiem całej Anglii, znów może myśleć o sobie jako o jednym z najlepszych bramkarzy Starego Kontynentu – dowodem choćby interwencja przy rzucie wolnym Younesa Kaboula.

Ale luksusy kadrowe to jedno. Drugie, ważniejsze, dotyczy ducha zespołu. Tottenham, jak rzadko kiedy w swojej najnowszej historii, chce i potrafi walczyć o swoje. Czasem gra pięknie, ale nawet kiedy nie zachwyca – nadrabia to zaangażowaniem, walecznością i determinacją. To dlatego kapitanem drużyny jest Keane i to dlatego układanie pierwszej jedenastki zaczyna się od Palaciosa (wczoraj wyjątkowo na ławce, bo przymuszony przez honduraską juntę do wzięcia udziału w fecie z okazji awansu na mundial, wrócił do Anglii dosłownie kilka godzin przed meczem).

Inna sprawa, że zaangażowanie, waleczność i determinacja mogłyby być znakami firmowymi wszystkich meczów dziewiątej kolejki. Poza pojedynkiem Arsenalu z Birmingham, który powinien zakończyć się miażdżącym zwycięstwem gospodarzy (nikt tak pięknie nie psuje wybornych sytuacji jak chłopcy Wengera…) wszędzie walczono o punkty do ostatnich sekund, a jeśli kończono zwycięstwem którejś ze stron – to jednobramkowym. Drużyny Wielkiej Czwórki pożegnały się z aurą niezwyciężoności, Manchester City został powstrzymany przez Wigan (o Martinezie, i w ogóle szczęściu Wigan do szkoleniowców, napiszemy osobno), Wolverhampton było o włos od sensacji na Goodison Park… Doprawdy, nie trzeba balonów na boisku, by mieć o czym pisać.

Stu najlepszych piłkarzy świata

Największy spadek na liście: Artur Boruc, z miejsca 52 poza pierwszą setkę… Nie, to nieprawda, bo największy spadek odnotował Deco, z miejsca 29 poza pierwszą setkę, a i Joe Cole wypadł z zestawienia, choć w ubiegłorocznym notowaniu zajmował miejsce 49.

Mówię o liście stu najlepszych piłkarzy świata, zamieszczonej w listopadowym numerze miesięcznika „Four Four Two”, który dziś właśnie wyjąłem ze skrzynki i szybciutko przepisuję: na miejscu 100 Ronaldo z Corinthians, na 99 Santon z Interu, na 98 Zanetti z Interu, na 97 Gomez z Bayernu, na 96 Akinfiejew z CSKA, na 95 Giggs z MU… Mam nadzieję, że trochę Was zaciekawiłem, a trochę zasiałem wątpliwości: jak można porównywać 18-letniego bocznego obrońcę z legendarnym 35-letnim skrzydłowym, bramkarza ze snajperem, ciężko pracującego defensywnego pomocnika z błyskotliwym rozgrywającym? A nawet w obrębie poszczególnych kategorii: czy Akinfiejew jest naprawdę znacząco słabszym bramkarzem od Julio Cesara (miejsce 23) i dlaczego na liście brakuje najlepszego golkipera Premiership Givena, skoro są Reina (58), Czech (76) i van der Sar (85)? Czemu William Gallas (miejsce 84) i Dario Srna (miejsce 66) wyprzedzają niemieszczących się tu w ogóle Kolo Toure czy Joleona Lescotta, za których MC zapłaciło rekordowe kwoty (już nie mówię o tym, o ile lepszym stoperem od Gallasa jest taki Ledley King)? Czy długo leczący kontuzję Joe Cole jest słabszy od również niegrających przez wiele miesięcy van Nistelrooya (miejsce 92) i Eduardo (miejsce 90)? Dlaczego Huntelaara, zawodzącego zarówno w Realu, jak w Milanie, awansowano z miejsca 100 w roku ubiegłym na 75? W tym kontekście szokująco niesprawiedliwe wydają mi się odległe miejsca van Persiego (65), a zwłaszcza Modricia (61, awans tylko o jedno oczko po sezonie, w którym zawojował Premiership z intensywnością porównywalną jedynie z Arszawinem, któremu przyznano zasłużenie wysokie miejsce 15). Czy Chorwat jest gorszym piłkarzem niż np. Lahm (59), Tymoszczuk (56), Carvalho (47!), Kanoute (43!!), Evra (33!!!)?

Zanim dojdziemy do pierwszej dziesiątki powiedzmy, że najwięcej na liście znalazło się Hiszpanów (15), Brazylijczyków (13), Francuzów (10), Argentyńczyków i Włochów (po 9), Anglików i Holendrów (po 6) oraz Portugalczyków (4) – ciekawe skądinąd, czy z tych nacji mogłaby się złożyć lista ćwierćfinalistów mundialu. Aż jedna trzecia wyróżnionych gra w Premier League (co nie dziwi, bo wyróżnia angielska gazeta), 29 w lidze hiszpańskiej, a 23 – we włoskiej. Najbardziej galaktyczne drużyny to Chelsea i Real (po 11 reprezentantów w setce), a kolejne to Barcelona i Inter (po 9), MU (7), Arsenal (6), Bayern i Juventus (po 5).

Napisałem zdanie o angielskiej gazecie, sugerując jakiś rodzaj stronniczości, ale pierwsza dziesiątka może skłaniać do osłabienia tej oceny. Oto ona:

10   Wayne Rooney
9     Samuel Eto’o
8     Kaka
7     Steven Gerrard
6     Fernando Torres
5     David Villa
3-4 Xavi i Iniesta (ex aequo)
2     Cristiano Ronaldo
1     Lionel Messi

Oczywiście ze wszystkim można tu dyskutować. Osobiście zamieniłbym kolejność między Ronaldo i Messim, podobnie jak między Villą i Torresem (a może to ja mam angielskie spaczenie?). Nie wiem też, czy Kaka nie powinien być umieszczony gdzieś w pobliżu fenomenalnych rozgrywających Barcelony, podobnie jak Rooney – bliżej Gerrarda. Weryfikując listę z pewnością przesuwałbym w okolice pierwszej dwudziestki Modricia, tak samo jak wyrzuciłbym z niej – z dwudziestki, nie z listy – Rio Ferdinanda (bardzo wysokie, 12 miejsce, gdy Vidić jest 22, a Terry – dopiero 34).

Zdaje się, że o to właśnie chodzi redaktorom „Four Four Two”, którzy – jak piszą – konsultowali się z ekspertami, analizowali statystyki i spierali się przez dobry miesiąc: żeby teraz jak świat długi i szeroki inni dziennikarze, blogerzy i kibice oglądali ich listę wzdłuż i wszerz, irytowali się nad nią, awansowali jednych, degradowali drugich, układali swoje setki, a nade wszystko: cytowali…

Zastanawiam się, dlaczego właściwie się na to nabieram i skąd moja słabość do wszelkiego rodzaju list i rankingów. Może chodzi o dziecięcą fascynację listą przebojów Trójki, której zacząłem słuchać w okolicy notowania pięćdziesiątego, a więc dość wcześnie? Chodziłem wtedy do podstawówki, i jeśli dobrze pamiętam, próbowałem układać także własne zestawienia, wciągając kolegów: podchodziłem na przerwie od jednego do drugiego, nuciłem (?!) poszczególne piosenki i przymuszałem do oddawania głosów, które skwapliwie notowałem w specjalnym zeszyciku… Wygląda na to, że mi zostało.

Tak, jedyny ratunek, to ułożenie własnej setki.

Tysiąc i jeden powodów, żeby poprzeć bojkot

Powodem tysiąc pierwszym jest opinia rzecznika PZPN, nazywającego organizatorów akcji chuliganami i terrorystami. Powodem tysięcznym – wczorajszy wywiad z Grzegorzem Latą w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, zawierający jakieś insynuacje pod adresem Zbigniewa Bońka („Zanim Zbyszek kogoś zacznie rozliczać, to sam musi zrobić poważny rachunek sumienia. On wie, o czym mówię”). Powodem dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym – wypowiedź Mariusza Lewandowskiego o „dodatkowej motywacji”, bagatelizowana przez Latę w tym samym wywiadzie. Listę można z powodzeniem ciągnąć, prześlizgując się po drodze przez wypowiedź prezesa o białych ludziach, wywiady jego samego i pozostałych członków zarządu o powoływaniu nowego trenera reprezentacji (z klucza „nasz”, nie z klucza „najlepszy”), „skrzydlate słowa” wcześniejsze (np. do dziennikarzy po wyborze Leo Beenhakkera, „Macie, co chcieliście, a teraz będziemy was j…ć”), zamieszanie wokół pomysłu z przekładaniem kolejki, biogramy i kompetencje Kazimierza Grenia et consortes, mocno niemrawe rozprawianie się z korupcją, zapatrzenie w odległą przeszłość itp.

Zgoda: bojkot meczu reprezentacji to kontrowersyjny sposób wyrażania swojej opinii o PZPN, a działacze związku nieraz już pokazywali, że na głos opinii publicznej pozostają niewzruszeni (czy równie niewzruszeni pozostaną na opinie sponsorów?). Ale podajcie mi lepszy. Zresztą czym innym, jeśli nie bojkotem meczu reprezentacji było słynne już zachowanie działaczy związkowych podczas pierwszego spotkania ze Słowenią, kiedy niemieszczący się w składzie piłkarze siedzący na trybunie honorowej we Wrocławiu obserwowali zadowolenie tych panów, że gramy g…ny mecz?

PS Od meczu minęła doba. Doklejam kilka linków, bo mam wrażenie, że dzięki nim jesteśmy trochę w innym miejscu i o innych rzeczach możemy rozmawiać. To już nie tylko koniecpzpn.pl, ale także apel do FIFA i UEFA, a wreszcie bodaj najbardziej realistyczny pomysł Szadkowskiego i Sarzały, by nowy minister sportu wprowadził do PZPN komisarza. Skądinąd ciekawe, jak wiele z całego ruchu wokół tej sprawy odbywa się w internecie: jak sieć staje się nie tylko miejscem wymiany informacji i opinii, ale także mobilizacji…

Benitez ma kłopoty

To miał być ten rok. Przeglądam przedsezonowe wypowiedzi ekspertów i mam poczucie, że niemal wszyscy przedstawiciele głównego nurtu postawili po odejściu Ronaldo i Teveza krzyżyk na Manchesterze United, twierdząc, że walka o mistrzostwo rozegra się między Chelsea i Liverpoolem. Za nami osiem kolejek, przed nami – przerwa na reprezentację, więc możemy na chwilkę zatrzymać się przy tej ostatniej drużynie.

To miał być ten rok – oceniali nie tylko komentatorzy, bo podobnie brzmiało wiele głosów z samego Liverpoolu. Tymczasem po ośmiu spotkaniach zespół ma tyle samo porażek, co w ciągu całego ubiegłego sezonu i wszystkie te porażki mogą budzić niepokój kibiców: z Tottenhamem przegrali zasłużenie, z Aston Villą u siebie wręcz kompromitująco, no a z Chelsea sami widzieliście dopiero co (w dodatku ten mecz przyszedł zaraz po przegranej w Lidze Mistrzów z Fiorentiną). W tym kontekście imponujące pogromy słabeuszy robią się mniej imponujące – wystarczy, że Torres ma gorszy dzień, albo że trafia na obrońcę klasy Kinga czy Terry’ego, i w starciu Liverpoolu z rywalami z czołówki, to właśnie im dopisuje się punkty.

Wszystko to nie byłoby jeszcze poważnym powodem do niepokoju: w końcu nierówny początek sezonu ma także MU, Chelsea całkiem niedawno przegrała z Wigan, a do końca jeszcze wiele miesięcy. Poważnym powodem do niepokoju jest to, że Rafa Benitez stracił zaufanie właścicieli, a być może – także piłkarzy. O tej drugiej kwestii pisze Henry Winter: że kluczowi dla atmosfery w szatni Jamie Carragher i Steven Gerrard źle przyjęli słowa krytyki po meczu z Aston Villą (a przy okazji, że istnieje bariera między chłodnym perfekcjonistą Benitezem a zawodnikami; że dla Hiszpana są oni bardziej trybikami w maszynie niż ludźmi z krwi i kości, czego dowodem choćby jego zachowanie po urodzinach dziecka Torresa; Winter, współautor biografii Gerrarda, z pewnością wie, co pisze). O pierwszej, w sumie chyba ważniejszej, najpierw poinformowało jedno z kibicowskich forów, a w ślad za nim poszły gazety: przed meczem z Hull jeden ze współwłaścicieli Liverpoolu George Gillett spotkał się z krytycznymi wobec niego fanami i bardzo otwartym tekstem mówił, co sądzi o sytuacji w klubie. W przekonaniu Amerykanina Rafa Benitez miał wystarczająco dużo pieniędzy na transfery – w ciągu ostatniego półtora roku nawet więcej niż MU czy Arsenal. Pytanie brzmi, czy Hiszpan wydawał je sensownie: na ile wzmocnieniem, wartym płaconych za nich sum, okazali się tacy piłkarze jak Keane, Dossena, Babel, Ngog czy Aquilani (ten ostatni wciąż leczy kontuzję…).

To, czy Gillett ma rację, jest drugorzędne. Pierwszorzędne jest to, że właściciel klubu omawia takie sprawy za plecami menedżera i że jego wypowiedź wydostaje się do mediów – z pewnością podkopując pozycję Beniteza. Hiszpan, z jego legendarną drażliwością, tym razem ma prawdziwe powody, by poczuć się urażony.

Zmienia się też ton samych mediów. Tony Cascarino już porównuje bieżący sezon Liverpoolu z ostatnim sezonem Gerarda Houllier na Anfield Road: bo zbyt wiele zależy od małej grupki klasowych piłkarzy, bo zbyt wielu kupionych zawodników nie odpowiada klubowym standardom, bo najgorsza od lat czwórka obrońców dopuszcza do utraty głupich goli… To prawda: w Liverpoolu gra wciąż jeden z najlepszych (może najlepszy) napastnik świata i jeden z najlepszych pomocników świata, a Rafael Benitez strategiem jest wybitnym. Wygląda jednak na to, że rękę do transferów ma gorszą: zmiennicy tych najlepszych są o wiele, wiele gorsi.

A najśmieszniejsze (czy też najsmutniejsze, zależy od perspektywy) jest w tym wszystkim to, że minęło zaledwie osiem kolejek. To wciąż może być ten rok.

Spłaszczanie tabeli

Gdybym miał trochę więcej czasu, gdyby w domykanym właśnie numerze „Tygodnika” nie czekało tyle spraw smutnych, ważnych i kompletnie zadziwiających, to pisałbym przede wszystkim o uśmiechu Paula Harta. Nikt nie chciałby być w ostatnich miesiącach na jego miejscu (równie przerąbane miał bodaj tylko Chris Hughton w Newcastle), nikt nie chciałby być skazywanym na degradację z ligi kimś w rodzaju syndyka masy upadłościowej, a przecież Hart pozbierał swoich piłkarzy do kupy: z tygodnia na tydzień grali coraz lepiej, aż w końcu doczekali nie tylko zapewnień o stabilizacji finansowej klubu, ale i pierwszego zwycięstwa (gdybym miał czasu jeszcze więcej, dodałbym pewnie parę zdań o Kevinie Prince Boatengu, który po dwóch zmarnowanych latach w Tottenhamie, dzieli i rządzi drugą linią Portsmouth – i zrobiłbym dygresję o innych zawodnikach, dla których odejście z White Hart Lane oznaczało powrót do prawdziwego grania, np. o Dannym Murphym czy Darrenie Bencie).

Gdybym miał trochę więcej czasu pisałbym również o innym menedżerze pod presją, Philu Brownie, i jego niekonwencjonalnych metodach trafiania do piłkarzy – czasem mu się nie udawało (jak wtedy, gdy przegrywając do przerwy z MC zakazał drużynie powrotu do szatni i rozmawiał z nią na płycie boiska), częściej jednak udawało się całkiem dobrze, np. wtedy, gdy w środku dramatycznych bojów o utrzymanie zabrał zawodników na dwudniowy wypad do parku narodowego Lake District, a zwłaszcza teraz, kiedy zamiast treningu zorganizował im spacer po okolicy, podczas którego nie tylko zdołał z nimi spokojnie porozmawiać, ale i… uratować niedoszłą samobójczynię.

Dalej pisałbym pewnie o zespołach, które wciąż nie potrafią ustabilizować formy, zwłaszcza o Wigan, którego porażka była jednak nieprzyjemną niespodzianką w kontekście świetnego meczu z Chelsea. I o zespołach własnego boiska, Stoke i Burnley (zespół Coyle’a biją wszędzie, gdzie się ruszy, z tygodnia na tydzień strzelając coraz więcej bramek, ale u siebie to on bije wszystkich, nawet MU). Osobny akapit poświęciłbym, rzecz jasna, wszystkim golom traconym przez Tottenham podczas meczów z Boltonem. Nieważne, czy rywala trenuje Allardyce, czy Megson: Kevin Davies wyskakuje w górę, jego łokcie znajdują się niebezpiecznie blisko szyi lub twarzy obrońcy, ten traci na chwilę koncentrację… Do tego dochodzą te wszystkie rogi i wolne, po których piłkarze Boltonu zawsze wygrywają drugą piłkę – zresztą zobaczcie sami masochistyczną analizę jednego z blogerów.

Osobny akapit musiałbym poświęcić także Manchesterowi United (zważcie, że wciąż jeszcze jesteśmy przy sobocie!), którego machina nadal nie może zaskoczyć na dobre. Nie żebym był jakimś obsesjonatem, ale naprawdę: jak brakuje Giggsa, brakuje też pomysłu na granie, dziwię się również, że – zwłaszcza po kontuzji Owena – Ferguson nie daje więcej szans Machedzie. Scholes ledwo zipał, dobrze, że został zmieniony, bo kolejna czerwona kartka wisiała w powietrzu, a to, co dzieje się w ciągu kilku zaledwie tygodni z Benem Fosterem zasługuje w zasadzie na osobną notę. Okrzyknięty przez media „England’s No. 1”, roztrwonił tę reputację zwyczajnie nie wytrzymując presji – a teraz będzie mu jeszcze trudniej, bo ci sami dziennikarze, którzy wynosili go ponad Jamesa czy Robinsona, zdają się nie pamiętać własnych słów (jakie to zresztą typowe w naszym fachu…). Tamci dwaj też to brali, ale marna to pociecha dla Anglików, którzy naprawdę nie mają kogo postawić między słupkami w RPA (Green zawalił dziś gola w meczu z Fulham).

Z rozbawieniem przeczytałem gdzieś, że „stoppage time” nazywają już w Anglii „Fergie time”, i że Alex Ferguson awanturował się, iż sędzia doliczył zbyt mało, a zbyt wiele czasu poświęcał na dawanie kartek i upominanie piłkarzy, bo… musiał sobie odpocząć. W Sunderlandzie Darren Bent do złudzenia przypomina… Darrena Benta z Charltonu – jest, jak tamten, szybki, agresywny i wyjątkowo pewny siebie. Czy są piłkarze, którzy kwitną w klubach z niewielką presją, a spalają się w takich, które mają się bić o wielkie cele? Ale świetna postawa zespołu Bruce’a oparta była przede wszystkim o duet Cana-Cattermole…

Ech, gdybym naprawdę miał trochę więcej czasu (ale też, prawdę powiedziawszy, kawał niedzieli poświęciłem na oglądanie piłki, i czas na pracę skurczył się zastraszająco), pozachwycałbym się po raz nie wiadomo już który Fabregasem (a nieco mniej: Arszawinem i Vermaelenem, zresztą nawet Bendtner uderzył dziś kapitalnie), ale w kontekście meczu Arsenalu wróciłbym jeszcze raz do kwestii obsady angielskiej bramki i rekomendował… Paula Robinsona. Wpuścił sześć goli, wiem, ale gdyby wpuścił jeszcze dziesięć nikt nie miałby pretensji – a przecież w kadrze miałby przed sobą trochę lepszych obrońców.

Ta myśl doprowadziłaby mnie zresztą do pewnego istotnego uogólnienia: sztuka bronienia na Wyspach przeżywa w tym sezonie kryzys. Oglądamy mnóstwo bramek, ale zawdzięczamy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom obrońców. Z komentarzy wiem, że wielu z Was ogląda regularnie Match of the Day; ja patrzę na flagowy program BBC z opóźnieniem, ale odnoszę wrażenie, że sformułowanie „shambolic defense” pada z ust Alana Hansena częściej niż kiedykolwiek.

Tezę o kryzysie defensywy, którą naprawdę rozwinąłbym, ale tylko sygnalizuję, skomplikowałby tylko jeden bohater weekendu: John Terry; drugi obok Ledleya Kinga człowiek, który umie powstrzymywać Fernando Torresa (takie były fajne porównania – w realu jednak górą Drogba). Liverpool przegrał w tym tygodniu już po raz drugi, a w sumie ligowych porażek ma po ośmiu kolejkach tyle, co po całym ubiegłym sezonie – i przegrał zasłużenie; gdyby nie Mascherano, heroicznie wspierający dziurawą obronę, mogło być jeszcze gorzej.

Fajna kolejka: poza Chelsea i Arsenalem czołówka traci punkty, a słabeusze gonią. Spłaszczanie tabeli to jeden z najprzyjemniejszych procesów, jakie można obserwować w Premiership. Tu naprawdę każdy może wygrać z każdym. Ech, gdybym miał więcej czasu…