Archiwum miesiąca: listopad 2009

Rzeź niewiniątek

To, co zobaczyliśmy, było przerażające i fascynujące równocześnie – jakbyśmy ujrzeli bóstwo, którego blask nakazywał spuścić oczy lub odwrócić wzrok. A może inaczej: może to z dziełem ludzkich rąk (hm… nóg?) mieliśmy do czynienia, może tego golema powołał do życia jakiś alchemik? Ale jeśli tak, to alchemik ten nie urodził się w Pradze: przyjechał do Londynu z Włoch i w sobie tylko znany sposób połączył materiały dostępne już poprzednikom, ale nigdy jeszcze nie skomponowane w takich proporcjach.

Dość jednak wątłych metafor. Tym, co odróżnia Chelsea od pozostałych drużyn ekstraklasy, jest przede wszystkim organizacja gry obronnej. Przy całej technice piłkarzy Arsenalu, przy całej umiejętności utrzymywania się przy piłce i jej rozgrywania, gospodarze trzecich tego dnia derbów niemal nie stwarzali groźnych sytuacji, a kiedy już się im udawało – dobrze bronił Czech albo ubiegał go Terry. Częściej jednak wysiłki Kanonierów kończyły się zanim piłka w ogóle znalazła się w polu karnym, bo akcję przerywał któryś ze środkowych pomocników Chelsea. Dla kibiców Arsenalu musiało to być frustrujące: podanie, podanie i jeszcze jedno podanie, ale wciąż na ziemi niczyjej. Ewidentnie brakowało van Persiego – a że Holender ma pauzować co najmniej 5 miesięcy, w lecie odszedł Adebayor, zaś Eduardo wciąż nie może wrócić do formy sprzed złamania nogi, Wenger powinien w styczniu rozejrzeć się za napastnikiem (może kupi… Pawliuczenkę?).

Mecz z Chelsea pokazał również, że na liście zakupów powinien znaleźć się ktoś jeszcze – narażę się pewnie kibicom Kanonierów, kiedy napiszę, że ich klub powinien wziąć przykład z Tottenhamu, a mianowicie wzmocnić kadrę środkowym pomocnikiem, który nie boi się fizycznej konfrontacji z rywalami (moim zdaniem to Wilson Palacios jest głównym powodem, dla którego tak ciężko ostatnio gra się przeciwko Kogutom). Filigranowi pomocnicy Arsenalu przegrywali dziś zbyt wiele pojedynków w środku pola, i może stąd właśnie wzięło się to przerażenie z pierwszego zdania: kto zdoła powstrzymać Chelsea, jeśli nie Arsenal podczas meczu na Emirates?

Chelsea ma wszystko, co potrzebne, by sięgnąć po mistrzostwo Anglii: znakomitego trenera i piłkarzy, których niezwykłe umiejętności indywidualne idą w parze z doświadczeniem i dyscypliną taktyczną. Dziś jednak w oczy rzuciła się jeszcze jedna cecha tej drużyny, mianowicie siła. Spójrzmy na każdą formację po kolei, począwszy od ataku, tworzonego przez Anelkę i będącego w życiowej formie Didiera Drogbę. Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie przepchnąć lub przeskoczyć tego ostatniego: napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. O sile Essiena mówiliśmy już wystarczająco wiele razy, podobnie o Terrym…

Fot. AFP/Onet.pl

Na marginesie tego meczu zastanowiła mnie jeszcze raz kwestia kibicowskiej nienawiści: niezależnie od tego, co można o niej sądzić z powodów, powiedzmy, ogólnoludzkich, dawanie jej upustu w stronę konkretnego piłkarza okazuje się po prostu przeciwskuteczne. Pamiętam wiele meczów Sola Campbella przeciwko Tottenhamowi: wygwizdywany i obrażany okazywał się bohaterem Arsenalu czy Portsmouth, podobnie jak dziś jednym z bohaterów Chelsea był wygwizdywany i obrażany Ashley Cole. Skądinąd ciekawe, czy Awram Grant żałuje, że Sola Campbella nie ma już na południowym wybrzeżu.

Awram Grant… Zabawne, że jeśli coś w jego piłkarskim życiu zaczyna się lub kończy, to zwykle meczem z Manchesterem United. Z Czerwonymi Diabłami debiutował na ławce Chelsea, kończył przygodę z tym klubem pamiętnym finałem Ligi Mistrzów, a wczoraj kolejny raz mierzył się z MU – tym razem w roli szkoleniowca Portsmouth. Pod pewnymi względami było zresztą tak, jakby nic się nie zmieniło: zarówno z perspektywy samego Izraelczyka (tak samo jak w Moskwie, i tu trudno było pogodzić się z przegraną), jak i z perspektywy jego piłkarzy(grali równie dobrze jak za czasów Paula Harta, i tak samo jak za Harta tracili głupie bramki i psuli wyborne okazje). „Gdybyście właśnie wrócili z księżyca i usłyszeli ten wynik, moglibyście dojść do wniosku, że MU grał świetnie, ale to my mieliśmy więcej z gry” – mówił po meczu Grant, słusznie komplementując przede wszystkim Tomasza Kuszczaka.

Tematem do dyskusji, jaka wybuchła zresztą już pod poprzednim wpisem, był oczywiście rzut karny dla gospodarzy, zasugerowany sędziemu głównemu przez liniowego. Jest o czym dyskutować, bo podobnych incydentów oglądamy na boiskach całego świata mnóstwo, choć przecież sędzia miał rację – Vidić rzeczywiście pociągnął rywala za koszulkę. Myślę, że jeśli FIFA zdecyduje się wreszcie na wprowadzenie dodatkowych sędziów stojących za bramkami, światową piłkę czeka rewolucja: więcej podobnych incydentów będzie odgwizdywanych, więcej będzie rzutów karnych, ale stopniowo proceder zostanie ograniczony – jak kiedyś gra na czas po złapaniu piłki w ręce przez bramkarza.

Tematem mediów przy okazji meczu Portsmouth-MU był jednak hat-trick Rooneya i setny gol Ryana Giggsa w Premier League, zdobyty skądinąd w przedzień 36. urodzin. Dla nas z kolei, po całej debacie na temat kompetencji Awrama Granta (Robert, Michał, różnimy się, ale dziękuję za sposób, w jaki się różnimy…), istotna wydaje się wypowiedź Davida Jamesa na powitanie nowego menedżera i porównanie go do mistrza Yody z „Gwiezdnych wojen”. Przyznacie, dość nieoczekiwane zestawienie; tak czy inaczej cechujące Yodę mądrość i spokój przydadzą się Grantowi w najbliższych tygodniach: grudniowe mecze z Chelsea, Arsenalem i Liverpoolem nie wróżą wielkich zdobyczy punktowych, w styczniu trzeba będzie wzmocnić drużynę (czy będzie można liczyć na wypożyczenia z Chelsea – w świetle Pucharu Narodów Afryki wątpliwe), a na wielką ucieczkę ze strefy spadkowej zostanie bardzo niewiele czasu.

O Tottenhamie mówi się, że nie lubi grać w deszczu i zimnie dalej niż 30 mil od Londynu. Cóż, o tej drużynie mówi się tyle rzeczy i nie powiem: na wiele z nich pracowała przez lata. Sam również po oszałamiającym zwycięstwie nad Wigan obawiałem się bolesnego kontaktu z rzeczywistością – zwłaszcza, że Aston Villa wykonuje rzuty wolne i rożne być może najlepiej ze wszystkich klubów Premiership, a z całą pewnością Tottenham nie jest drużyną, która najlepiej ze wszystkich klubów Premiership umie się przed nimi bronić. Moje obawy szybko znalazły potwierdzenie: w 10. minucie AV objęła prowadzenie po serii błędów w polu karnym Tottenhamu. Później jednak nic nie było już takie jak zwykle, bo goście się pozbierali, przejęli inicjatywę i z minuty na minutę coraz groźniej atakowali (w drugiej połowie mecz toczył się już tylko do bramki niezawodnego Brada Friedela). Martin O’Neill z pewnością był bardziej zadowolony z końcowego gwizdka niż Harry Redknapp, choć w doliczonym czasie gry gola mógł zdobyć nie tylko Defoe, ale i Heskey.

Kapitanem Tottenhamu (pod nieobecność kontuzjowanych lub odesłanych na ławkę Keane’a, Kinga, Jenasa i Woodgate’a) był w tym meczu Michael Dawson, którego zdolności przywódcze opisywano jeszcze, gdy był juniorem Nottingham Forest. Grał świetnie i chyba nie przeszarżuję, jeśli powiem, że zwłaszcza w świetle kłopotów ze zdrowiem i formą Rio Ferdinanda także jego powinno się sprawdzić w reprezentacji Anglii. Spotkanie w Birmingham oglądał asystent Fabio Capello…

Rozpisałem się niebezpiecznie, a przecież nie wspomniałem jeszcze o pierwszym od ponad miesiąca zwycięstwie Liverpoolu (no, jednak i tym razem nie grali dobrze, a momentami, zwłaszcza przy stanie 0:1, był to wręcz antyfutbol…) i o siódmym z rzędu remisie Manchesteru City. Może następnym razem będzie okazja. W Hull kolejny raz wyróżnił się Jimmy Bullard i to nie tylko fantazyjną choreografią po strzeleniu gola. Przypomnijmy: rok temu na City of Manchester Stadium Hull otrzymało srogie lanie, a wściekły Phil Brown zakazał swoim piłkarzom zejść do szatni na przerwę, posadził ich na murawie i w takich warunkach urządził odprawę. Wczoraj jego zachowanie sparodiował Bullard i doprawdy nie sądzę, żeby menedżer Hull miał mu to za złe.

Karuzela menedżerów

Ze zwalnianiem menedżerów jest jak ze złym sędziowaniem: jeśli cię kiedyś skrzywdzili, to innym razem możesz skorzystać na cudzej krzywdzie. Awrama Granta skrzywdzono w poprzedniej pracy (czy pisząc to wywołam burzę wśród kibiców Chelsea? wiem, że go nie cenili, ale moim zdaniem ten mało galaktyczny trener prowadząc galaktyczny zespół osiągnął oszałamiająco wiele: po strzale Terry’ego słupek dzielił go od wygrania Ligi Mistrzów…), podobnie jak skrzywdzono Paula Harta.

Portsmouth znalazło się na równi pochyłej w trakcie ubiegłego sezonu, po odejściu Harry’ego Redknappa i zwolnieniu Tony’ego Adamsa, ale Paul Hart w 14 meczach zdobył 17 punktów i zdołał się utrzymać w Premiership. Przyczyny kryzysu były zresztą pozasportowe: wiązały się z brakiem pieniędzy. Jeszcze w styczniu sprzedano Jermaina Defoe i Lassana Diarrę, w lecie odeszli Peter Crouch, Glen Johnson, Sol Campbell, Sylvain Distin, Niko Kranjcar i Sean Davis, ale nawet ta wielka wyprzedaż nie pozwoliła domknąć budżetu. Arabski biznesmen Sulejman Al Fahim po wielomiesięcznych ceregielach kupił klub w sierpniu, ale nie kwapił się do inwestowania. We wrześniu piłkarze dostali pieniądze z opóźnieniem, mówiło się o ogłoszeniu bankructwa, a w związku z niedotrzymaniem terminów w przelewach zaległych pieniędzy na konta innych klubów Portsmouth otrzymało zakaz transferów. Wkrótce Al Fahima zastąpił kolejny arabski biznesmen, Ali Al Faraj.

Fot. AFP/Onet.pl

Przez cały ten czas podziwiałem Paula Harta. Jak zauważył Harry Redknapp, ten znakomity trener młodzieży (w Leeds wychował Smitha, Harte’a czy Woodgate’a, w Nottingham Forest – Dawsona i Jenasa) nie prosił o posadę menedżera – w sytuacji podbramkowej został przymuszony do jej przyjęcia. Sezon rozpoczynał w atmosferze gigantycznej niepewności i z dnia na dzień pustoszejącej szatni (atmosferę panującą wśród piłkarzy z niezwykłą jak na ten świat szczerością opisywał David James), drużyna przegrywała, a on wciąż potrafił mobilizować zawodników do tego, by z meczu na mecz grali coraz lepiej, aż w końcu zaczęły przychodzić zwycięstwa. Nie miał pieniędzy na transfery, więc bazował na piłkarzach niesprawdzonych, podstarzałych lub wypożyczonych – i jakoś zbudował z nich zespół. O’Hara i Prince-Boateng w środku pomocy, nareszcie skuteczni Piquionne i Dindane w ataku, szkoda, że zbyt rzadko mógł ich wspierać walczący z kontuzją James.

Co ważne: mimo pasma porażek widać było, że piłkarze grają dla menedżera, że akurat do niego mają zaufanie i wierzą, że to właśnie on może ich wyciągnąć z kłopotów. To oczywiście kwestia subiektywnego przekonania, ale nie jaj jeden obstawiałem, że gdyby zwierzchnikom Harta wystarczyło nerwów, to za miesiąc-dwa drużyna wykaraskałaby się ze strefy spadkowej. Pomyśleć, że gdyby w sobotę Kevin Prince-Boateng wykorzystał karnego…

Pomyśleć, że gdyby piłkarze Liverpoolu dwukrotnie nie tracili bramki w ostatnich minutach meczów z Lyonem… Kolejny menedżer z kłopotami to przecież Rafa Benitez – choć zaraz po wyeliminowaniu z Ligi Mistrzów otrzymał mocne wotum zaufania od władz klubu. Czy był to wynik kalkulacji, wynikającej choćby z wysokości odszkodowania, jakie trzeba byłoby wypłacić komuś, kto zaledwie kilka miesięcy temu podpisał lukratywny, pięcioletni kontrakt? David Conn już oblicza: straty wywołane odpadnięciem z Champions League na tak wczesnym etapie idą w miliony funtów – zarówno premii od UEFA, jak dochodów z biletów. Owszem, kibice przyjdą też na mecze Europa League, ale tu rywale będą mniej atrakcyjni i bilety powinny być tańsze. Mając 300 milionów długu, trzeba liczyć się z każdym banknotem, a jeśli w klubie ma nie dojść do katastrofy: przede wszystkim awansować do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie. Mimo wszystko łatwiej to osiągnąć z Benitezem, kalkulują właściciele: nowy menedżer będzie chciał sprowadzić nowych piłkarzy, a nie zapowiada się, żeby w styczniu znalazły się na to pieniądze (owszem, pewnie na Anfield pojawi się jeszcze jeden napastnik, ale raczej niedrogi, np. van Nistelrooy).

Zauważcie: nie mówię w ogóle o upokorzeniu, jakie muszą czuć kibice tego wielkiego klubu na myśl o tym, że do lidera tabeli tracą już 13 punktów, a z Ligi Mistrzów odpadli, zanim faza grupowa w ogóle się skończyła. Kibice są zresztą z Benitezem, choć i to może się łatwo zmienić: w niedzielę derby z Evertonem na Goodison Park…

Jak kibice Portsmouth przywitają Awrama Granta? Ja życzę mu powodzenia, a drużynę ma poukładaną. Ale tak samo, jak z żalem żegnałem go po zwolnieniu z Chelsea, tak teraz z żalem żegnam Paula Harta.

Przesławne lanie

Myślę, że nie będziecie mieć pretensji, jeżeli zamiast od meczów sobotnich zacznę od dzisiejszego zwycięstwa Tottenhamu nad Wigan. W ciągu ostatniego kwadransa zakończonego wynikiem 9:1 spotkania najbardziej zajętymi pracownikami angielskich redakcji sportowych byli ludzie od statystyki: Czy Tottenham kiedykolwiek wygrał taką różnicą goli w angielskiej ekstraklasie? Nigdy. Czy Wigan kiedykolwiek w swojej historii przegrało równie wysoko? Nigdy. Czy kiedykolwiek w dziejach Premiership ktoś strzelił pięć goli? Owszem, Alan Shearer i Andy Cole, ale w przypadku napastnika Newcastle dwa padły z karnego. Czy ktokolwiek strzelił pięć goli w jednej połowie? Nikt. A czy jakaś inna drużyna Premiership strzeliła kiedyś 9 bramek? Tak, MU 15 lat temu w meczu z Ipswich.

Bombardowano nas tymi informacjami, zaciemniając kwestię podstawową: rozmiary zwycięstwa Tottenhamu nie mają w gruncie rzeczy wielkiego znaczenia. Owszem, w życiorysach Jermaina Defoe, Aarona Lennona czy Harry’ego Redknappa będzie to zawsze znaczący epizod (pierwszy zdobył pięć goli, drugi strzelił jednego i miał trzy asysty, dla trzeciego będzie to największe zwycięstwo w liczącej już blisko 1200 meczów karierze menedżerskiej), ale dla całej drużyny może to być tylko pojedynczy błysk, zwłaszcza jeżeli w przyszłą sobotę przegra z Aston Villą. Jako kibic Tottenhamu mam nadzieję, że Redknapp jest wystarczająco doświadczony, by popadać w hurraoptymizm, i że zrobi wszystko, by w ciągu tygodnia sprowadzić swoich piłkarzy na ziemię. Skądinąd: jak wiele dla tej drużyny znaczy obecność Defoe’a i Lennona mogliśmy się przekonać zestawiając to spotkanie z niedawnymi meczami ze Stoke czy Arsenalem. Niby ławka rezerwowych Tottenhamu prezentuje się imponująco (dziś siedzieli na niej m.in. Keane, Pawluczenko, Jenas i Bentley), ale zastąpić dwóch szybkich Anglików nie było komu, nie obyło się bez zmiany ustawienia, no i nie obyło się bez straty punktów. Naprawdę: fajnie jest być na czwartym miejscu i mieć 5 punktów przewagi nad Liverpoolem, fajnie poprawić sobie bilans bramkowy (choć do Arsenalu wciąż daleko…), ale podpalać się nie warto.

Po pierwszej połowie zresztą nic tego nie zapowiadało: Tottenham zaczął wprawdzie bardzo dobrze, grając szybko w ataku i zdecydowanie w odbiorze, ale po 20 minutach to Wigan przejęło inicjatywę i dowiezienie jednobramkowego prowadzenia do przerwy trzeba było uznać za nie do końca zasłużone. Harry Redknapp był tak poirytowany faktem, że jego piłkarze stanęli, że obsobaczył ich w szatni i wysłał na drugą połowę pięć minut przed końcem przerwy. Szczęśliwie – z punktu widzenia kibica Kogutów, rzecz jasna – drugie 45 minut zaczęło się w podobnym stylu jak pierwsze. Szczęśliwie też Tottenham od razu zdołał odpowiedzieć na bramkę Scharnera z 56. minuty, a kiedy było już 4:1 mecz przestał się toczyć w myśl jakichkolwiek racjonalnych reguł: jedna z drużyn myślała tylko o tym, żeby ten horror wreszcie się skończył, a druga grała jak po kieliszku szampana. Oczywiście: Jermain Defoe jest w wielkiej formie od początku sezonu, ale w takich chwilach wychodzi absolutnie wszystko nawet piłkarzom nienajlepiej dysponowanym. Nawet David Bentley uderzył z rzutu wolnego w sposób, o którym mówiłoby się przez dobrych kilka tygodni, gdyby ten gol padł w meczu nieco mniej zwariowanym.

Ano właśnie: również gdyby gol dla Wigan padł w meczu nieco mniej zwariowanym, gdyby np. był to gol wyrównujący, jak we środę w Paryżu, rozpętałaby się wokół niego niemała burza. Ręka Scharnera była równie ewidentna, jak ręka Henry’ego, a pomyłka sędziego Waltona – równie oczywista jak pomyłka sędziego Hanssona. Jeśli przyjąć, że wprowadzenie analizy wideo jest niezgodne z filozofią futbolu (czasem rozumiem, dlaczego, a czasem nie – to chyba zależy od fazy księżyca…), to naprawdę trzeba jak najszybciej wprowadzić dodatkowych sędziów za linią bramkową. W obu przypadkach jako tako skupiony piąty arbiter nie dopuściłby do wypaczenia wyniku.

Fot. AFP/Onet.pl

Kilku piłkarzy podobało mi się w tym meczu – oprócz Defoe’a i Lennona także Tom Huddlestone, który przed tygodniem zadebiutował w reprezentacji Anglii, a dziś nie tylko rzucał te swoje kilkudziesięciometrowe podania i groźnie strzelał, ale też świetnie wspierał Palaciosa w walce o środek pola (przypominam sobie mecz towarzyski Tottenhamu z Barceloną przed sezonem: Redknapp wyciągnął z niego wniosek, że kluczem do sukcesów Katalończyków jest nie tylko ofensywa, oszałamiająca liczbą podań w bardzo ograniczonym czasie i na bardzo ograniczonej przestrzeni, ale także – może przede wszystkim – pressing). Dalej: Peter Crouch i Niko Krajnczar, często się wracający i zawsze widzący kolegów. A wreszcie: Chris Kirkland, który wyjmował piłkę z siatki aż 9 razy, ale ani razu nie zawinił, a kilkakrotnie fenomenalnie interweniował. No dobra, nie podpalam się tym wynikiem, boję się meczu z Aston Villą i doczekać się nie mogę powrotu Modricia, ale przyznaję: dziś całkiem przyjemnie być kibicem Tottenhamu.

Wpis ten zamierzałem pierwotnie zacząć od wczorajszego meczu lidera, a zarazem faworyta do tytułu mistrzowskiego w ankiecie najbardziej zainteresowanych, czyli menedżerów wszystkich drużyn Premiership. Ja w kwestii tego tytułu zgłaszałem przed sezonem wątpliwości: że skład zaawansowany wiekowo i że w styczniu zostanie dodatkowo osłabiony podczas Pucharu Narodów Afryki, ale dotychczasowy przebieg wydarzeń (za nami już jedna trzecia sezonu) każe te wątpliwości osłabić. Mistrzostwa Afryki wprawdzie dopiero przed nami, ale we wczorajszym meczu Chelsea pokazała siłę swojej ławki: rozgromiła Wolverhampton bez Drogby, Lamparda, Ballacka i Deco. To wprawdzie tylko Wolverhampton, beniaminek i jeden z murowanych kandydatów do spadku, ale usunięcie z każdej drużyny piłkarzy równie niezbędnych, co Drogba i Lampard, rzadko kiedy przechodzi bez konsekwencji (vide Liverpool bez Torresa i Gerrarda, i wspomniany wcześniej Tottenham). Przewaga Chelsea była absolutna, niekwestionowana i regularnie podkreślana bramkami; gospodarze czuli się tak komfortowo, że po niespełna godzinie gry zszedł z boiska Nicolas Anelka. To znaczący moment: debiut Gaela Kakuty – piłkarza, z którego powodu nad Chelsea wisi groźba zakazu transferów (powiedzmy od razu: debiut udany, a szansę dostał także inny 18-latek, Borini, i niewiele starszy Matić).

Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wysoko cenię Michaela Essiena – wczoraj kolejny raz mogli się przekonać, dlaczego. Bez Ballacka i Lamparda pomocnik z Ghany był ustawiony bardziej ofensywnie niż np. w meczu z MU, więc było go pełno nie tylko przed własnym polem karnym, ale także na połowie rywali, czego efektem były dwie bramki. Frank Lampard może się spokojnie leczyć, zwłaszcza, że do wielkiej formy wraca po kontuzji Joe Cole.

Tym razem mogę sobie darować pisanie o kłopotach Liverpoolu – odnotuję tylko bodaj pierwszy przekonujący występ Ngoga w ataku i niepierwszy błąd obrońców przy kryciu strefowym podczas stałego fragmentu gry. I Liverpool, i Manchester City jakoś nie mogą się przełamać, a ich potencjalnie superatrakcyjne spotkanie przez długie minuty było cholernie nudne. Z kolejnym tekstem o piłkarzach Beniteza zaczekajmy jednak do wtorku, kiedy będą grali w Lidze Mistrzów z Debreczynem, nerwowo nasłuchując wieści z Florencji. Z tekstem o MC… hm, może do zwolnienia Marka Hughesa, bo coraz głośniej mówi się, że jego pracodawcy zagięli parol na Jose Mourinho.

Nie będę też pisał o pewnym zwycięstwie MU nad Evertonem – czuję tylko potrzebę wymienienia nazwiska Michaela Owena, bo podziwiałem jego grę bez piłki, szukanie sobie pozycji, uwalnianie się od obrońcy – cóż, skoro przy formie Defoe’a, kolejnych golach Benta czy Croucha i pierwszym wciąż rezerwowego w AV Heskeya, jego szanse na wyjazd na mundial są bliskie zera…

Napiszę natomiast o meczu Hull z West Hamem. Nie chodzi o to, że goście kolejny raz roztrwonili dwubramkowe prowadzenie, a gospodarze nie dość, że odrobili straty, to zdołali wyjść na prowadzenie (ostatecznie skończyło się 3:3: Hull straciło gola, grając dużą część drugiej połowy w dziesiątkę). Jest nadzieja dla Tygrysów, a nazywa się ona Jimmy Bullard. Kiedy Phil Brown kupował tego piłkarza, wydawało się, że ma pomóc drużynie w walce o europejskie puchary; niemal natychmiast odniesiona kontuzja wykluczyła go z walki o… utrzymanie. Teraz jednak Bullard wraca i to w formie, którą pamiętamy z czasów Wigan i Fulham, i która w pewnym momencie zaowocowała nawet powołaniem do reprezentacji Anglii. Cóż to za świetny rozgrywający i cóż to była za przyjemność, patrzyć na niego i na Scotta Parkera w jednym meczu.

Aha, jeszcze jedno: Harry Redknapp komplementował dziś Roberto Martineza, wspominając swój pierwszy mecz w karierze trenerskiej, przegrany przez Bournemouth z Lincoln 9:0. Obszerne fragmenty pomeczowej konferencji menedżera Tottenhamu upłynęły na chwaleniu Wigan… Jak tu gościa nie lubić?

DOPISUJĘ POSTSCRIPTUM: Kilkanaście godzin po meczu z Tottenhamem na oficjalnej stronie Wigan pojawiła się deklaracja kapitana drużyny Mario Melchiota, że w związku z kompromitującą porażką piłkarze postanowili zwrócić pieniądze za bilety wszystkim kibicom, którzy pojechali za nimi do Londynu. W takich chwilach przypomina mi się tytuł felietonu, który pisałem przed laty dla „Gazety w Krakowie”: Anglia jest wyspą… A może się mylę, może takie rzeczy są możliwe nie tylko tam? Jak się dobrze w to wmyśleć, każdy z nas kibicuje drużynie, która częściej lub rzadziej, a niekiedy permanetnie powinna myśleć o zwracaniu nam pieniędzy.

Ręka Henry’ego

Najbardziej nie lubię dawać w tym pisaniu upustu emocjom. Bronię się przed atakiem dzikiej furii, odrzucam wyzwiska, które same przychodzą mi do głowy albo które napotykam zaglądając na kolejne strony internetowe. Miała Irlandia swoje szanse przy stanie 0:1, powtarzam sobie przez zaciśnięte zęby, gdyby którąś wykorzystała, nie mielibyśmy o czym rozmawiać. Parę minut przed ręką Henry’ego sędzia mógł dać Francuzom karnego, dopowiadam resztkami obiektywizmu. Przypominam sobie obejrzany niedawno dokument „Les Arbitres”, który upewnił mnie w przekonaniu, że pomyłki sędziowskie są nieodłącznym elementem tego świata. Tyle że w tym przypadku nie o pomyłce sędziowskiej powinniśmy rozmawiać w pierwszej kolejności, konieczności natychmiastowego wprowadzenia powtórek wideo albo dodatkowego arbitra za bramką (patrz: eksperyment w Lidze Europejskiej),  a o roli oszustwa w osiągnięciu sportowego sukcesu, o upadku fair play, które to hasło widnieje na sztandarach międzynarodowych organizacji piłkarskich, o nurkowaniu w polu karnym, pociąganiu za koszulki, symulowaniu fauli itd. – wszystkich tych grzechach powszednich, które co jakiś czas znajdują swoją kulminację w grzechu głównym podczas meczu takiego jak dzisiejszy.

Pisząc to, czuję się jak stary dziad z innej planety. Nie wiem, czego oczekuję. Żeby Thierry Henry zamiast się uśmiechać przeprosił za swoje zachowanie i wezwał do zorganizowania powtórki, a targnięci wyrzutami sumienia i napływającymi z całego świata głosami potępienia szefowie FIFA przystali na jego apel? Równie realne wydaje się to, że grający tak słabo Francuzi zdobędą mistrzostwo świata… Właściwie to jestem zły na siebie, że w ogóle to piszę, że nie poszedłem jeszcze spać i że chodzą mi po  głowie melodramatyczne gesty jak ten, żeby pójść jutro do pracy w swojej starej irlandzkiej koszulce albo przestać się golić maszynką, którą reklamuje Henry.

Żeby chociaż Irlandczycy po prostu bezapelacyjnie przegrali ten mecz. Żeby chociaż Francuzi przeważali od pierwszej minuty i nastrzelali im mnóstwo goli. Żeby chociaż Shay Given musiał interweniować niezliczoną ilość razy. Ale nic z tych rzeczy: Francuzi nie przeważali i nie nastrzelali, a Given się nie narobił. Francja wygrała tylko dlatego, że jeden z najlepszych piłkarzy świata – w chwili zaćmienia? przekonania, że cel uświęca środki? nieprzepartej żądzy zwycięstwa? ujawnienia prawdziwej twarzy? (w chwili, gdy to piszę, dziennikarze biegają po Stade de France, usiłując go odnaleźć i uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienie, ale Henry jest dziwnie nieuchwytny) – postanowił uciec się do oszustwa.

Futbol jest okrutny.

Gdybym był bogaty

Gdybym miał sto złotych, to przeznaczyłbym je na kulturę: kupiłbym nową płytę Stańki i poszedłbym do kina na „Białą wstążkę”. Gdybym natomiast miał 1500 funtów, to przyłączyłbym się do akcji „Yes We Can”, mającej na celu przejęcie przez kibiców kontroli nad Newcastle United.

Z perspektywy fanów tego klubu ostatnie półtora roku musiało być koszmarem. Najpierw zakończył się miesiąc miodowy nowego właściciela, Mike’a Ashleya, który po tym, jak zatrudnił na stanowisku menedżera uwielbianego przez kibiców Kevina Keegana, powierzył funkcje dyrektorskie podkopującym pozycję Keegana Dennisowi Wise’owi i Derekowi Lllambiasowi. Potem odszedł Keegan, oponujący przeciwko kupowaniu mu przez Wise’a piłkarzy, których sobie nie życzył. Rozpoczęły się masowe protesty kibiców. Ashley zareagował decyzją o wystawieniu klubu na sprzedaż i zatrudnieniu na stanowisku menedżera pozostającego od lat bez pracy Joe Kinneara, początkowo na 10 tygodni , potem jeszcze na miesiąc, a ostatecznie do końca sezonu. Później klub został wycofany z rynku – nie udało się znaleźć kupca za żądaną przez Ashleya kwotę. Joe Kinnear ciężko zachorował i przeszedł operację serca. Drużyna grała fatalnie. Na ostatnich osiem kolejek przyszedł Alan Shearer, ale także jemu nie udało się uratować Newcastle przed spadkiem. Po degradacji, niedogadaniu się Ashleya z Shearerem na temat zasad dalszej współpracy (Kinnear wciąż się leczy) i odejściu wielu kluczowych zawodników, klub został ponownie wystawiony na sprzedaż – i ponownie wycofany z rynku. Zważcie, że od odejścia Keegana minęło niewiele ponad rok

Zresztą farsa pogłębiła się jeszcze w ostatnich tygodniach: najpierw sąd przyznał Keeganowi rację i 2 miliony funtów odszkodowania. Później nastąpiło trzecie już wystawienie klubu na sprzedaż i wiadomość o zmianie tradycyjnej nazwy stadionu St. James’ Park na… Sportsdirect.com @ St. James’ Park Stadium (żeby było śmieszniej, na razie klub na tym nie zarabia – wysyła jedynie sygnał gotowości potencjalnym sponsorom).

Sprawa nazwy stadionu przepełniła czarę goryczy: 10 listopada Newcastle United Supporters Trust ogłosiło rozpoczęcie akcji  „Yes We Can” i wysłało do kibiców „Srok” kilkadziesiąt tysięcy maili – jest w posiadaniu pokaźnej bazy adresowej dzięki zbieraniu podpisów pod petycją w obronie St. James’ Park. Proponuje współfinansowanie przejęcia wystawionego na sprzedaż klubu i powołuje się przy tym na przykłady Realu i Barcelony, których prezesów wybierają spośród siebie kibice-członkowie klubu. Liczy na wpłaty w wysokości minimum 1500 funtów lub systematyczne odprowadzanie zadeklarowanej przez kibiców części ich poborów – a w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia gwarantuje zwrot pieniędzy.

Organizatorzy „Yes We Can” dają sobie 6 tygodni na zmobilizowanie odpowiedniej liczby zainteresowanych. Pierwsze reakcje są entuzjastyczne – nie tylko wśród, co zrozumiałe, kibiców, ale także wśród polityków i ludzi kultury (jednym z ambasadorów akcji jest urodzony nad rzeką Tyne Sting). Czy w razie sukcesu NUST będzie potrafiło zarządzać klubem, albo kim okaże się tutejszy Florentino Perez, to na razie pytania przedwczesne, choć warto je mieć w tyle głowy. W Anglii jest już jeden klub uratowany przez wiernych kibiców – Exeter City. Jest oczywiście także Ebbsfleet United – przejęty przez członków strony internetowej MyFootballClub – tu trudno mówić o sukcesie, bo liczba płacących składki „współwłaścicieli” po pierwszej fali entuzjazmu drastycznie zmalała. Kupowanie Ebbsfleet trudno jednak porównywać z kupowaniem Newcastle – założyciele MyFootballClub objęli kontrolę nad pierwszym lepszym klubem, na który było stać uczestników akcji, ich więzi z drużyną nie sposób więc zestawić z tą, którą odczuwają najwierniejsi fani Newcastle.

Ja akurat fanem Newcastle nie jestem. Ale gdybym miał 1500 funtów, przyłączyłbym się do „Yes We Can”. Najpierw z poczucia, że to potencjalnie dobry interes: stać się udziałowcem klubu z taką marką i tradycją, z takim stadionem, z taką bazą kibiców, a nawet z takimi piłkarzami – wygląda przecież na to, że powrót do Premiership nie będzie dla nich wielkim problemem. Potem przez pamięć Bobby’ego Robsona, który musi przewracać się w grobie widząc, co wydarzyło się w Newcastle za rządów Mike’a Ashleya. Z sympatii do obecnego menedżera „Srok” Chrisa Hughtona, którego karierę piłkarską i trenerską obserwowałem odkąd pamiętam, bo w latach 1977-2007 był związany z Tottenhamem. Z powodów romantycznych wreszcie: idea kupienia klubu przez zwykłych kibiców wydaje mi się bardzo atrakcyjna w czasach fatalnego zauroczenia angielską piłką rozmaitych milionerów, co to mają już wille, jachty, odrzutowce i wszystkie te rzeczy, które mają milionerzy, ale chcą mieć jeszcze drużynę piłkarską. Na razie nie wiem, na ile to realne, jestem świadom wielu znaków zapytania, ale podoba mi się idea powrotu do źródeł, czyli do czasów, w których kluby były dla kibiców, a nie dla ludzi od pieniędzy.

Ian Trow jest niewinny

Korzystając z przerwy na reprezentację wracam do sprawy, którą opisywałem już kilkakrotnie, tym razem odczuwając potrzebę niezbędnego sprostowania. Chodzi o Sola Campbella i fanów Tottenhamu: we wrześniu 2008, kiedy Campbell był jeszcze piłkarzem Portsmouth, podczas meczu na Fratton Park kibice gości urządzili mu werbalny pogrom; jedna z pieśni mówiła o tym, że – zacytuję wpis sprzed ponad roku – „Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił”; skandowano też, że jest – wybaczcie – „czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia”. Niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo, więc policja z Hampshire najpierw opublikowała zdjęcia 16 podejrzanych (przedrukowane przez wiele angielskich gazet), a następnie doprowadziła ich przed sąd. Zapadły wyroki; w przypadku, o którym chcę mówić: kara grzywny, trzyletni zakaz stadionowy i utrata statusu posiadacza całorocznego karnetu na White Hart Lane.

Rzecz w tym, że w kolejnej instancji 42-letni Ian Trow, doradca finansowy z Milton Keynes, a także 14-latek, którego danych nie podano do publicznej wiadomości, zostali uniewinnieni. Jak się okazało podczas rozprawy apelacyjnej, tę dwójkę skazano, chociaż na stanowiącej materiał dowodowy taśmie ze stadionowego monitoringu pojawiają się przez kilka sekund i to w sposób nie pozwalający jednoznacznie stwierdzić, czy i co śpiewają. Trow zapewnia, że po prostu dopingował piłkarzy Tottenhamu.

Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, zdjęcia Trowa i innych podejrzanych zaraz po meczu opublikowano w mediach, także pierwsza rozprawa wzbudziła duże zainteresowanie dziennikarzy. Na rozprawie, podczas której Trow został uniewinniony, mediów nie było (sam przeczytałem o tym dopiero niedawno w „When Saturday Comes” – z całym szacunkiem dla tego pisma, nie ukazuje się w milionowym nakładzie). Medialny mechanizm aż za dobrze znany z własnego podwórka, a można go łatwo poszerzyć, np. o niechęć do zamieszczania sprostowań czy cytowania konkurencji – warto go sobie uświadomić, samemu wykonując ten zawód. Trow mówi, że zawsze uczył swoje dzieci szacunku do policji i władz, ale to, co przeszedł, naruszyło w nim tę postawę – w sprawie mediów pewnie nigdy nie miał złudzeń…

Po drugie, już kilka razy prowadziłem na tym blogu dyskusje (zwłaszcza z kolegą nth) na temat, nazwijmy to, granic politycznej poprawności. Generalnie pozostaję przy własnym zdaniu, zresztą rzeczywistość dostarcza kolejnych przerażających przykładów kibicowskiej nienawiści (ostatnio na Legii, po śmierci jednego ze współwłaścicieli klubu), mam jednak poczucie, że w takich rozmowach trzeba być precyzyjnym: pilnować, by poglądy nie przesłaniały faktów. Fakty są takie, że Ian Trow jest niewinny.

PS A skoro wspomniałem o przerwie na reprezentację, zobaczcie, jakimi metodami walczą Irlandczycy z Francuzami przed dzisiejszym meczem barażowym. Przypuszczam, że jest to raczej inteligentna fałszywka niż rzeczywista korespondencja dyplomatyczna, ale jakże zabawna. O meczach Irlandczyków i Anglików będę pisał na twitterze, ale nie wykluczam, że i tu pojawi się kilka zdań, zwłaszcza jeżeli…

Brunello di Montalcino

Choć na stole od kilkudziesięciu minut oddycha wino, otwarte z racji spotkania na Stamford Bridge, perwersyjnie nie zacznę od meczu Chelsea-MU. Jeszcze wczoraj pomyślałem bowiem, że jeśli ktoś poszukiwałby odpowiedzi, dlaczego właściwie tak lubimy oglądać angielską piłkę, powinien zamiast starcia gigantów z dzisiejszego popołudnia obejrzeć raczej wczorajszy pojedynek Dawida z Goliatem, czyli wyjazdowe spotkanie Burnley z Manchesterem City. Wiadomo: w całej Europie toczą się pojedynki między rywalami tej klasy, co mistrz i wicemistrz Anglii, pojedynki na najwyższym taktycznym i technicznym poziomie, czasem wyrównane, a czasem przeciwnie – zwykle jednak pozbawione pierwiastka pewnego szaleństwa, które cechowało mecz na City of Manchester Stadium.

No bo weźmy: jedna z najbogatszych drużyn Premiership, napakowana gwiazdami wartymi dziesiątki milionów funtów i miliony funtów zarabiającymi, podejmuje kopciuszka, którego połowa pierwszej jedenastki jest warta tyle, co lewa noga Robinho. Z jednej strony zespół, który na własnym terenie radzi sobie całkiem dobrze, z drugiej – drużyna, która do wczoraj w meczach wyjazdowych nie zdobyła nawet punktu i której także strzelanie bramek przychodziło z wielkim trudem. A że jeszcze w ataku gospodarzy wyszli Adebayor z Tevezem… konia z rzędem temu, kto stawiał w tym meczu na jakikolwiek inny wynik niż pewne zwycięstwo gospodarzy.

Oto więc dlaczego tak lubimy tę ligę: od pierwszych minut zaatakowali piłkarze Marka Hughesa, ale goście przetrzymali napór, a potem objęli prowadzenie po, przyznajmy, dyskusyjnym rzucie karnym. Wkrótce zrobiło się 0:2, po niepierwszym i nieostatnim błędzie obrony MC, ale wówczas gospodarze pokazali pazur: jeszcze przed przerwą Wright-Philips strzelił kontaktowego gola i wydawało się, że sytuacja zaraz wróci do normy. A potem wydawało się, że wróciła na dobre: wyrównał Kolo Toure po rzucie wolnym Barry’ego, a niedługo później Craig Bellamy – tak, tak, ten mało spektakularny, ale bardzo udany nabytek Hughesa – strzelił swojego piątego gola w sezonie. MC podkręciło tempo – Nugent wybijał z pustej bramki, ratując Burnley przed samobójem – aż w 87. minucie padło sensacyjne wyrównanie. Wbrew prognozom i wbrew przebiegowi wydarzeń na boisku, całkowicie nieoczekiwanie…

Przed Markiem Hughesem trudne chwile. W czasie przerwy na kadrę zabiera drużynę do Abu Dhabi na towarzyski mecz z reprezentacją Zjednoczonych Emiratów Arabskich: będzie się musiał gęsto tłumaczyć przed mieszkającym tam właścicielem, bo zespół, który ma walczyć o Ligę Mistrzów nie powinien remisować z Wigan, Fulham, Birmingham, o Burnley nie wspominając.

Sunderland miał w meczu z Tottenhamem pecha podobnego do tego, który prześladował Tottenham w niedawnym spotkaniu ze Stoke – a Tottenham miał szczęście jak Sunderland w niedawnym meczu z Liverpoolem. Koguty wygrały niezasłużenie, zapewniając sobie dwa tygodnie spokoju, potrzebne przede wszystkim do wykurowania Aarona Lennona i Luki Modricia. Bez kontuzjowanych gwiazd Harry Redknapp kolejny raz zdecydował się zmienić ustawienie, praktycznie rezygnując z gry skrzydłami i wykorzystując całą trójkę środkowych pomocników. Z Arsenalem wyglądało to nieźle przez 42 minuty (choć tam za najbardziej wysuniętym Crouchem ustawiono schodzącego do lewej strony Keane’a i zbiegającego na prawo Bentleya), z Sunderlandem wyglądało średnio (tu była dwójka napastników: Crouch i Defoe, oraz Keane jako górny wierzchołek „diamentu”). Mimo nieobecności Kenwyne’a Jonesa, Lorika Cany i Lee Cattermole’a goście dominowali przez długie minuty i gdyby nie świetna postawa w bramce Tottenhamu Heurelho Gomesa (ostatni raz obronił karnego w meczu przeciwko… Tottenhamowi, jako piłkarz PSV), mogliby nawet wygrać.

Z punktu widzenia leniwego dziennikarza był to mecz wymarzony do opisywania. Na White Hart Lane wrócił Darren Bent, który pożegnał się z klubem po aferze twitterowej, a którego wcześniej Harry Redknapp wyśmiał po niewykorzystaniu stuprocentowej szansy w meczu z Portsmouth, mówiąc, że jego żona by to strzeliła. Wczoraj, po tym jak Bent nie wykorzystał jedenastki, jeden z niepozbawionych poczucia humoru blogerów związanych z Sunderlandem zastanawiał się, czy nie lepiej było kupić żonę Harry’ego… W każdym razie z eks-piłkarzy Tottenhamu dużo lepsze wrażenie od angielskiego napastnika sprawili Malbranque i, zwłaszcza, Andy Reid. Dziś jednak Bent ma powody do radości: został powołany do reprezentacji Anglii (mnie jednak cieszy docenienie przez Capello Toma Huddlestone’a).

Jesteśmy coraz bliżej spotkania Chelsea-MU, ale słówko jeszcze wypada poświęcić Arsenalowi i jego fenomenalnej skuteczności: 36 goli w jedenastu meczach, przecież w tym tempie setka pęknie w trzech czwartych sezonu. Byle tylko jakiejś kontuzji nie złapał Cesc Fabregas, który ma już na koncie 6 goli i 9 asyst, czyli udział w blisko połowie bramek zdobytych przez Arsenal; doprawdy utwierdzam się w opinii sprzed tygodnia, że po odejściu Ronaldo na firmamencie Premiership najjaśniej błyszczą hiszpańskie gwiazdy.

Gdy to piszę, wino oddycha już prawie półtorej godziny, więc trzeba się spieszyć. Mam wielką nadzieję, że spieszył się nie będzie nowy właściciel Hull, który przed meczem ze Stoke zapowiedział, że Phil Brown musi wygrać, aby ocalić posadę. Wygrał dzięki bramce w ostatniej minucie, po dramatycznym meczu, ale nie wiem, czy takie wypowiedzi zapewniają mu komfort pracy – myślę, że Adam Pearson powinien podjąć decyzję o zwolnieniu go lub zostawieniu na dłużej. Co sądzi o tym sam Brown, nie wiemy – pomeczowych wywiadów udzielał jego asystent, tłumacząc szefa, że pije właśnie guinessa, na którego ciężko zapracował.

Fot. AFP/Onet.pl

Czas wytłumaczyć, skąd to wino: Carlo Ancelotti, zapytany w piątek przez dziennikarza BBC o butelkę, jaką podejmie po meczu na Stamford Bridge Alexa Fergusona, powiedział, że będzie to Brunello di Montalcino. Ciekawe, czy wiedział już, że to akurat wino, pełne i ciężkie, świetnie nadające się np. do steków, dobrze oddaje charakter dzisiejszego meczu (już nie mówię o tym, że potencjał starzenia ma jak, nie przymierzając, drużyna Chelsea). W każdym razie rozkoszując się każdym kolejnym łykiem Włoch musi mieć powody do radości: odskoczył od jednego z dwóch najgroźniejszych rywali na pięć punktów i ustanowił klubowy rekord dzięki jedenastemu z rzędu zwycięstwu na własnym stadionie. Alex Ferguson z kolei ma prawo narzekać: zdziesiątkowana kontuzjami obrona (bez Ferdinanda, z Vidiciem tylko na ławce) radziła sobie dobrze, a druga linia, kierowana przez fenomenalnego Fletchera, wybijała Chelsea z rytmu tak skutecznie, że jedyną nadzieją na zmianę wyniku był rzeczywiście tylko stały fragment gry. Na pociechę pozostaje kieliszek brunello i poczucie, że pięciopunktową stratę będzie można odrobić, kiedy trzon drużyny Ancelottiego wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Szczerość Kuszczaka

Tomasz Kuszczak dopiero co stał się pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski, a już wpadł w kłopoty. Nie pierwszy zresztą raz źródłem tych kłopotów jest jego szczerość: w wywiadzie dla klubowej telewizji MUTV zaatakował Edwina van der Sara za niekoleżeńskość i niechęć do pomocy. Wiadomo: bramkarze to inna kategoria ludzi, choć rywalizują o miejsce w składzie, na ogół się wspierają (na ogół, bo są wyjątki – vide Almunia i Lehmann w Arsenalu). Taka postawa cechuje zwłaszcza bramkarzy starszych, zbliżających się do końca kariery, więc wydawałoby się, że wsparcie Holendra dla Polaka (podobnie zresztą jak dla Bena Fostera) powinno być oczywistością.

Ale nie: Kuszczak wiele razy prosił doświadczonego kolegę po poradę, tłumaczył, że chciałby wiedzieć, co robi nie tak, chciałby nauczyć się czegoś u boku tak wielkiej gwiazdy – wszystko na próżno. „Nie wiem, może Edwin mnie nie lubi? Musicie go zapytać”…

Myślę, że do zapytania van der Sara może nie być okazji – Alex Ferguson, mający obsesję na temat niewynoszenia klubowych brudów na zewnątrz, już o to zadba. Obawiam się również, że zadba o ukaranie Kuszczaka i że tym wywiadem Polak przekreślił swoje szanse na jakąkolwiek przyszłość w Manchesterze. Wszyscy pamiętamy, że Roy Keane musiał odejść z klubu niemal natychmiast po krytycznej wypowiedzi na temat kolegów, także udzielonej klubowej telewizji…

W dalszej części wywiadu Kuszczak mówi o tym, że jest ambitny, głodny gry i przekonany o własnej wartości. Jeżeli tak, to powinien szybko zadzwonić do swojego agenta, by zaczął mu szukać nowego klubu. Szkoda, bo seria kiepskich meczów Bena Fostera (a także fala medialnej krytyki, która spotkała w ostatnich miesiącach młodego Anglika) zdawała się właśnie prowadzić do zmiany hierarchii bramkarzy na Old Trafford…

PS Szczerość Fergusona: Szkot bagatelizuje problem i mówi, że Kuszczak… żartował i że cały kłopot w tym, iż polskie poczucie humoru różni się od brytyjskiego. Komu to wyglądało na żart, ręka do góry.

Raport z oblężonego miasta

Jeżeli dziś środa, to jesteśmy we Francji. A konkretnie, jakby powiedział Dariusz Szpakowski, w Lyonie. Jeżeli dziś środa, to jesteśmy w Lyonie i piszemy o kryzysie Liverpoolu.

Podejmuję ten temat po raz trzeci w ciągu ostatniego miesiąca i w ten sposób mój blog zmienia się poniekąd w kronikę oblężonego miasta. Wszystko zaczęło się od przegranej potyczki w miejscu zwanym White Hart Lane, później pod mury miasta podeszły oddziały z Birmingham, siejąc popłoch wśród mieszkańców (złą sławą cieszy się od tamtej pory zwłaszcza machina oblężnicza nazwana Ashley Young). Ale prawdziwe pasmo klęsk zaczęło się dopiero gdy na mury wdarły się kolejno pułki fioletowe, niebieskie i biało-czerwone (kolory sztandarów zmieniały się jak las na horyzoncie), te ostatnie posługując się przy tym niesioną przez wiatr straszliwą bronią wypełnioną gazem. Po biało-czerwonych nadciągnął desant z Francji i cóż z tego, że wycieczka za mury zmusiła potem do odwrotu żołnierzy marszałka Fergusona, skoro niemal natychmiast srogi rewanż wziął generał Hodgson, a jeszcze wcześniej spustoszenia w szeregach obrońców dokonała dziecięca krucjata prowadzona przez wielebnego Arsene’a. Sytuacji oblężonych nie poprawiają rany, jakie odnieśli w boju kapitan Gerrard, sierżant Riera, a także młody plutonowy Johnson oraz kaprale Aurelio i Skrtel. Ludność z trwogą nasłuchuje pogłosek o obrażeniach, jakie odniósł uwielbiany tu porucznik Torres, wiele mówi się również o nienajlepszej dyspozycji podporucznika Carraghera. Prasa w oblężonym mieście podlega cenzurze, ale na ulicach tym łatwiej rodzą się plotki: ostatnio o tym, że kupcy korzenni zamyślają zdymisjonowanie komendanta twierdzy, pułkownika Beniteza…

Zastanawiam się, czy od poprzedniego wpisu zmienił się nasz sposób widzenia sytuacji. Ale nawet jeśli nie, nawet jeśli powiedzieliśmy już wszystko np. o sensowności polityki transferowej hiszpańskiego menedżera, warto do tematu wrócić, bo zmienił się ton komentarzy: niejeden angielski dziennikarz uznawał w tych dniach odejście Beniteza za przesądzone – pytanie nie brzmiało już „czy”, tylko „kiedy”. Nawet Alan Hansen, przed laty ikona klubu, dziś ikona telewizji, tłumaczy się z przedsezonowego typowania Liverpoolu do mistrzostwa kraju, a przy okazji zadaje cios może najboleśniejszy: kwestionuje wolę walki w drużynie podczas meczu z Fulham. Morale w Liverpoolu nie może być dobre, skoro Jamie Carragher na pytanie, kim można by zastąpić kontuzjowanego Torresa, odpowiada: „Nikim”. Dziś w pierwszym składzie znów wybiegł Woronin – pokażcie mi drużynę z górnej połowy tabeli Premiership, która w tak ważnym meczu korzystałaby z piłkarza tak przeciętnego.

Jakie zresztą może być morale w drużynie, która po 83 minutach ciężkiej pracy strzela wreszcie gola, po czym – już bez swojego najlepszego napastnika (Benitez, jak w sobotę, znów postanowił oszczędzać Torresa) – ma dogodne sytuacje do podwyższenia wyniku, ale zamiast je wykorzystać, daje sobie wydrzeć zwycięstwo w ostatniej minucie po prostym błędzie defensywy? Kolejne, obok Woronina, najsłabsze ogniwo nazywa się Kyrgiakos…

Rafa Benitez nie wypada w ostatnich wywiadach przekonująco: z jednej strony odwołuje się do słów „You’ll Never Walk Alone”, z drugiej apeluje, byśmy widzieli pełny obraz. „Jestem pewien – powiada – że sytuacja zmieni się w ciągu kilku tygodni, kiedy nasi kontuzjowani piłkarze wrócą do zdrowia”. Problem w tym, że za kilka tygodni Liverpool może ostatecznie stracić szanse na awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów, o mistrzostwie Anglii nie mówiąc.

A skoro mamy widzieć pełny obraz: David Conn, dziennikarz wybitny i wybitnie znający się na ekonomii futbolu (jego książka „The Beautitful game? Searching the Soul of Football” to już klasyk) wziął kalkulator i zaczął podsumowywać. Po remisie w Lyonie i zwycięstwie Fiorentiny nad Debreczynem awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów stał się mało prawdopodobny. Liverpool, jak na standardy Wielkiej Czwórki ma stadion nie największy, a ceny biletów w tym przemysłowym mieście nie mogą być porównywalne z londyńskimi. To dlatego dochody z Ligi Mistrzów są dla klubowego budżetu tak ważne i dlatego tak ważny jest również awans do przyszłorocznych rozgrywek. Utrata kilkudziesięciu milionów funtów byłaby dla zadłużonego Liverpoolu katastrofą – również w perspektywie negocjacji z chętnym do przejęcia klubu arabskim miliarderem.

Z sobotniego Match of the Day utkwił mi w pamięci jeden przejmujący obraz: zbliżenie na twarz Rafy Beniteza, po której długo spływa pojedyncza kropla potu. Komendant twierdzy wie, że lada chwila może się załamać kolejna linia obrony?