To, co zobaczyliśmy, było przerażające i fascynujące równocześnie – jakbyśmy ujrzeli bóstwo, którego blask nakazywał spuścić oczy lub odwrócić wzrok. A może inaczej: może to z dziełem ludzkich rąk (hm… nóg?) mieliśmy do czynienia, może tego golema powołał do życia jakiś alchemik? Ale jeśli tak, to alchemik ten nie urodził się w Pradze: przyjechał do Londynu z Włoch i w sobie tylko znany sposób połączył materiały dostępne już poprzednikom, ale nigdy jeszcze nie skomponowane w takich proporcjach.
Dość jednak wątłych metafor. Tym, co odróżnia Chelsea od pozostałych drużyn ekstraklasy, jest przede wszystkim organizacja gry obronnej. Przy całej technice piłkarzy Arsenalu, przy całej umiejętności utrzymywania się przy piłce i jej rozgrywania, gospodarze trzecich tego dnia derbów niemal nie stwarzali groźnych sytuacji, a kiedy już się im udawało – dobrze bronił Czech albo ubiegał go Terry. Częściej jednak wysiłki Kanonierów kończyły się zanim piłka w ogóle znalazła się w polu karnym, bo akcję przerywał któryś ze środkowych pomocników Chelsea. Dla kibiców Arsenalu musiało to być frustrujące: podanie, podanie i jeszcze jedno podanie, ale wciąż na ziemi niczyjej. Ewidentnie brakowało van Persiego – a że Holender ma pauzować co najmniej 5 miesięcy, w lecie odszedł Adebayor, zaś Eduardo wciąż nie może wrócić do formy sprzed złamania nogi, Wenger powinien w styczniu rozejrzeć się za napastnikiem (może kupi… Pawliuczenkę?).
Mecz z Chelsea pokazał również, że na liście zakupów powinien znaleźć się ktoś jeszcze – narażę się pewnie kibicom Kanonierów, kiedy napiszę, że ich klub powinien wziąć przykład z Tottenhamu, a mianowicie wzmocnić kadrę środkowym pomocnikiem, który nie boi się fizycznej konfrontacji z rywalami (moim zdaniem to Wilson Palacios jest głównym powodem, dla którego tak ciężko ostatnio gra się przeciwko Kogutom). Filigranowi pomocnicy Arsenalu przegrywali dziś zbyt wiele pojedynków w środku pola, i może stąd właśnie wzięło się to przerażenie z pierwszego zdania: kto zdoła powstrzymać Chelsea, jeśli nie Arsenal podczas meczu na Emirates?
Chelsea ma wszystko, co potrzebne, by sięgnąć po mistrzostwo Anglii: znakomitego trenera i piłkarzy, których niezwykłe umiejętności indywidualne idą w parze z doświadczeniem i dyscypliną taktyczną. Dziś jednak w oczy rzuciła się jeszcze jedna cecha tej drużyny, mianowicie siła. Spójrzmy na każdą formację po kolei, począwszy od ataku, tworzonego przez Anelkę i będącego w życiowej formie Didiera Drogbę. Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie przepchnąć lub przeskoczyć tego ostatniego: napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. O sile Essiena mówiliśmy już wystarczająco wiele razy, podobnie o Terrym…
Fot. AFP/Onet.pl
Na marginesie tego meczu zastanowiła mnie jeszcze raz kwestia kibicowskiej nienawiści: niezależnie od tego, co można o niej sądzić z powodów, powiedzmy, ogólnoludzkich, dawanie jej upustu w stronę konkretnego piłkarza okazuje się po prostu przeciwskuteczne. Pamiętam wiele meczów Sola Campbella przeciwko Tottenhamowi: wygwizdywany i obrażany okazywał się bohaterem Arsenalu czy Portsmouth, podobnie jak dziś jednym z bohaterów Chelsea był wygwizdywany i obrażany Ashley Cole. Skądinąd ciekawe, czy Awram Grant żałuje, że Sola Campbella nie ma już na południowym wybrzeżu.
Awram Grant… Zabawne, że jeśli coś w jego piłkarskim życiu zaczyna się lub kończy, to zwykle meczem z Manchesterem United. Z Czerwonymi Diabłami debiutował na ławce Chelsea, kończył przygodę z tym klubem pamiętnym finałem Ligi Mistrzów, a wczoraj kolejny raz mierzył się z MU – tym razem w roli szkoleniowca Portsmouth. Pod pewnymi względami było zresztą tak, jakby nic się nie zmieniło: zarówno z perspektywy samego Izraelczyka (tak samo jak w Moskwie, i tu trudno było pogodzić się z przegraną), jak i z perspektywy jego piłkarzy(grali równie dobrze jak za czasów Paula Harta, i tak samo jak za Harta tracili głupie bramki i psuli wyborne okazje). „Gdybyście właśnie wrócili z księżyca i usłyszeli ten wynik, moglibyście dojść do wniosku, że MU grał świetnie, ale to my mieliśmy więcej z gry” – mówił po meczu Grant, słusznie komplementując przede wszystkim Tomasza Kuszczaka.
Tematem do dyskusji, jaka wybuchła zresztą już pod poprzednim wpisem, był oczywiście rzut karny dla gospodarzy, zasugerowany sędziemu głównemu przez liniowego. Jest o czym dyskutować, bo podobnych incydentów oglądamy na boiskach całego świata mnóstwo, choć przecież sędzia miał rację – Vidić rzeczywiście pociągnął rywala za koszulkę. Myślę, że jeśli FIFA zdecyduje się wreszcie na wprowadzenie dodatkowych sędziów stojących za bramkami, światową piłkę czeka rewolucja: więcej podobnych incydentów będzie odgwizdywanych, więcej będzie rzutów karnych, ale stopniowo proceder zostanie ograniczony – jak kiedyś gra na czas po złapaniu piłki w ręce przez bramkarza.
Tematem mediów przy okazji meczu Portsmouth-MU był jednak hat-trick Rooneya i setny gol Ryana Giggsa w Premier League, zdobyty skądinąd w przedzień 36. urodzin. Dla nas z kolei, po całej debacie na temat kompetencji Awrama Granta (Robert, Michał, różnimy się, ale dziękuję za sposób, w jaki się różnimy…), istotna wydaje się wypowiedź Davida Jamesa na powitanie nowego menedżera i porównanie go do mistrza Yody z „Gwiezdnych wojen”. Przyznacie, dość nieoczekiwane zestawienie; tak czy inaczej cechujące Yodę mądrość i spokój przydadzą się Grantowi w najbliższych tygodniach: grudniowe mecze z Chelsea, Arsenalem i Liverpoolem nie wróżą wielkich zdobyczy punktowych, w styczniu trzeba będzie wzmocnić drużynę (czy będzie można liczyć na wypożyczenia z Chelsea – w świetle Pucharu Narodów Afryki wątpliwe), a na wielką ucieczkę ze strefy spadkowej zostanie bardzo niewiele czasu.
O Tottenhamie mówi się, że nie lubi grać w deszczu i zimnie dalej niż 30 mil od Londynu. Cóż, o tej drużynie mówi się tyle rzeczy i nie powiem: na wiele z nich pracowała przez lata. Sam również po oszałamiającym zwycięstwie nad Wigan obawiałem się bolesnego kontaktu z rzeczywistością – zwłaszcza, że Aston Villa wykonuje rzuty wolne i rożne być może najlepiej ze wszystkich klubów Premiership, a z całą pewnością Tottenham nie jest drużyną, która najlepiej ze wszystkich klubów Premiership umie się przed nimi bronić. Moje obawy szybko znalazły potwierdzenie: w 10. minucie AV objęła prowadzenie po serii błędów w polu karnym Tottenhamu. Później jednak nic nie było już takie jak zwykle, bo goście się pozbierali, przejęli inicjatywę i z minuty na minutę coraz groźniej atakowali (w drugiej połowie mecz toczył się już tylko do bramki niezawodnego Brada Friedela). Martin O’Neill z pewnością był bardziej zadowolony z końcowego gwizdka niż Harry Redknapp, choć w doliczonym czasie gry gola mógł zdobyć nie tylko Defoe, ale i Heskey.
Kapitanem Tottenhamu (pod nieobecność kontuzjowanych lub odesłanych na ławkę Keane’a, Kinga, Jenasa i Woodgate’a) był w tym meczu Michael Dawson, którego zdolności przywódcze opisywano jeszcze, gdy był juniorem Nottingham Forest. Grał świetnie i chyba nie przeszarżuję, jeśli powiem, że zwłaszcza w świetle kłopotów ze zdrowiem i formą Rio Ferdinanda także jego powinno się sprawdzić w reprezentacji Anglii. Spotkanie w Birmingham oglądał asystent Fabio Capello…
Rozpisałem się niebezpiecznie, a przecież nie wspomniałem jeszcze o pierwszym od ponad miesiąca zwycięstwie Liverpoolu (no, jednak i tym razem nie grali dobrze, a momentami, zwłaszcza przy stanie 0:1, był to wręcz antyfutbol…) i o siódmym z rzędu remisie Manchesteru City. Może następnym razem będzie okazja. W Hull kolejny raz wyróżnił się Jimmy Bullard i to nie tylko fantazyjną choreografią po strzeleniu gola. Przypomnijmy: rok temu na City of Manchester Stadium Hull otrzymało srogie lanie, a wściekły Phil Brown zakazał swoim piłkarzom zejść do szatni na przerwę, posadził ich na murawie i w takich warunkach urządził odprawę. Wczoraj jego zachowanie sparodiował Bullard i doprawdy nie sądzę, żeby menedżer Hull miał mu to za złe.