Gdyby pewne słowa nie zostały wcześniej wypowiedziane przez kogoś innego, chciałoby się je wymyślić i zapisać samemu. Kiedy Martina O’Neilla po historycznym zwycięstwie jego drużyny na Old Trafford zapytano, czy mecz sprawił mu frajdę, odpowiedział, że od dwudziestu lat żaden mecz nie sprawił mu frajdy.
No dobra, zdanie to można byłoby odrobinę poprawić, bo przecież zdarza mi się czasem bezinteresownie cieszyć z bycia widzem neutralnym, co – jak przypuszczam – menedżera Aston Villi nigdy nie dotyczy, bo oglądając albo przygotowuje się do kolejnego meczu, albo analizuje taktyczne nowinki, albo rozważa, czy któryś z występujących na boisku piłkarzy nie pasowałby do jego drużyny. Rzecz w tym, że nie od dwudziestu lat, ale odkąd pamiętam nie sprawił mi frajdy żaden mecz zespołu, któremu kibicuję.
Ale w dniu dzisiejszym nie występowałem w roli kibica, więc spotkanie Arsenalu z Manchesterem United dostarczyło mi znakomitej odtrutki na wcześniejsze frustracje. Telewizja SkySports zapowiadała, że mecz na Emirates będzie pierwszą w historii futbolu transmisją w technologii 3D i trzeba przyznać, że wybrała najlepiej, jak mogła. Żadne tam piłkarskie szachy, zakończone marnym 1:1, żaden (jak mówił Arsene Wenger po sierpniowej porażce na Old Trafford) antyfutbol: gra od bramki do bramki, świetne tempo, bajeczna technika i niezapomniane gole. Gdyby po czymś takim Sky podniosła cenę dekoderów, protesty nie byłyby przesadnie głośne.
Fot. AFP/Onet.pl
Jest kilka poziomów, na których można mówić o tym spotkaniu. Po pierwsze, poziom drużyn: Manchester United wreszcie w tym sezonie przekonujący bez żadnych „ale”, i to mimo mocno osłabionej defensywy (bez Ferdinanda i Vidicia) oraz z rozczarowującymi do niedawna Parkiem i Nanim ustawionymi po bokach pięcioosobowej drugiej linii (do Berbatowa na ławce podczas arcyważnego meczu zdążyliśmy się już przyzwyczaić). Arsenal z kolei po raz kolejny brutalnie obnażony przez rywala z czołówki – i w niedawnym meczu z Chelsea, i w meczu z MU miało się wrażenie oglądania chłopców przeciwko mężczyznom (a przecież przegrywali także z Manchesterem City…).
Po drugie, poziom poszczególnych piłkarzy. Tu wypada kolejny raz zauważyć, że Kanonierzy od lat nie mają dobrego bramkarza, postawić kropkę, a w kolejnym zdaniu przejść do zachwytów nad pewnym Portugalczykiem. O Naniego spieraliśmy się trochę pod przedostatnim wpisem, bo pochwaliłem go już za występ w półfinale Ligi Mistrzów – tym razem rozegrał najlepszy mecz w historii swoich występów w Anglii, choć tym, którzy mówią, że nie ma co tęsknić za Ronaldo, warto przypomnieć, że był to raczej wyjątek niż reguła. Rooneya od miesięcy wychwalają wszyscy dookoła i pewnie wszyscy zauważyli, w jakiej odległości od własnego pola karnego się znajdował, gdy rozpoczynał akcję, którą za kilka sekund miał zakończyć bramką – jeśli dziś można otworzyć jakiś nowy wątek, to tylko taki, czy najlepszy strzelec Manchesteru (i całej ligi) powinien przejąć opaskę kapitana reprezentacji Anglii po Terrym, oskarżanym o zdradę małżeńską i romans z przyjaciółką kolegi z drużyny. Henry Winter zapowiadał mecz jako pojedynek anioła i diabła (czerwonego), czyli Fabregasa i Fletchera, i w pewnym sensie się nie pomylił: pojedynek, owszem, był, tyle że jednostronny. Szkot poradził sobie z Hiszpanem, a co odebrał, dalej ekspediował Carrick w stylu, z jakiego pamiętamy go jeszcze z Tottenhamu (patrz gol numer jeden i trzy). Ogrywany we środę przez Bellamy’ego Rafael tym razem dał sobie radę (inaczej niż tak zazwyczaj chwalony Clichy po przeciwnej stronie: z Nanim poszło mu jeszcze gorzej niż całkiem niedawno z Ashleyem Youngiem…), podobnie jak Evans, ale skalę problemu, przed którym stali, najlepiej podsumował Lee Dixon, mówiąc, że równie dobrze on mógłby dziś zagrać w obronie Manchesteru.
Po trzecie, poziom trenerów. Taktyka, jaką przyjął Alex Ferguson, była w gruncie rzeczy prosta (pobić rywala szybkim kontratakiem, nastawiwszy się na odbiór piłki tam, gdzie piłkarze Arsenalu zwykle wymieniają ją najchętniej: tuż przed polem karnym drużyny, którą akurat oblegają), w związku z tym uznanie budzą przede wszystkim decyzje personalne, zwłaszcza ta o pozostawieniu w wyjściowej jedenastce Naniego i dołożeniu mu po przeciwnej stronie Parka – w pierwszym odruchu wielu z nas wskazałoby raczej na Valencię i Giggsa. A Arsene Wenger powinien pluć sobie w brodę, że zbudował zespół, który owszem, potrafi bajecznie grać do przodu, ale z zabezpieczeniem tyłów wciąż ma gigantyczne kłopoty. Zważmy: do składu wrócił Song i choć do niego akurat można mieć najmniej pretensji, to ilość wolnego miejsca, jakie Kanonierzy zostawiali Czerwonym Diabłom było czymś rzadko spotykanym nawet jak na standardy drużyny dumnej z tego, że gra otwartą piłkę i niespecjalnie przejmuje się pressingiem.
Jedno tylko w takich przypadkach nie przestaje mnie dziwić: kibice wychodzący z Emirates na 15 minut przed końcowym gwizdkiem. Może im też żaden mecz od dwudziestu lat nie sprawił frajdy? To akurat świetnie rozumiem: sam przeżywałem katusze podczas wczorajszego spotkania Tottenhamu z Birmingham. Nie żeby „moi” byli słabi: przeciwnie, przez ponad 90 minut był to popis rozgrywania meczu wyjazdowego, z rozsądnie zabezpieczoną defensywą (świetny Palacios) i długimi okresami utrzymywania się przy piłce jako kluczem do wyprowadzenia akcji ofensywnych, z których przynajmniej jedna miała się zakończyć golem. Nie żebym przed meczem ze świetnie grającą w ostatnich miesiącach drużyną nie wziął w ciemno remisu. Nie żebym nie był pod wrażeniem jej znakomicie zorganizowanej i ofiarnej defensywy (czy ktoś policzył, ile strzałów piłkarzy Tottenhamu zablokowano?). Nie żebym nie doceniał decyzji personalnych Harry’ego Redknappa – zwłaszcza tej o pozostawieniu w wyjściowej jedenastce Davida Bentleya po jego dobrym występie przeciwko Fulham. Ot po prostu: kibicowanie ze swojej natury naraża cię na takie doświadczenia jak to z 91. minuty, kiedy niewytłumaczalna chwila gapiostwa rujnuje cały wcześniejszy wysiłek, a przecież i w ciągu tych 90 minut nie mogłeś się przecież ani na moment rozluźnić. Jest tak, jak napisał kiedyś Nick Hornby i jak sami wiecie aż za dobrze: naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie. Co nie zmienia faktu, że jego psim obowiązkiem jest wysiedzieć do końca.
Chociaż tyle, że nie jestem fanem Portsmouth. W niedzielne południe przeczytałem na stronie BBC retoryczne pytanie: jeśli Wasz klub zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, nie płaci pensji w terminie (już po raz czwarty w ciągu ostatnich pięciu miesięcy), jest skarżony przez dawną gwiazdę o zaległe pieniądze (chodzi, cóż za niespodzianka, o Sola Campbella), nie może kupować żadnych nowych piłkarzy (Premier League zezwoliła wyłącznie na wypożyczenia lub wolne transfery), musi sprzedawać nie tylko swoich najlepszych (Younes Kaboul wrócił właśnie do Tottenhamu), ale także ledwo przeciętnych zawodników, żeby przetrwać najbliższe tygodnie, jego strona internetowa przestaje działać w związku z niezapłaconymi rachunkami, sąd wszczyna postępowanie upadłościowe i nawet premier wypowiada się krytycznie na temat skali zadłużenia (już od siebie wydłużmy tę listę o to, że piłkarzy sprzedaje się bez wiedzy menedżera i odpowiedzialnego dotąd za te kwestie dyrektora, i o to, że w poprzednim meczu nie zdołali zapełnić ławki rezerwowych, bo nie mieli siedemnastu zdolnych do gry zawodników) – otóż jeśli Wasz klub przeżywa takie właśnie kłopoty, to jakie jest ostatnie miejsce, gdzie chcielibyście się znaleźć?
Stadion najbogatszego klubu świata, odpowiadał Jonathan Stevenson. A przecież, do cholery, przed ponad 40 minut Portsmouth walczyło z Manchesterem City jak równy z równym, ba: grało lepiej od gospodarzy i miało lepsze okazje. Później jednak straciło gola ze spalonego, co doprawdy podsumowuje kłopoty, jakie przeżywa, a kilka minut później zostało dobite golem do szatni.
Czy Portsmouth zdoła się jeszcze podnieść? Jutro będziemy trochę mądrzejsi: zobaczymy, czy klub dla ratowania budżetu sprzeda kolejnych piłkarzy i czy znajdzie straceńców, którzy zgodzą się przyjść na ich miejsce. To jednak będzie temat, który otworzę za kilkanaście godzin. Mniej więcej od południa zamierzam blogować non stop – wspólnie z wami komentując transferowe plotki i transferowe pewniaki. Dziś, kończąc pisanie o całkiem ciekawej kolejce, chciałbym jeszcze tylko zwrócić uwagę na kolejne zwycięstwo Evertonu: piłkarze Davida Moyesa (skądinąd całkiem odwrotnie jak piłkarze Steve’a Bruce’a) coraz wyraźniej wracają tam, gdzie od początku spodziewaliśmy się ich oglądać. Walka o miejsca od czwartego do siódmego będzie jeszcze bardziej zacięta.