Archiwum miesiąca: styczeń 2010

Rooney i Nani w 3D

Gdyby pewne słowa nie zostały wcześniej wypowiedziane przez kogoś innego, chciałoby się je wymyślić i zapisać samemu. Kiedy Martina O’Neilla po historycznym zwycięstwie jego drużyny na Old Trafford zapytano, czy mecz sprawił mu frajdę, odpowiedział, że od dwudziestu lat żaden mecz nie sprawił mu frajdy.

No dobra, zdanie to można byłoby odrobinę poprawić, bo przecież zdarza mi się czasem bezinteresownie cieszyć z bycia widzem neutralnym, co – jak przypuszczam – menedżera Aston Villi nigdy nie dotyczy, bo oglądając albo przygotowuje się do kolejnego meczu, albo analizuje taktyczne nowinki, albo rozważa, czy któryś z występujących na boisku piłkarzy nie pasowałby do jego drużyny. Rzecz w tym, że nie od dwudziestu lat, ale odkąd pamiętam nie sprawił mi frajdy żaden mecz zespołu, któremu kibicuję.

Ale w dniu dzisiejszym nie występowałem w roli kibica, więc spotkanie Arsenalu z Manchesterem United dostarczyło mi znakomitej odtrutki na wcześniejsze frustracje. Telewizja SkySports zapowiadała, że mecz na Emirates będzie pierwszą w historii futbolu transmisją w technologii 3D i trzeba przyznać, że wybrała najlepiej, jak mogła. Żadne tam piłkarskie szachy, zakończone marnym 1:1, żaden (jak mówił Arsene Wenger po sierpniowej porażce na Old Trafford) antyfutbol: gra od bramki do bramki, świetne tempo, bajeczna technika i niezapomniane gole. Gdyby po czymś takim Sky podniosła cenę dekoderów, protesty nie byłyby przesadnie głośne.

Fot. AFP/Onet.pl

Jest kilka poziomów, na których można mówić o tym spotkaniu. Po pierwsze, poziom drużyn: Manchester United wreszcie w tym sezonie przekonujący bez żadnych „ale”, i to mimo mocno osłabionej defensywy (bez Ferdinanda i Vidicia) oraz z rozczarowującymi do niedawna Parkiem i Nanim ustawionymi po bokach pięcioosobowej drugiej linii (do Berbatowa na ławce podczas arcyważnego meczu zdążyliśmy się już przyzwyczaić). Arsenal z kolei po raz kolejny brutalnie obnażony przez rywala z czołówki – i w niedawnym meczu z Chelsea, i w meczu z MU miało się wrażenie oglądania chłopców przeciwko mężczyznom (a przecież przegrywali także z Manchesterem City…).

Po drugie, poziom poszczególnych piłkarzy. Tu wypada kolejny raz zauważyć, że Kanonierzy od lat nie mają dobrego bramkarza, postawić kropkę, a w kolejnym zdaniu przejść do zachwytów nad pewnym Portugalczykiem. O Naniego spieraliśmy się trochę pod przedostatnim wpisem, bo pochwaliłem go już za występ w półfinale Ligi Mistrzów – tym razem rozegrał najlepszy mecz w historii swoich występów w Anglii, choć tym, którzy mówią, że nie ma co tęsknić za Ronaldo, warto przypomnieć, że był to raczej wyjątek niż reguła. Rooneya od miesięcy wychwalają wszyscy dookoła i pewnie wszyscy zauważyli, w jakiej odległości od własnego pola karnego się znajdował, gdy rozpoczynał akcję, którą za kilka sekund miał zakończyć bramką – jeśli dziś można otworzyć jakiś nowy wątek, to tylko taki, czy najlepszy strzelec Manchesteru (i całej ligi) powinien przejąć opaskę kapitana reprezentacji Anglii po Terrym, oskarżanym o zdradę małżeńską i romans z przyjaciółką kolegi z drużyny. Henry Winter zapowiadał mecz jako pojedynek anioła i diabła (czerwonego), czyli Fabregasa i Fletchera, i w pewnym sensie się nie pomylił: pojedynek, owszem, był, tyle że jednostronny. Szkot poradził sobie z Hiszpanem, a co odebrał, dalej ekspediował Carrick w stylu, z jakiego pamiętamy go jeszcze z Tottenhamu (patrz gol numer jeden i trzy). Ogrywany we środę przez Bellamy’ego Rafael tym razem dał sobie radę (inaczej niż tak zazwyczaj chwalony Clichy po przeciwnej stronie: z Nanim poszło mu jeszcze gorzej niż całkiem niedawno z Ashleyem Youngiem…), podobnie jak Evans, ale skalę problemu, przed którym stali, najlepiej podsumował Lee Dixon, mówiąc, że równie dobrze on mógłby dziś zagrać w obronie Manchesteru.

Po trzecie, poziom trenerów. Taktyka, jaką przyjął Alex Ferguson, była w gruncie rzeczy prosta (pobić rywala szybkim kontratakiem, nastawiwszy się na odbiór piłki tam, gdzie piłkarze Arsenalu zwykle wymieniają ją najchętniej: tuż przed polem karnym drużyny, którą akurat oblegają), w związku z tym uznanie budzą przede wszystkim decyzje personalne, zwłaszcza ta o pozostawieniu w wyjściowej jedenastce Naniego i dołożeniu mu po przeciwnej stronie Parka – w pierwszym odruchu wielu z nas wskazałoby raczej na Valencię i Giggsa. A Arsene Wenger powinien pluć sobie w brodę, że zbudował zespół, który owszem, potrafi bajecznie grać do przodu, ale z zabezpieczeniem tyłów wciąż ma gigantyczne kłopoty. Zważmy: do składu wrócił Song i choć do niego akurat można mieć najmniej pretensji, to ilość wolnego miejsca, jakie Kanonierzy zostawiali Czerwonym Diabłom było czymś rzadko spotykanym nawet jak na standardy drużyny dumnej z tego, że gra otwartą piłkę i niespecjalnie przejmuje się pressingiem.

Jedno tylko w takich przypadkach nie przestaje mnie dziwić: kibice wychodzący z Emirates na 15 minut przed końcowym gwizdkiem. Może im też żaden mecz od dwudziestu lat nie sprawił frajdy? To akurat świetnie rozumiem: sam przeżywałem katusze podczas wczorajszego spotkania Tottenhamu z Birmingham. Nie żeby „moi” byli słabi: przeciwnie, przez ponad 90 minut był to popis rozgrywania meczu wyjazdowego, z rozsądnie zabezpieczoną defensywą (świetny Palacios) i długimi okresami utrzymywania się przy piłce jako kluczem do wyprowadzenia akcji ofensywnych, z których przynajmniej jedna miała się zakończyć golem. Nie żebym przed meczem ze świetnie grającą w ostatnich miesiącach drużyną nie wziął w ciemno remisu. Nie żebym nie był pod wrażeniem jej znakomicie zorganizowanej i ofiarnej defensywy (czy ktoś policzył, ile strzałów piłkarzy Tottenhamu zablokowano?). Nie żebym nie doceniał decyzji personalnych Harry’ego Redknappa – zwłaszcza tej o pozostawieniu w wyjściowej jedenastce Davida Bentleya po jego dobrym występie przeciwko Fulham. Ot po prostu: kibicowanie ze swojej natury naraża cię na takie doświadczenia jak to z 91. minuty, kiedy niewytłumaczalna chwila gapiostwa rujnuje cały wcześniejszy wysiłek, a przecież i w ciągu tych 90 minut nie mogłeś się przecież ani na moment rozluźnić. Jest tak, jak napisał kiedyś Nick Hornby i jak sami wiecie aż za dobrze: naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie. Co nie zmienia faktu, że jego psim obowiązkiem jest wysiedzieć do końca.

Chociaż tyle, że nie jestem fanem Portsmouth. W niedzielne południe przeczytałem na stronie BBC retoryczne pytanie: jeśli Wasz klub zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, nie płaci pensji w terminie (już po raz czwarty w ciągu ostatnich pięciu miesięcy), jest skarżony przez dawną gwiazdę o zaległe pieniądze (chodzi, cóż za niespodzianka, o Sola Campbella), nie może kupować żadnych nowych piłkarzy (Premier League zezwoliła wyłącznie na wypożyczenia lub wolne transfery), musi sprzedawać nie tylko swoich najlepszych (Younes Kaboul wrócił właśnie do Tottenhamu), ale także ledwo przeciętnych zawodników, żeby przetrwać najbliższe tygodnie, jego strona internetowa przestaje działać w związku z niezapłaconymi rachunkami, sąd wszczyna postępowanie upadłościowe i nawet premier wypowiada się krytycznie na temat skali zadłużenia (już od siebie wydłużmy tę listę o to, że piłkarzy sprzedaje się bez wiedzy menedżera i odpowiedzialnego dotąd za te kwestie dyrektora, i o to, że w poprzednim meczu nie zdołali zapełnić ławki rezerwowych, bo nie mieli siedemnastu zdolnych do gry zawodników) – otóż jeśli Wasz klub przeżywa takie właśnie kłopoty, to jakie jest ostatnie miejsce, gdzie chcielibyście się znaleźć?

Stadion najbogatszego klubu świata, odpowiadał Jonathan Stevenson. A przecież, do cholery, przed ponad 40 minut Portsmouth walczyło z Manchesterem City jak równy z równym, ba: grało lepiej od gospodarzy i miało lepsze okazje. Później jednak straciło gola ze spalonego, co doprawdy podsumowuje kłopoty, jakie przeżywa, a kilka minut później zostało dobite golem do szatni.

Czy Portsmouth zdoła się jeszcze podnieść? Jutro będziemy trochę mądrzejsi: zobaczymy, czy klub dla ratowania budżetu sprzeda kolejnych piłkarzy i czy znajdzie straceńców, którzy zgodzą się przyjść na ich miejsce. To jednak będzie temat, który otworzę za kilkanaście godzin. Mniej więcej od południa zamierzam blogować non stop – wspólnie z wami komentując transferowe plotki i transferowe pewniaki. Dziś, kończąc pisanie o całkiem ciekawej kolejce, chciałbym jeszcze tylko zwrócić uwagę na kolejne zwycięstwo Evertonu: piłkarze Davida Moyesa (skądinąd całkiem odwrotnie jak piłkarze Steve’a Bruce’a) coraz wyraźniej wracają tam, gdzie od początku spodziewaliśmy się ich oglądać. Walka o miejsca od czwartego do siódmego będzie jeszcze bardziej zacięta.

Transfery: kilka prawd oczywistych

No więc wyobraźcie sobie, że udało mi się znaleźć ten irlandzki pub, ale – o czasy! o obyczaje! – zamiast Pucharu Anglii puszczali w nim rugby. Mimo to całkowita izolacja okazała się niemożliwa: wszędzie gdzie się ruszyłem, z okładek gazet spoglądał na mnie Rafael Benitez jako kandydat do objęcia jednej z miejscowych drużyn. I choć, przyznaję bez bicia, na bloga nie zaglądałem, to twarz Hiszpana prowadziła mnie w kierunku kwestii podnoszonych i przez Was w dyskusjach pod poprzednimi wpisami.

Na przykład sprawa transferów: kto wydawał więcej, kto wydawał do sensu. Spieraliście się o to, przeciwstawiając Beniteza Fergusonowi albo Liverpool Tottenhamowi. Nie wchodząc w szczegóły, chciałbym zwrócić uwagę na kilka dość oczywistych kryteriów, które podważają ocenę opierającą się jedynie na prostym zestawieniu: w ciągu tylu a tylu lat w tym a tym klubie wydano tyle i tyle, co pozwoliło następnie na zajęcie tego a tego miejsca w lidze.

Po pierwsze, należy brać pod uwagę status drużyny: czy należy do elity, czy ma status ubogiego krewnego. Mnożenie wydatków niejednego ze słabszych zespołów wiąże się z niechcianymi i nieplanowanymi osłabieniami. Żeby trzymać się przykładu Tottenhamu: najpierw trzeba było załatać dziurę po Michaelu Carricku, potem zaś po Dymitarze Berbatowie i Robbiem Keane’ie; klub nie chciał się ich pozbywać, ale nie miał wyjścia (podobnie zresztą musiały postąpić MU i Liverpool po odejściu Cristiano Ronaldo i Xabiego Alonso – kluby należą wprawdzie do elity, ale natrafiły na gracza o jeszcze większych możliwościach).

Po drugie, trzeba rozróżniać między drużynami, w których od wielu lat pracuje jeden trener, a drużynami, które zmieniały szkoleniowców jak rękawiczki. W przypadku tych pierwszych (MU, Arsenal, Everton, także Liverpool, który zatrudnia Beniteza już od sześciu lat) można pokusić się o ocenę całościową: jak wygląda koncepcja budowania zespołu w wydaniu konkretnego menedżera. W przypadku drugich – traktować każdego z menedżerów oddzielnie, bo każdy ma nieco inną koncepcję drużyny i próbuje wcielić ją w życie sprowadzając pasujących do niej ludzi. Bywa zresztą (tak było w Tottenhamie przed Redknappem), że za transfery odpowiada nie menedżer, a dyrektor sportowy, co jest źródłem dodatkowych komplikacji: wiadomo, że Martin Jol nie życzył sobie części piłkarzy kupowanych przez Daniela Commolego. Także w Liverpoolu Rick Parry przez wiele miesięcy zaglądał Benitezowi przez ramię; pewnie nigdy nie ustalimy z całą pewnością, jak to było z fiaskiem transferu Barry’ego i sukcesem transferu Keane’a.

Po trzecie, skoro już padło to ostatnie nazwisko: oceniać same transfery. Rozróżnić między furorą, jaką robi piłkarz kupiony za 20 milionów (skoro już do klubu przychodzi ktoś klasy i ceny Fernando Torresa, raczej zakładamy, że okaże się strzałem w dziesiątkę), a furorą, jaką robi zawodnik sprowadzony za milion czy dwa. W przypadku pierwszym zachować umiar w pochwałach – w końcu po to się wydało kupę forsy, żeby mieć jednego z najlepszych piłkarzy ligi, w drugim – komplementować instynkt menedżera, który umie wzmocnić zespół nie rujnując budżetu (ostatni przykład to Krajnczar na White Hart Lane). I oczywiście piętnować kosztowne niewypały: przez lata najdroższym piłkarzem w historii Tottenhamu był Siergiej Rebrow, dziś trudno uznać za udany transfer Davida Bentleya.

Po czwarte, oceniając zakupy, pamiętać o możliwościach budżetowych klubu. Jeśli są ograniczone, bo właściciel właśnie zadłużył drużynę ponad miarę, wybaczyć menedżerowi to, że zawodnicy, których kupuje, zaliczają się do przeciętniaków. Gołym okiem widać, że na więcej go nie stać.

Po piąte, wyliczając piłkarzy, którzy okazali się nieporozumieniem: docenić fakt, że menedżer potrafił sprzedać ich z niewielkim zyskiem, a przynajmniej z niewielką stratą – ten punkt dotyczy zwłaszcza Rafy Beniteza, ale także Tottenhamu, który umiał zminimalizować straty związane choćby z Darrenem Bentem (o wyciśnięciu ostatniego funta z transferów Carricka czy Berbatowa już nie wspominam).

Jak by to można złożyć do kupy? Moim zdaniem najsensowniej z menedżerów Premiership powierzone im pieniądze wydają David Moyes i Arsene Wenger, którym depczą po piętach Martin O’Neill i Alex McLeish. Przypadku Harry’ego Redknappa nie należy utożsamiać z przypadkiem Tottenhamu i kompetencje Anglika na rynku transferowym ocenić wysoko.

I co najważniejsze: obraz Rafy Beniteza w świetle podanych wyżej kryteriów, a także dwóch wyszperanych w sieci analiz (linki tu i tu) nieco się komplikuje. Nadal mam wrażenie, że ławka rezerwowych tej drużyny jest mocno niesatysfakcjonująca i nadal twierdzę, że wielu transferów Hiszpana nie da się obronić, ale jeśli ostatecznie odejdzie on z Liverpoolu, to z powodów bardziej skomplikowanych niż tylko kiepska ręka do zakupów.

A więcej o transferach w poniedziałek. Tradycyjnie podczas zamykania okienka transferowego będziemy blogować na żywo.

Puchary nie tracą blasku

Teraz, kiedy ten dwumecz już za nami, wszystkie wypowiedziane wcześniej słowa tracą, na szczęście, swoją wagę. Zamiast spierać się o to, co właściwie mieli na myśli Gary Neville i Carlos Tevez albo czy deklaracja Roberto Manciniego o odwróceniu koła historii nie okazała się przedwczesna, możemy pozostać przy tym, co zwyciężyło: przy futbolu.

Chociaż i w dzisiejszych derbach Manchesteru były, niestety, momenty okropne: rzucanie z trybun butelkami i monetami w wybijającego rzut rożny Bellamy’ego, cios wymierzony przez Ferdinanda Tevezowi albo atak z tyłu Scholesa na nogi Wrighta-Philipsa; chociaż sędzia Howard Webb raz czy drugi się pogubił, to jednak emocji czysto piłkarskich było – podobnie zresztą jak w pierwszym półfinale – co niemiara, a najwięcej dostarczyli ich ci, którzy powinni byli, czyli dwie najjaśniejsze gwiazdy obu zespołów (ligi?), Carlos Tevez i Wayne Rooney.

Za wcześnie oczywiście na ostateczną odpowiedź, czy Alex Ferguson miał rację, czy też popełnił błąd nie podpisując kontraktu z Argentyńczykiem: mimo wielkiej formy Teveza i mimo goli, które strzelił dawnemu pracodawcy, wciąż jeszcze może być tak, że i bez niego MU obroni mistrzostwo i powalczy w Lidze Mistrzów, o wygraniu Pucharu Ligi nie wspominając. Szkot ma grającego w podobnym stylu co Tevez Rooneya, a oprócz niego Berbatowa i Owena – więc po odejściu Ronaldo borykał się z boleśniejszą dziurą do zapełnienia i stąd konieczność wydania pieniędzy raczej na Valencię. Na Old Trafford, inaczej niż na City of Manchester Stadium, trzeba w tych dniach pilnować każdego wydanego funta, co w głośnej wypowiedzi podkreślił przywołany na początku Neville: nie żeby Tevez był nieprzydatny dla drużyny, on po prostu był zbyt kosztowny.

Kosztowny, ale wart tych pieniędzy – udowodnił to w pierwszym spotkaniu, ale udowodnił i teraz, nie tylko dzięki akrobatycznej sztuczce zmniejszając rozmiary porażki i dając tym samym MC kilkanaście minut nadziei na sukces w dogrywce, ale przede wszystkim w iście Rooneyowym stylu terroryzując defensywę rywala. Tyle że, nie pierwszy raz w tym sezonie, zabrakło mu godnych siebie partnerów – i na boisku, i na ławce trenerskiej. Owszem, trzeba chwalić występ Bellamy’ego i Givena, a także dość eksperymentalnie dobranej pary stoperów Kompany-Boyata, ale ich oceny bledną przy notach pięciu pomocników i jedynego napastnika mistrzów Anglii. „Nie zmylił się mistrz taki”, chciałoby się powiedzieć o Alexie Fergusonie, kolejny raz w meczach przeciwko silnym rywalom stawiającym właśnie na ustawienie 4-5-1 i kolejny raz odnoszącym sukces dzięki cierpliwości i konsekwencji. Nic to, że Berbatow i Owen na ławce, nic to, że Scholes ma swoje lata, a Carrick do szybkich nie należy – to dwaj pomocnicy zdobyli dwa pierwsze gole, a partnerujący im Darren Fletcher był bodaj czy nie najlepszy na boisku (nie zapominajmy o Giggsie, zaliczającym kolejną ważną asystę, i o nadspodziewanie dobrze grającym Nanim); „bodaj”, bo przecież był jeszcze Rooney, o którym Alex Ferguson powiedział chwilę temu, że zagrał dużo lepiej niż w weekend, kiedy – przypomnijmy – strzelił cztery gole Hull.

Słowem: machina Manchesteru United, do której funkcjonowania mieliśmy tyle zastrzeżeń, tym razem zaskoczyła, a „hałaśliwi sąsiedzi” wracają do siebie, podobnie jak we wcześniejszym meczu ligowym na tym stadionie pognębieni w doliczonym czasie gry. Emocje, bramki, gra do końca i gwiazdy w wielkiej formie. Kto jeszcze będzie narzekał na krajowe puchary? Z FA Cup odpadły już MU, Liverpool i Arsenal, w Carling Cup oszołomiły derby Manchesteru… Królowa jest zachwycona.

PS Dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim wpisem. Przepraszam, że się powtarzam, ale to wielka satysfakcja być gospodarzem tego forum. Wiele podjętych przez Was kwestii podejmę w kolejnej notce; odszedłem od jej pisania, żeby obejrzeć derby Manchesteru…

Dzieło otwarte

Myślałem, że coś takiego nie może się zdarzyć w pełni sezonu, a przecież się zdarzyło: jutro sobota, czwarta runda Pucharu Anglii i ligowy mecz Manchesteru United z Hull, a ja wyjeżdżam. W dodatku wcale nie wiem, czy tam, gdzie jadę, napotkam jakiś irlandzki pub, w którym będę mógł obejrzeć przynajmniej jedno-dwa spotkania, i czy następnie znajdę jakiś dostęp do internetu, żeby napisać choć parę zdań o tym, co zobaczyłem. Nie wykluczam, że tak będzie, ale pewien nie jestem.

Niezależnie od tych nieco kłopotliwych okoliczności otwieram jednak nowy wątek, z nadzieją, że sami go wypełnicie. Czy Preston powstrzyma Chelsea, a Tottenham potknie się w meczu z Leeds? Jak wypadnie konfrontacja West Bromwich i Newcastle, które kilka dni temu w Championship zremisowały po wyjątkowo zaciętym meczu? A w niedzielę: czy Stoke ma szansę na wyeliminowanie Arsenalu, w którym, kto wie, może po raz kolejny zadebiutuje Sol Campbell? Czy któraś z drużyn ekstraklasy grająca z rywalem teoretycznie słabszym postawi na młodzież i będziecie świadkami jakiegoś olśniewającego debiutu? No i, do cholery, ktoś wreszcie ogłosi jakiś poważny transfer?

Zachęcam do dyskusji na każdy z tych tematów, i na inne tematy okołopiłkarskoangielskie. Jeśli z tym pubem i tym internetem będzie tak, jak myślę, włączę się do niej za kilkanaście godzin. Jeśli nie – do usłyszenia we wtorek i potem z dawną regularnością. Do końca sezonu nigdzie się już nie wybieram…

Lekcja pokory

Tak jak ewentualna przegrana Tottenhamu w wyścigu o czwarte miejsce w tabeli nie rozstrzygnęła się podczas dzisiejszego meczu na Anfield Road (jeśli już, to podczas meczów ze Stoke, Wolves i Hull, rozgrywanych i niewygrywanych na White Hart Lane), tak kryzys Liverpoolu nie skończył się na tej wygranej (tak samo jak nie skończył się jesienią, po równie zasłużonym zwycięstwie nad Manchesterem United). Co nie znaczy, że ten wynik nie ma dla obu tych drużyn żadnego znaczenia, skoro w przedsezonowych typowaniach większość kibiców i jednej, i drugiej strony, i tak obstawiłaby zwycięstwo Liverpoolu. Przeciwnie: zwłaszcza Tottenham może mówić o zweryfikowaniu swoich aspiracji, a wręcz: o lekcji pokory, którą otrzymał w meczu z osłabionym rywalem.

Oczywiście to prawda, że w Tottenhamie widać było brak Lennona i Huddlestone’a, ale trudno te straty porównywać z nieobecnością Gerrarda czy Torresa. Dość powiedzieć, że Hiszpan wykorzystałby pewnie sytuacje, które zepsuł Dirk Kuyt – a wtedy mówilibyśmy nie o porażce, ale o pogromie. Istotniejsze więc, niż lista nieobecności wydaje mi się zestawienie dwóch stylów gry. Odniosłem wrażenie, że to Liverpool przystępował do tego meczu bardziej zmotywowany, że to jego piłkarzom bardziej chciało się biegać za piłką i za rywalem, że więcej serca wkładali we wślizgi i próby odbioru. Kwestia poczucia siły, które dał szybko strzelony gol? Z pewnością nie tylko. Przykład kapitana Jamiego Carraghera, jak za najlepszych lat pokrzykującego na kolegów i samemu prowadzącego ataki prawą stroną? Z pewnością także. Dirk Kuyt grający wreszcie na swojej ulubionej pozycji? I tu nie jesteśmy daleko od prawdy. Alberto Aquilani grający wreszcie na swojej ulubionej pozycji i świetnie asekurowany przez dwójkę Lucas-Mascherano? Ta odpowiedź szczególnie przypada mi do gustu. O Włocha trochę się spieraliśmy pod przedostatnim wpisem, więc chętnie przyznam: tym razem rozegrał dobre spotkanie i znakomicie asystował przy pierwszym golu, choć wciąż widać, że ma kłopoty z przystosowaniem się do tempa i „kontaktowości” gry na Wyspach.

Określenie „lekcja pokory” pojawia się w tym tekście nieprzypadkowo. Bo przecież były w dzisiejszym meczu trzy momenty przełomowe: gol Kuyta z piątej minuty, kontuzja Ledleya Kinga, a w konsekwencji pojawienie się na ostatnie 10 minut nierozgrzanego Sebastiena Bassonga (sędzia mógł podyktować karnego już pięć minut przed tym, jak Kameruńczyk stratował Ngoga – kiedy faulował Degena), a pomiędzy nimi niesłusznie nieuznana bramka Jermaina Defoe. Napastnik Tottenhamu najpierw był wprawdzie na spalonym, ale kiedy Kyrgiakos odgrywał do Reiny, mógł ponownie zaangażować się w akcję – wywalczył piłkę i zdobył gola, nieuznanego przez Howarda Webba. „Lekcja pokory”, bo w takich przypadkach na takich stadionach jak Anfield czy Old Trafford sędziowie faworyzują wielkie firmy – inne przykłady to kluczowy moment meczu MU-Tottenham z poprzedniego sezonu, kiedy przy stanie 0:2 Webb podyktował karnego za wyimaginowany faul Gomesa na Carricku, ale także mniej spektakularne zdarzenie z dzisiejszego spotkania, kiedy w pierwszej połowie Kyrgiakos ciągnął za koszulkę Croucha, a przewinienie podyktowano przeciwko Anglikowi.

Nie, nie chcę powiedzieć, że Tottenham przegrał ten mecz przez sędziego. Londyńczycy rozczarowali. Kompletnie niewidoczny był Luka Modrić, pozostali pomocnicy grali wolno (ech, ten brak Lennona…) i bez pomysłu (ech, ten brak Huddlestone’a…), napastników odcinano od podań, boczni obrońcy szarpali zbyt rzadko – mieli zresztą wystarczająco dużo roboty w defensywie.

Dziś wygrali lepsi. Czy będą lepsi po sezonie, Bóg raczy wiedzieć. Zakład o Beniteza stoi nadal.

Mistrzostwo do wygrania

„Tytuł do przegrania” – tak tytułuje komentarz do meczu Chelsea z Sunderlandem Michał Zachodny i przyznam, że wcale mu się nie dziwię. Mamy styczeń, Drogba i Essien (skądinąd znów kontuzjowany) na Pucharze Narodów Afryki, rywalem jest sprawca niejednej w tym sezonie niespodzianki, czyli Sunderland, a Chelsea, grając porywający futbol, strzela siedem bramek. „Jestem prawie całkowicie przekonany, że Chelsea może to tegoroczne mistrzostwo przegrać tylko i wyłącznie na własne życzenie” – pisze zaprzyjaźniony bloger, a następnie podnosi kwestie nieraz tu już omawiane: szerokość kadry, jej doświadczenie i stale doskonaloną przez Carlo Ancelottiego taktykę, w której piłkarze środka pola mają wsparcie rewelacyjnie atakujących bocznych obrońców (Ashley Cole i jego bramka!). I choć w zasadzie jesteśmy dopiero za półmetkiem, to patrząc na takie mecze Chelsea (i zestawiając je z cotygodniowymi męczarniami Manchesteru United), musimy i my upatrywać w Londyńczykach głównego faworyta. Oczywiście Sunderland grał bez czterech podstawowych środkowych obrońców (Lorik Cana w defensywie to jednak nieporozumienie), ale w takiej formie piłkarze Chelsea skopaliby tyłki (cytat ze Steve’a Bruce’a) każdemu.

W takiej formie i w takim ustawieniu: moją uwagę zwrócił zwłaszcza powrót Joe Cole’a na pozycję, w której grywał jeszcze za czasów Jose Mourinho: z boku trzyosobowego ataku. Anglik czuł się na boisku fenomenalnie i rozegrał najlepszy mecz w tym sezonie. Doprawdy: kiedy któryś z duetu Anelka-Drogba nie może wystąpić, rozwiązanie alternatywne narzuca się samo (podobnie jak podpisanie z Colem nowego kontraktu, bo Harry Redknapp już czyha, żeby zatrudnić swojego dawnego wychowanka i pupila).

Cztery gole w 33 minuty… Gdyby piłkarze Tottenhamu w takim czasie strzelili choć jednego, pewnie i oni mogliby zwyciężyć pięcioma bramkami: grali dobrze, mimo zagęszczonej obrony Hull potrafili stworzyć sobie sytuacje, tyle że trafili na mecz życia bramkarza Boaza Myhilla (co najmniej sześć fenomenalnych interwencji, niektóre z uwzględnieniem pierwszego strzału i dobitki). Za Wielką Trójką utrzymała się więc patowa sytuacja. Owszem, można dyskutować o stylu, w jakim traciły punkty drużyny od czwartej do siódmej: w stosunkowo najlepszym Tottenham właśnie, a w całkiem przyzwoitym Aston Villa, której ambitny i świetnie zorganizowany West Ham postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Po tym, jak ostatnio radził sobie Everton, porażki Manchesteru City można się było spodziewać (choć trudno się było spodziewać, że przewaga zespołu Davida Moyesa będzie aż tak niepodważalna: właściwie w każdym aspekcie gry i w każdym miejscu boiska gospodarze prezentowali się lepiej – byli oczywiście dodatkowo umotywowani po tym, ile krwi napsuli im goście latem, podkupując Lescotta).

Liverpool, który z całej czwórki wypadł najsłabiej, był paradoksalnie najbliżej zwycięstwa, ale po raz piąty w tym sezonie stracił gola w ostatnich minutach i po raz ósmy nie był w stanie dowieźć wygranej do końcowego gwizdka. Ja naprawdę, wbrew temu, co niejeden z Was sugerował pod ostatnim wpisem, nie jestem osobistym przeciwnikiem Rafy Beniteza: przeciwnie, przez lata podziwiałem jego kompetencje taktyczne, a teraz zwyczajnie usiłuję dociec, co się stało z tą drużyną, z jej legendarną pewnością siebie, wolą walki, żądzą sukcesów itd. I co jest potrzebne, żeby odwrócić zły los – bo zdaniem publicysty „Timesa”, potrzebny jest, bagatelka, miliard funtów…

Debiut Owena Coyle’a w Boltonie wypadł tak sobie. Nie mieliśmy dotąd okazji rozmawiać o odejściu tego menedżera z Burnley: o tym, czy zrobił błąd zostawiając maleńki klub, z którym osiągnął tak wiele, na rzecz klubu nieco wprawdzie większego, ale pogrążonego w głębokim kryzysie. I w tym przypadku za wcześnie na zdania definitywne, ale do wyobrażenia jest scenariusz, w którym oba prowadzone przez niego w tym sezonie zespoły opuszczają Premiership, a on sam – po ostatnich kilkunastu miesiącach w Burnley typowany przez wielu fachowców do posad zdecydowanie bardziej prestiżowych – na dobre zostanie tam, skąd całkiem niedawno przyszedł, w Championship.

Po sprawiedliwości: do wyobrażenia jest też łatwiejszy rywal w debiucie od Arsenalu, który wciąż czyha za plecami Chelsea i Manchesteru United. O ile tamte dwa kluby, każdy nieco w innym sensie, mają w tym sezonie mistrzostwo do przegrania, Kanonierzy akurat, ze zdrowym Fabregasem, z kolejnymi młodzieńcami coraz odważniej pojawiającymi się w pierwszym składzie (dziś np. Craig Eastmond i Fran Merida, coraz więcej gra też Ramsey)… No, postawmy w tym miejscu kropkę i poprzestańmy na banalnej konkluzji, że na obu końcach tabeli może się jeszcze wiele wydarzyć.

PS Wybaczcie krótki tym razem wpis (może zresztą rozwiniemy go wspólnie w dyskusji?): prowadzę numer „Tygodnika”, który mamy zamknąć za niespełna dobę, a który wciąż wygląda jak budżet Portsmouth, tyle w nim dziur. Zamierzam zresztą nadrobić to w środku tygodnia, po zaległym meczu Liverpoolu z Tottenhamem.

PS 2 Trwa głosowanie na „Blog roku”. Nieustannie polecam się łaskawej pamięci

Zakład (o) Beniteza

Nie jestem miłośnikiem hazardu, ale jestem miłośnikiem wina, i to właśnie ono skusiło mnie na podjęcie wyzwania: zaraz po środowej porażce Liverpoolu z Reading w Pucharze Anglii założyłem się z Rafałem Stecem, że Rafa Benitez nie będzie pracował na Anfield Road w sierpniu, kiedy rozpocznie się kolejny sezon Premiership.

Fot. PAP/EPA/Onet.pl

Jakie przesłanki mną kierowały, czytelnicy tego blogu trochę już wiedzą – plagi spadające na Liverpool analizowałem raz i drugi w październiku, a później jeszcze na początku listopada, kiedy drużyna odpadała z Ligi Mistrzów. Wprawdzie od tamtej pory Benitez kilkakrotnie uciekał spod szubienicy, pokonując np. Manchester United i Everton albo przywożąc trzy punkty z Villa Park, ale były to pojedyncze wzloty, za którymi nie szło ustabilizowanie formy. Liverpool w tym sezonie przegrywa mecz za meczem (już jedenaście porażek, z czego kilka kompromitujących – przede wszystkim z Reading, ale także z Portsmouth, z Sunderlandem czy z Fulham…). Liverpool gra słabo i schematycznie (w dwumeczu z Reading było to wręcz szokujące: piłkarze wicemistrza Anglii nie tylko sprawiali wrażenie, jakby brakowało im umiejętności, ale także jakby im się nie chciało). Liverpool, poza kilkoma chwalebnymi wyjątkami, ma bardzo przeciętną drużynę (patrz środowy występ Insuy: to ma być lewy obrońca jednego z najlepszych klubów świata?!). Liverpool boryka się z kontuzjami (wczoraj poinformowano, że na najbliższe tygodnie ze składu wypadają ci najlepsi: Gerrard na dwa, Benayoun na trzy-cztery, a Torres aż na sześć). Liverpool nie ma pieniędzy na transfery (Maxi Rodriguez przyszedł za darmo), a jego właściciele mają potężne długi.

To ostatnie jest zresztą, paradoksalnie, najmocniejszym argumentem za pozostaniem Beniteza w klubie: pięcioletni kontrakt podpisał dopiero co, konieczność wypłacenia mu odszkodowania zrobi kolejną dziurę w ledwo dopinającym się budżecie; budżecie, w którym dziurę najważniejszą zrobiło oczywiście niespodziewane odpadnięcie z Ligi Mistrzów.

Argumenty przeciw wydają się jednak mocniejsze.

Po pierwsze i najważniejsze, wyniki: zarówno w Lidze Mistrzów, jak Pucharze Anglii i Pucharze Ligi, a przede wszystkim w Premiership. Można zrozumieć porażkę u siebie z Arsenalem, trudniej zrozumieć remis i utratę dwóch bramek w meczu z Birmingham. A obawiam się, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni, kiedy grać trzeba będzie w rytmie środa-sobota, lista kiepskich rezultatów (podobnie jak lista kontuzjowanych…) może się wydłużyć. I czasu na zajęcie tak butnie gwarantowanego miejsca w pierwszej czwórce będzie jeszcze mniej – zwłaszcza że rywale ani myślą zwolnić tempa.

Po drugie, relacja trener-piłkarze: dobrze poinformowany z racji ghostwritingu książki Stevena Gerrarda Henry Winter już jakiś czas temu pisał, że chłodny Hiszpan „stracił szatnię”, a piłkarze są dla niego bardziej trybikami w maszynie niż ludźmi z krwi i kości. Gołym okiem widać, że nierozłączne, wydawałoby się, z charakterem piłkarzy tego klubu poczucie wiary w siebie i w kolegów, gdzieś się w trakcie minionych miesięcy ulotniło: że zawodnicy Liverpoolu wychodzą na boisko z nosami spuszczonymi na kwintę, a menedżer nie jest w stanie ich natchnąć, bo wygląda na równie przybitego. Warto pamiętać, że Benitez kupił wszystkich – z wyjątkiem Carraghera i Gerrarda – piłkarzy grających dziś w klubie, i że niemal wszyscy (plus, oczywiście, nieodżałowany Xabi Alonso) tworzyli kadrę Liverpoolu w ubiegłym, bardzo udanym sezonie.

Po trzecie, niedobra ręka do transferów. W tej kwestii trochę się już spieraliśmy pod poprzednimi wpisami, ale kolejnym argumentem kwestionującym zdolności Beniteza do wydawania pieniędzy jest Alberto Aquilani – po długim leczeniu kontuzji Włoch zaczął wreszcie grać, ale nie prezentuje się dobrze.

Po czwarte (w życiu nie myślałem, że to napiszę o zespole kierowanym przez Beniteza), błędy taktyczne: w ustawieniu (trójka obrońców przeciwko Sunderlandowi), w doborze zawodników na poszczególne mecze (Ngog przeciwko Olympique Lyon), w grze obronnej (wciąż zawodne krycie strefowe).

Po piąte, utrata formy piłkarzy decydujących o obliczu drużyny. Zgoda, Gerrard wciąż ma problemy ze zdrowiem, ale co się dzieje z Kuytem czy Carragherem? Ktoś przecież pracuje z nimi na treningu…

Po szóste, pogłębiające się z każdą konferencją prasową wrażenie izolacji i zamknięcia w sobie. Teraz już Hiszpan nie wygłasza tyrad pod adresem Alexa Fergusona, a i ataki na sędziów podejmuje z mniejszą niż kiedyś finezją.

Po siódme, konieczność wydostania się z zaklętego kręgu niepowodzeń. Mimo tego, co dotąd napisałem, wciąż jest wiele czasu, by zapamiętać ten sezon jako względnie udany: zająć miejsce w pierwszej czwórce, a na otarcie łez za Champions wygrać Europa League. Ale obawiam się, że do tego potrzebny jest wstrząs, a za nim – powiew świeżości. Benitez raz już powiedział, że sezon zaczyna się od nowa – po czym na to ponowne rozpoczęcie przegrał z Arsenalem. Oczami wyobraźni widzę, jak w Melwood pojawia się Guus Hiddink i prosi o otwarcie szeroko wszystkich okien.

PS Trwa głosowanie na „Blog roku”. Polecam się łaskawej pamięci 🙂

Drugi raz w tej samej rzece

Zastanawiam się, który to już raz w życiu mam pisać o Solu Campbellu. Pamiętam, jak w przedblogowych jeszcze czasach zwierzałem się czytelnikom „Gazety w Krakowie” z brutalnego wejścia w dorosłość (o ile kibic w ogóle może wejść w dorosłość…), związanego z jego przejściem z Tottenhamu do Arsenalu. Potem – tu będę przywoływał wpis stosunkowo niedawny – była praca żałoby: tłumaczyłem sobie, że miał wszelkie powody do podjęcia decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu, skoro stracił wiarę w to, że – będąc jednym z najlepszych środkowych obrońców kontynentu – spełni sportowe ambicje w klubie pogrążonym w permanentnym kryzysie. Do końca był profesjonalistą, wzorem dla młodych (spytajcie Ledleya Kinga) i znakomitym kapitanem, nie bardzo więc umiałem pogodzić się z tym, że z dnia na dzień nazwano go Judaszem. Ścigająca Campbella nienawiść kibiców Tottenhamu bywała w ciągu minionych ośmiu lat przedmiotem policyjnych dochodzeń, przyczyną kar, jakie spotkały kilkunastu widzów spotkania z Portsmouth w poprzednim sezonie – a dla mnie powodem do napisania kolejnych kilku tekstów.

Kiedy przechodził do Notts County, myślałem jednak, że oznacza to koniec mojej sprawy z Campbellem: wybór dziwaczny, podyktowany najwyraźniej względami komercyjnymi, odejmował poprzednim decyzjom tego piłkarza przypisywanego im przeze mnie dramatyzmu. A kiedy ów dziwaczny wybór doczekał się równie dziwacznych konsekwencji (po kilkudziesięciu dniach obowiązywania pięcioletniego kontraktu z czwartoligowym klubem były reprezentant Anglii rozwiązał go za porozumieniem stron) wydawało się, że nie będę miał powodów, by wracać do pisania o tej postaci.

Nie tak łatwo jednak. W ciągu ostatnich miesięcy dochodziły nas słuchy, że Sol Campbell skorzystał z uprzejmości Arsene’a Wengera i zaczął trenować z jego piłkarzami. W ciągu ostatnich tygodni mówiło się, że jego fantastyczna praca w London Colney (ośrodek Arsenalu) zwróciła uwagę dawnych pracodawców i że rozważają oni możliwość zaoferowania 35-letniemu obrońcy nowego kontraktu. Wczoraj nadeszła wiadomość o jego występie w drużynie rezerw Kanonierów i prawdopodobnej sześciomiesięcznej umowie, którą podpisze w najbliższych dniach.

Tym razem przyjmuję to bez emocji. „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki” – mówił Arsene Wenger, tłumacząc powody, dla których nie był zainteresowany sprowadzeniem z Mediolanu Patricka Vieiry (zresztą również podpisanie kontraktu z Campbellem wykluczył całkiem niedawno…). I choć są tacy, którzy wróżą jego nowemu nabytkowi powrót do reprezentacji Anglii a kto wie, może nawet wyjazd na mundial, mnie się wydaje, że możemy ani razu nie obejrzeć go na boiskach Premiership – no chyba że w przerwie, podczas rozgrzewki…

Oczywiście przy założeniu, że nic nie stanie się podstawowej parze stoperów Gallas-Vermaelen. O ile w drugiej linii Arsene Wenger ma duże pole manewru, stąd ani mu było w głowie ściąganie do Londynu Vieiry, jego możliwości w defensywie są szczuplejsze: są nieco tylko młodszy od Campbella Silvestre oraz Song, który świetnie sprawdza się w pomocy (pomijam kontuzjowanego Djorou i „zamrożonego” Senderosa). Z punktu widzenia menedżera Kanonierów sprawa jest prosta: bardzo niewielkim kosztem (zwłaszcza jeżeli, jak pisze większość mediów, kontrakt będzie skonstruowany na zasadzie pay-as-you-play) zyskuje doświadczonego i utytułowanego piłkarza, którego sama obecność w szatni wywiera pozytywny wpływ na młodzież. I wcale nie musi ryzykować korzystaniem z jego usług podczas meczów o wielką stawkę. Presja, której Sol Campbell nie wytrzymał, schodząc z boiska podczas meczu Arsenalu z West Hamem w lutym 2006 r., wygląda dziś zupełnie inaczej (opis tamtych wydarzeń znajdziecie w opublikowanym kilka miesięcy później na łamach „Independenta” tekście „Inside the mind of Sol Campell”, do dziś pozostającym najlepszym studium powikłanej osobowości legendy Arsenalu).

Wiem oczywiście, że w ciągu najbliższych tygodni trzeba będzie grać spotkanie za spotkaniem, ale nie wydaje mi się, żeby w ciągu tych tygodni Campbell był już gotów do gry. Zgoda, trenował regularnie, zrzucił niepotrzebne kilogramy, ale czucie gry, nabierane dopiero podczas meczów, to jednak zupełnie coś innego – z pewnością będzie potrzebował jeszcze kilku „przetarć” w rezerwach. Czy będzie coś więcej niż te „przetarcia”, nie zależy już od niego.

Opowieść zimowa

A kiedy Anglia po raz kolejny nie zdobędzie mistrzostwa świata, uzasadnień i racjonalizacji będzie co niemiara. Najczęściej narzekać się będzie, oczywiście, na piętę achillesową tej reprezentacji, czyli rzuty karne (kto tym razem nie wykorzysta decydującego?), a w drugiej kolejności – na kontuzje kluczowych zawodników, odniesione zarówno w miesiącach poprzedzających turniej, jak w jego trakcie. W ślad za tą ostatnią sprawą wróci pewnie kwestia dyskutowana już od kilku lat, a mianowicie: zorganizowania przerwy zimowej w rozgrywkach Premiership.

Fot. AFP/Onet.pl

Mówił o tym jeszcze Sven Goran Eriksson jako trener reprezentacji po tym, jak złamania lub pęknięcia kości śródstopia doznali David Beckham, Danny Murphy i Gary Neville (wszyscy przed mundialem w 2002 r., później, jeśli dobrze pamiętam, podobną kontuzję leczyli także Wayne Rooney, Ashley Cole, Steven Gerrard, Michael Owen, Ledley King i Jermain Defoe). Niemal każdy z nich grał w piłkę więcej niż przeciętny zawodnik – czytamy w dossier, opublikowanym na łamach Sports Injury Bulletin. A z wypowiedzi przedstawiciela komitetu medycznego UEFA wynika, że w ligach, które nie mają przerwy zimowej, kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach, które pozwalają piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek (do grudnia liczba kontuzji jest porównywalna). Są i inne argumenty za zorganizowaniem przerwy zimowej: ponad połowa piłkarzy ankietowanych przez BBC narzeka na syndrom wypalenia, związanego z długimi i męczącymi rozgrywkami. Czy to dlatego menedżerowie stają nieraz na głowie, żeby odmienić piłkarzom rutynę przygotowań do kolejnego meczu (opisywałem kiedyś wycieczkę MU do arcyciekawej rzeźby „Anioł północy”, ale podobnych przykładów znalazłoby się więcej)?

Ostatnim menedżerem, który wezwał do wprowadzenia przerwy jest Sam Allardyce. Kontekst wypowiedzi szkoleniowca Blackburn (i mojego wpisu, rzecz jasna) to obecne szaleństwo pogodowe, które doprowadziło do odwołania dwóch półfinałów Pucharu Ligi i sześciu spotkań Premiership, nie mówiąc o wielu meczach w niższych klasach rozgrywkowych. Allardyce podkreśla jednak, że przerwę należy wprowadzić bez względu na pogodę – właśnie dla dobra piłkarzy i w trosce o ich zdrowie.

Premier League odpowiadała dotąd, że w zasadzie jest za, widzi jednak problemy logistyczne: jakoś trzeba upchnąć w kalendarzu nie tylko 38 spotkań ligowych, ale także rozgrywki dwóch krajowych i dwóch europejskich pucharów oraz mecze międzypaństwowe. Podejrzewam jednak, że chodzi jej również o korzyści ekonomiczne – kiedy ligi europejskie odpoczywają, głodni piłki kibice z Hiszpanii, Włoch, Niemiec itd. oglądają Premiership. Jest też kwestia tradycji, ale myślę, że nikt z proponujących przerwę nie chciałby pozbawić kibiców angielskich futbolu w okresie świąteczno-noworocznym. Czyli jeśli czas na odpoczynek, to po rozgrywanej w pierwszy weekend stycznia trzeciej rundzie Pucharu Anglii. Coś jak teraz, tylko dłużej – powiedzmy do końca miesiąca. O ileż spokojniej pracowałoby się klubowym działaczom podczas okienka transferowego…

Ta ostatnia kwestia, jak sądzę, tłumaczy zadowolenie Rafy Beniteza z przełożenia jednego z najważniejszych (przynajmniej z punktu widzenia obecnych priorytetów Liverpoolu) meczów sezonu: z Tottenhamem na Anfield Road. Może do chwili jego rozegrania uda się zespół wzmocnić jakimś klasowym zawodnikiem, np. Maxi Rodriguezem, może też nieco bardziej wypoczęci będą Steven Gerrard i Fernando Torres? Z drugiej strony także Aaron Lennon zdoła się wyleczyć…

Oczywiście wielkim kontrargumentem przeciwko robieniu zimowej przerwy był wczorajszy mecz Arsenalu z Evertonem; mecz, w którym było w zasadzie wszystko, co tak lubimy na angielskich boiskach, czyli technika i walka, prędkość i poświęcenie, gra do końca oraz bramki tyleż piękne (Pienaar lobujący Almunię), co dramatycznie przypadkowe (Denilson po rykoszecie). Jeśli ktoś się zastanawiał, dlaczego Arsene Wenger rozważa podpisanie kontraktu z Solem Campbellem, to dostał kolejne argumenty: obrona Arsenalu (zwłaszcza Armand Traore, ale także, o dziwo, William Gallas) robiła błędy zarówno przy rzutach rożnych, jak przy zastawianiu pułapek ofsajdowych; piłkarze Kanonierów nie zdołali przerwać w porę kilku groźnych kontrataków i – w obliczu wysokiego pressingu Evertonu – sami nie bardzo umieli je wyprowadzić. Gdyby Louis Saha w jednym czy dwóch momentach był mniej samolubny, gdyby Landon Donovan nieco dłużej trenował z nowymi kolegami i miał więcej sił (zszedł po godzinie, narzekając na skurcze), albo gdyby James Vaughan kilkanaście sekund po golu Pienaara skopiował jego wyczyn, kto wie: może rewanż za upokarzającą porażkę w pierwszej kolejce byłby z punktu widzenia Evertonu całkowity?

Smutny Puchar

Zginął jeden człowiek, dziewięciu zostało rannych (później z tych dziewięciu zmarło jeszcze dwóch), a do incydentu doszło w rejonie trwającego od 30 lat konfliktu – z perspektywy dziennikarza na co dzień zajmującego się tą częścią kontynentu atak separatystów na jakiś autobus byłby pewnie materiałem na dwuzdaniową depeszę, zignorowaną następnie przez europejskie media. Tym, co robi różnicę, jest fakt, że autobus wiózł piłkarzy, w dodatku w większości grających w klubach europejskich, a wśród nich gwiazdę światowego formatu – napastnika Manchesteru City Emanuela Adebayora.

Piszę o tej sprawie na piłkarskim blogu, więc w pierwszej kolejności interesuje mnie pytanie o sensowność rozgrywania Pucharu Narodów Afryki w świetle wczorajszego zamachu i dzisiejszej decyzji piłkarzy Togo o wycofaniu się z turnieju, ale mam poczucie, że wypadało zacząć od pokazania kontekstu: naszego zobojętnienia wobec napływających z Afryki złych wiadomości. Z drugiej strony odrzucam myślenie typu „mogli się przyzwyczaić” albo „wcześniej też widzieli niejedno”, próbujące wycofanie się reprezentacji Togo podważyć. Ludzie, którzy przez kilkanaście minut chronili się pod siedzeniami autobusu w oczekiwaniu na ratunek, i którzy w tym czasie widzieli, jak ginie ich kierowca i jak rany odnoszą koledzy, nie mogą zapomnieć o tym w ciągu kilkudziesięciu godzin, jak gdyby nic wznowić treningi, brać udział w odprawach taktycznych, wyciszać się i koncentrować – słowem, robić to wszystko, co się robi przed wielkim turniejem piłkarskim.

Puchar Narodów Afryki bez Togo będzie niesprawiedliwy, zgoda. To wszystko nie jest jednak czarno-białe. Przez angielską prasę przetoczyła się fala tekstów na temat konieczności odwołania turnieju, poszczególne kluby rozważają ściągnięcie piłkarzy z powrotem na Wyspy. Mam wrażenie, że przez niektóre z tych wypowiedzi przebija partykularny interes: zorganizowany w trakcie rozgrywek ligowych Puchar Narodów potężnie osłabił wiele angielskich zespołów. Można dyskutować, czy powierzenie organizacji wielkiej imprezy piłkarskiej Angoli, która dopiero co uporała się z wojną domową, było błędem. Z punktu widzenia tejże Angoli jednak, i pozostałych krajów regionu, odwołanie turnieju byłoby pogłębieniem niesprawiedliwości (o zwycięstwie terrorystów nie mówiąc): pomijając kwestię spodziewanych korzyści ekonomicznych, utrwaliłoby wizerunek kontynentu jako chronicznie niezdolnego do zmian. Żeby zacytować Emanuela Adebayora: „Nie staniemy się Francją, Anglią czy Ameryką jutro, ale afrykańskie narody mają się coraz lepiej. Angola może być przykładem: wczoraj toczyła wielką wojnę, dziś wychodzi ku lepszej przyszłości”.

Zamach w enklawie Kabinda kładzie cień na te słowa, ale przecież nie podważa ich całkowicie. Angola, a wraz z nią Afryka, potrzebuje sukcesu Pucharu Narodów równie mocno, jak ofiary zamachu potrzebują godnego pożegnania. Nawet jeśli z perspektywy wielu z nas będzie to bardzo smutny Puchar.

PS Powyższy tekst wiele zawdzięcza wcześniejszej twitterowej wymianie zdań z Rafałem Stecem. Zaczęliśmy ją od mojego stwierdzenia, że trzeba kibicować Togo, jeszcze przed ogłoszeniem decyzji o wycofaniu tej drużyny z turnieju. Teraz, w niedzielę rano, gdy BBC podaje, że piłkarze Togo chcą jednak wystąpić, wracamy poniekąd do punktu wyjścia. Choć nadal trudno sobie wyobrazić, jak będą w stanie przygotować się do gry.