Archiwum miesiąca: styczeń 2010

Patrick Vieira: czy to ma sens?

Nie jestem jedynym kibicem angielskiej piłki, którego zajmuje ta kwestia. Nie jestem też jedynym, który rozważa ją, znajdując zarówno zalety, jak i wady powrotu Patricka Vieiry na angielskie boiska.

  

Najmniej wątpliwości budzi decyzja samego piłkarza. 33-letni pomocnik podpisze najprawdopodobniej ostatni kontrakt w karierze i to być może najbardziej lukratywny z dotychczasowych („The Sun” powiada, że chodzi o 130 tysięcy funtów tygodniowo, źródła mniej bulwarowe zgadzają się, że Francuz będzie zarabiał powyżej 100 tysięcy). Poza tym w Manchesterze ma wreszcie grać (a przynajmniej ma grać więcej niż w Mediolanie) – rzecz nie bez znaczenia w kontekście zbliżających się mistrzostw świata. Właśnie ze względu na mundial Vieira będzie też wyjątkowo zmotywowany, chociaż prawdę powiedziawszy on zawsze dawał z siebie tyle, ile mógł. Patrząc na statystyki czerwonych kartek, otrzymywanych w Anglii i we Włoszech – może nawet zbyt wiele…

Z perspektywy Manchesteru City sprawa nie jest już tak oczywista. Po pierwsze, Francuz wraca do Premiership po czteroipółletniej przerwie – z jednej strony on sam jest starszy, z drugiej – liga zrobiła się jeszcze bardziej wymagająca. Z niezwykle ciekawej wypowiedzi Lee Dixona wynika, że jego dawny kolega tylko wygląda na twardziela – w rzeczywistości po każdym meczu Vieira musi odpoczywać dłużej niż reszta drużyny i dłużej poddawać się zabiegom fizjoterapeutów; to Dixon mówi, że w porównaniu z czasami, kiedy obaj rządzili Arsenalem, piłkarze na Wyspach biegają szybciej i więcej. „Czy Vieira może grać na najwyższym poziomie? Z pewnością nie co tydzień” – puentuje ekspert Match of the Day.

Nic dziwnego: czasu nie da się zawrócić (to jedna z tez tekstu z dzisiejszego „Independenta”), a nawet gdyby się dało, to przecież Francuz potrzebuje co najmniej kilku tygodni, żeby wejść w rytm meczowy i odzyskać formę utraconą podczas przydługiego siedzenia na ławie albo leczenia chronicznych kontuzji ścięgien i kolan. Skoro nie jest wystarczająco dobry, by grać w Interze, czy będzie dobry dla Manchesteru City? No i co z grupą znakomitych piłkarzy już tworzących drugą linię tego zespołu? Zarówno Nigel de Jong, jak Vincent Kompany, a przede wszystkim Gareth Barry i Stephen Ireland potrafią grać na pozycji defensywnego pomocnika. Wszyscy oni wciąż rozwijają się jako piłkarze – zwłaszcza świetnie zapowiadający się Ireland, dla którego utrata miejsca w pierwszym składzie będzie dużym krokiem wstecz. A poza wszystkim: choć można mieć zastrzeżenia do gry Manchesteru City w tym sezonie, to akurat nie do wymienionych tu piłkarzy. Czy nie lepiej byłoby kupić w pierwszej kolejności jakiegoś środkowego obrońcę?

Nie wiemy, dlaczego Mancini zdecydował się sięgnąć po swojego dawnego piłkarza. Czy należy do tych trenerów, którzy przywiązują się do ludzi bardziej niż do koncepcji taktycznych? A może po kilkunastu dniach wśród piłkarzy MC zorientował się, że brakuje wśród nich lidera, człowieka nawykłego do presji, wiedzącego zarazem, jak idzie się po zwycięstwo? Cokolwiek mówić o piłkarzach drugiej linii tej drużyny, nie mają w dorobku tytułów mistrza świata i Europy, a przede wszystkim: mistrzostwa Anglii. Kiedy Martin Jol sprowadzał do Tottenhamu Edgara Davidsa chodziło mniej więcej o coś takiego: o autorytet na boisku i poza nim, zmuszający co bardziej rozkapryszone gwiazdki do milczenia i podrywający ich do pracy. Z perspektywy trybun Davids w Tottenhamie nie błyszczał, z perspektywy gabinetu menedżera zrobił swoje.

Phil McNulty, za którym cytuję Lee Dixona, uważa, że Manciniemu opłaca się podjąć ryzyko. Skądinąd koszty są niewielkie – może nawet większe może ponieść Vieira, zasłużenie cieszący się w Anglii statusem legendy i w razie niepowodzenia narażający ten status na szwank. Budżet MC tego tranferu (na razie zresztą chodzi o półroczne wypożyczenie, z opcją przedłużenia kontraktu na kolejny rok) nie zauważy, dziennikarze po kilku tygodniach się przyzwyczają. Ja natomiast zapisuję Manciniemu na plus, że zamiast prężyć muskuły sięgając po przysłowiowego Kakę, sprowadza człowieka od ciężkiej pracy.

Moja ulubiona data

Ci, którzy zaglądali do tych zapisków już przed rokiem, być może pamiętają: moja ulubiona data to pierwszy weekend stycznia, trzecia runda Pucharu Anglii. Przed rokiem jednak składałem tę deklarację nieco na wyrost, wspominając przede wszystkim wydarzenia z lat poprzednich, kiedy do trzeciej rundy dochodziły zespoły w pełni amatorskie, które potem stawiały tak dzielny opór klubom z Premiership, że doprawdy chwilami nie można było się zorientować, kto tu jest zawodowcem. Nuneaton Borough, Burton Albion czy Tamworth – każdą z tych drużyn zachowuję we wdzięcznej pamięci, szczególną estymę zachowując jednak dla Havant & Waterlooville, która w rozgrywkach sprzed dwóch lat napędziła potężnego stracha Liverpoolowi, w czwartej (sic!) rundzie dwukrotnie obejmując prowadzenie na Anfield Road. Zresztą w tamtym sezonie nie była to jedyna sensacja: wśród półfinalistów zabrakło drużyn Wielkiej Czwórki, Liverpool i Chelsea odpadały z drugoligowym Barnsley, a w finale Portsmouth Harry’ego Redknappa wygrało z Cardiff…

Ubiegły rok spragnionych sensacji rozczarował, a tu i ówdzie pisało się o kryzysie rozgrywek, traktowanych przez największe zespoły nieco bardziej ulgowo niż Liga Mistrzów i Premiership (moim zdaniem kryzys dotyczył przede wszystkim telewizji, która przejęła od BBC pokazywanie Pucharu Anglii – i robiła to fatalnie). Sceptyczne głosy słychać było i przed tegoroczną trzecią rundą, a nawet w jej trakcie, skoro jedynym prawdziwie zaskakującym wynikiem z soboty był remis Liverpoolu na boisku w Reading.

Fot. AFP/Onet.pl

Dziś jednak, po tym jak występujące dwie ligi niżej Leeds w pełni zasłużenie wygrało na Old Trafford, nikt nie będzie rozczarowany. To był pucharowy klasyk w każdym sensie tego słowa: mistrz na deskach, pobity przez ambitnego słabeusza, który od pierwszej do ostatniej minuty chciał bardziej, pracował ciężej, biegał szybciej. W dodatku słabeusz ten kiedyś nie był wcale taki słaby: przeciwnie, rywalizacja Leeds z MU ma historię długą i nieoczywistą. W półfinale FA Cup w 1965 r. piłkarze obu drużyn pobili się na boisku, w 1970 o awansie do finału musiał zdecydować trzeci mecz (w obu tamtych sezonach wygrywało Leeds), w 1994 r. wracający na swoje niedawne śmieci już jako piłkarz MU Eric Cantona schodził z boiska jako pokonany, w 2002 r. w meczu na Elland Road padło 7 goli…

Tamtego sezonu kibice Leeds woleliby pewnie nie pamiętać. Jeszcze rok wcześniej Pawie grały w półfinale Ligi Mistrzów, ale po tym, jak nie udało się ponownie zakwalifikować do tych rozgrywek (ergo: zarobić), nastąpiło bolesne przebudzenie: w ciągu kilkunastu miesięcy zadłużony klub rozpaczliwie wyprzedawał swoich najlepszych piłkarzy, później spadł z Premiership, a następnie także z Championship, ogłosił bankructwo i popadł w zarząd komisaryczny, za co zgodnie z regulaminem rozgrywek odbierano mu punkty…

Przez cały ten czas trudno było nie myśleć ze współczuciem o fantastycznych kibicach Pawi. Dziś do Manchesteru przyjechało ich 9 tysięcy, ale – jak mówi młody menedżer Simon Grayson, mogłoby i 30 tysięcy; we wtorek na mecz z Bristol Rovers wybrały się 4 tysiące – tyle, ile gospodarze przeznaczyli miejsc dla gości. Nie zostawili swej drużyny w tarapatach i teraz otrzymali jedną z najwspanialszych nagród, jakie można sobie wymarzyć w angielskiej piłce: wygraną na Old Trafford.

Wściekły Alex Ferguson obwiniał sędziego, że doliczył tylko pięć minut (wiecie, że na doliczony czas gry w Anglii zaczęto mówić „Fergie time”?), ale zdecydowanie ostrzej mówił o piłkarzach. Nikt, jego zdaniem, nie może uważać, że zagrał dobre zawody (ja bym bronił Rooneya), nikt nie może twierdzić, że Leeds czymkolwiek go zaskoczyło – nawet na ten rodzaj rozegrania akcji, z piłką do szybkiego Beckforda, trenerzy MU zwracali przed meczem uwagę, nikt wreszcie nie może być pewien występu w półfinale Pucharu Ligi za kilka dni (derby Manchesteru…), a przeciwnie: niejeden z dzisiejszych antybohaterów powinien się spodziewać odsunięcia na ławkę. Pisałem tu niedawno o prawdziwym końcu Wielkiej Czwórki – właśnie pękła kolejna bariera, bo sir Alex jako menedżer MU nigdy jeszcze nie przegrał pucharowego meczu z drużyną grającą na co dzień w niższej lidze.

Widzę, że i tym razem grozi mi długie pisanie. Bo wypada jeszcze kilka zdań powiedzieć o rewelacyjnej postawie dwóch angielskich bramkarzy: Joe Harta w Birmingham i Joe Lewisa w Peterborough. Ten ostatni po występie na White Hart Lane stał się niespodziewanym kandydatem do wyjazdu na mundial: niespodziewanym, bo czy Fabio Capello ogląda mecze ostatniej drużyny Championship? Z drugiej strony Harry Redknapp wygadał się, że dyrektor Peterborough Barry Fry powiedział mu, że Lewisa chcą kupić MU, Arsenal i Liverpool, ale on gotów jest po starej przyjaźni dać Tottenhamowi prawo pierwokupu. Redknappowi, po kontuzji Cudiciniego, brakuje mocnego rywala dla Gomesa, może więc Capello nie będzie musiał daleko jeździć…

Lewis bronił jak natchniony, ale i Tottenham zagrał bardzo dobry mecz – zwłaszcza dwaj Chorwaci na bokach pomocy (po kontuzji Lennona Modrić wystąpił na prawej stronie, lewą oddając Krajnczarowi). Czego nie można powiedzieć o Liverpoolu, który umęczył się z Reading i będzie musiał męczyć się z tym zespołem ponownie. Rafa Benitez traktuje Puchar Anglii bardzo serio, nie tylko ze względu na pamięć o nie tak dawnym fantastycznym finale z West Hamem, ale przede wszystkim ze względu na to, że powinien się wykazać choć jednym sukcesem w tym nieudanym, jak dotąd, sezonie.

Patrząc na Grzegorza Rasiaka zastanawiałem się, czy jego kariera mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby we wrześniu 2005 zaliczono mu gola, zdobytego po kapitalnym uderzeniu piłki głową (to był mecz Tottenhamu z Liverpoolem właśnie, debiut Rasiaka, a sędzia uznał, że po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Carricka piłka na moment opuściła boisko). O tym, jak wiele daje piłkarzowi pewność siebie, poczucie dobrego startu, wsparcia kolegów itp., przekonujemy się praktycznie co tydzień… Tak czy inaczej, miło było znów zobaczyć Rasiaka i dopisać mu asystę przy golu dla Reading. Dzięki niej Polak otrzyma prawdopodobnie jeszcze jedną szansę pokonania Reiny – podczas powtórki na Anfield. Może tym razem się uda.

Jedenastka półsezonu

Gdzie się obejrzę, wszyscy podsumowują rok i dekadę (to ostatnie wydaje mi się szczególnie irytujące, bo przecież pierwsze dziesięciolecie XXI wieku zaczęło się w roku 2001, a więc skończy się dopiero za 12 miesięcy), zewsząd bombardują nas najpiękniejsze bramki i najlepsze parady, najbardziej udane transfery, najlepsi piłkarze czy trenerzy. Zamiast poddać się zbiorowemu uniesieniu, pozostanę przy swoim: sezon tuż za półmetkiem, więc podsumuję raczej tę połówkę. A skoro Patrick Barclay podsunął użyteczną formułę dla takiego podsumowania, pójdę w jego ślady i ułożę „jedenastkę półsezonu”.

Nieskromnie myślę zresztą, że moja jedenastka jest lepsza od jedenastki publicysty „Timesa”. Po pierwsze, w moim ustawieniu da się grać, po drugie, nie odrywam piłkarzy od pozycji, w których występują na co dzień, po trzecie i najważniejsze – myślę, że udaje mi się wypośrodkować między chęcią zwrócenia uwagi na jakieś interesujące zjawiska/tendencje/odkrycia (przykładowo: Barclaya ewidentnie fascynuje fenomenalna postawa Birmingham czy Fulham), a ich rzeczywistym znaczeniem dla minionych miesięcy. Słowem: jestem tradycyjnie obiektywny…

Obsada bramki nie przysporzyła mi trudności: Shay Given w barwach MC jest równie niezawodny, jak w barwach Newcastle, a pracy wcale nie ma lżejszej, bo jego nowi obrońcy spisują się równie kiepsko jak starzy. Obdarzony niewiarygodnym refleksem, niezawodny na przedpolu i jeszcze lepszy na linii, nie robi błędów, broni karne i wolne… cóż jeszcze dodać do tej charakterystyki? Może to, że Phil McNulty wybrał go właśnie bramkarzem dekady, i że dla uczciwości wziąłem pod uwagę kandydatury alternatywne: Marka Schwarzera, Brada Friedela i Joe Harta.

Prawa obrona: Glen Johnson, jeden z niewielu jasnych punktów Liverpoolu w tym sezonie i nadzieja reprezentacji Anglii (oby jak najszybciej wyleczył kontuzję, odniesioną podczas meczu z Aston Villą). W ofensywie zabójczo groźny – nieźle strzelający i świetnie podający, w grze obronnej natomiast wciąż zdarzają mu się błędy. Na tej pozycji jednak konkurencja jest stosunkowo najmniejsza: Micah Richards obniżył loty, podobnie jak Bacary Sagna, Hibbert czy Czorluka też nie są nieomylni, w zasadzie jedynym poważnym kontrkandydatem jest Branislav Ivanović z Chelsea (co podnosiliście zresztą w dyskusji pod poprzednim wpisem). Doceniam dośrodkowania Serba i jego przydatność pod polem karnym rywala, wybieram jednak Anglika jako szybszego, bardziej zwrotnego i mniej faulującego.

Środek obrony: tu, ośmielony przez Barclaya stawiam na duet z Birmingham, Scotta Danna i Rogera Johnsona. O tym, jacy są dobrzy, najwięcej mówią statystyki meczów bez porażki i bez utraty gola drużyny typowanej przed sezonem do spadku. Obaj są młodzi, obaj w Premiership grają zaledwie od sierpnia, co brzmi niewiarygodnie, choć może nie tak bardzo, jeśli pamiętać ubiegłoroczne pojawienie się w ekstraklasie Michaela Turnera, a wcześniej – choćby Phila Jagielki. Obaj świetnie grają głową, obaj posiedli zanikającą stopniowo sztukę wślizgu, obaj nie odpuszczają sobie i rywalowi, rzucając się do bloków i narażając na uderzenia (jeszcze jako piłkarz Cardiff Roger Johnson stracił przytomność po uderzeniu przez rywala łokciem w gardło). Wybór w gruncie rzeczy łatwy przy kontuzjach lub obniżce formy kandydatów dotąd żelaznych: Terry’ego, Vidicia, Ferdinanda czy Kinga. Choć alternatywa, oczywiście, istnieje: Richard Dunne, którego nie poznaję w Aston Villi (w MC popełniał straszliwe błędy), Tomas Vermaelen, który podbił Premiership nie tylko dobrą grą w obronie, ale i kapitalnymi bramkami, Brade Hangeland, gigant z Fulham, a wreszcie Michael Dawson, mój cichy bohater i ulubieniec, któremu z całego serca życzę wyjazdu na mundial. O przepraszam, miałem być obiektywny…

Lewa obrona: Kieran Gibbs. Imponuje mi ten chłopak, mimo iż zaczynał sezon jako rezerwowy, a w poprzednim narobił kilka poważnych błędów. Ileż się na tych błędach nauczył… Podobnie jak Johnson świetny w ofensywie, w obronie natomiast bardziej przewidywalny i lepszy technicznie. Kiedy patrzę, jak trzyma pozycję, jak przewiduje ruch przeciwnika, nie mogę uwierzyć, że ma dopiero 20 lat (choć może nie powinienem się dziwić – w końcu gra w Arsenalu…). On także jest kontuzjowany; w drugiej połowie sezonu pewnie wyprzedzi go więc Patrice Evra, mający jak cały MU swoje lepsze i gorsze momenty (był nawet mecz, w którym Francuz grał na środku obrony…), równą formę prezentuje Ashley Cole, a na fali wznoszącej są Benoit Assou-Ekotto i Stephen Warnock.

Prawe skrzydło to wybór oczywisty: Aaron Lennon. Szybki był zawsze, ale często przypominał jeźdźca bez głowy. Teraz dużo lepiej dośrodkowuje, zarówno lewą, jak prawą nogą, i lepiej strzela. Z obozu Tottenhamu dochodzą słuchy, że wspaniale pracuje na treningach, a Harry Redknapp dopowiada, że Lennonowi potrzeba było przede wszystkim pewności siebie i konsekwentnego wspierania mimo jednej czy drugiej nieudanej próby. Zabawnie się patrzy na ławkę Tottenhamu, gdzie Clive Allen, Joe Jordan i Kevin Bond potrafią chórem wrzeszczeć do będącego akurat przy piłce zawodnika, by jak najszybciej podał ją Lennonowi.

Kontrkandydatów nie widzę także na pozycjach defensywnego pomocnika i rozgrywającego. Ile do gry Chelsea wnosi Michael Essien można się przekonać w ostatnich tygodniach, kiedy piłkarz ten jest kontuzjowany. Na co dzień jego dzika energia, niespożyte siły, a przy tym taktyczna odpowiedzialność, wzorowa asekuracja bocznych obrońców, umiejętność zarówno przerwania akcji rywala, jak rozpoczęcia akcji własnego zespołu (o kapitalnym uderzeniu z dystansu nie zapominając), służą za machinę napędową drużyny Carlo Ancelottiego.

Podobnie Cesc Fabregas. Zamiast liczyć jego gole i asysty, zamiast zachwycać się tym, jak dyktuje tempo gry, rozdziela piłki, dostrzega kolegów i sam znajduje sobie wolne miejsce na boisku, wystarczy przypomnieć wydarzenia sprzed czterech dni: ile zmieniło jego wejście podczas meczu z Aston Villą…

Chętnie znalazłbym w tej drużynie miejsce dla Jamesa Milnera – niewątpliwie ze wszystkich piłkarzy grywających na lewej pomocy pomocnik Aston Villi najbardziej zasłużył na miejsce w „jedenastce półsezonu”. No ale Milner odbije to sobie, jestem przekonany, podczas mundialu, gdzie – jak wiele na to wskazuje – zagra na tej pozycji w reprezentacji Anglii. Tu na lewym skrzydle mam Wayne’a Rooneya, po pierwsze dlatego, że gdzieś go mieć muszę (a w ataku, co zobaczymy za chwilę, konkurencja jest spora), po drugie dlatego, że z powodzeniem grywał już na tej pozycji. Właściwie od czasu, gdy zaczął sobie radzić z nadmiernym temperamentem, trudno znaleźć słabe punkty Anglika. Alex Ferguson narzekał wprawdzie kiedyś, że wolałby, aby Rooney nie rozmieniał się na drobne, wracając za przeciwnikami pod własne pole karne; że bardziej przydatny byłby po prostu czając się pod bramką rywala, ale w gruncie rzeczy te narzekania można odebrać także jako wielki komplement (i dodatkowe uzasadnienie ustawienia go przeze mnie poza linią ataku).

Tę zaś rezerwuję dla piłkarzy przewodzących obecnie w klasyfikacji najlepszych strzelców. Wiem oczywiście, że w pierwszej fazie sezonu z dobrej strony pokazywał się Carlton Cole, w drugiej zaś – Bobby Zamora, że Darren Bent udowadnia Harry’emu Redknappowi, iż potrafi strzelać bramki, że mimo trapiącej go cały czas kontuzji klasą dla siebie pozostaje Fernando Torres, ale poza Hiszpanem wszystkich wymienionych piłkarzy dzieli bardzo wiele od dwójki, na którą się zdecydowałem.

Didier Drogba utrzymuje wysoką formę od bardzo wielu miesięcy, Jermain Defoe uzyskał ją po spowodowanej kontuzją wielomiesięcznej przerwie. Jak sam mówi, czas rehabilitacji przeznaczył na pracę w siłowni – jest mocniejszy fizycznie, bardziej wytrzymały, może biegać między obrońcami praktycznie przez cały mecz. Efekty przynosi też praca na treningach z dawnymi znakomitymi napastnikami, Clivem Allenem i Lesem Ferdinandem. Defoe nie tylko mniej pudłuje, ale zrobił się również bardziej wyrachowany – kiedyś uderzał piłkę niemal natychmiast, jak tylko znalazła się pod jego nogami, teraz potrafi przebiec z nią parę metrów, poczekać na ruch bramkarza i dopiero wtedy podjąć decyzję (dobrym przykładem tej ewolucji będzie gol strzelony Holendrom w meczu reprezentacji).

A Drogba? Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie go przepchnąć lub przeskoczyć: napisałem tu po meczu z Arsenalem, że napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. A jak uderza: wszystko jedno, czy z sześciu metrów, czy zza pola karnego, głową czy nogami… Właściwie tu też każde zdanie wydaje się zbędne – jeśli sądzicie inaczej, chętnie podyskutuję. A na razie składam najlepsze życzenia noworoczne: oprócz tradycyjnych, także i to, byśmy się tu jak najczęściej spotykali.

PS Dziękuję Andrzejowi Leśniakowi za pomoc w przygotowaniu infografiki.