A jednak niełatwo się pozbierać po tragedii Ramseya i wrócić do rozmów o futbolu jako takim. Z drugiej strony: wczorajsza reakcja zawodników Arsenalu, jakże inna od tamtej sprzed dwóch lat, kiedy po kontuzji Eduardo stracili zwycięstwo w meczu z Birmingham, pokazuje, że z nawet tak straszliwych historii może wyniknąć jakiś pożytek. Czy trauma, jaką kolejny raz przeżywali, posłużyła tym razem za dodatkową motywację i czy w związku z tym kontuzja Walijczyka była przełomowym momentem w ich walce o mistrzostwo Anglii? Mimo wszystko nienajlepiej się czuję, stawiając takie pytania, dopiszę więc tylko trzy zdania, których zabrakło we wczorajszym, dość emocjonalnym wpisie.
Po pierwsze, jestem przekonany, że złamanie nogi Ramseya było efektem straszliwego pecha, a nie zamierzonego działania Ryana Shawcrossa. Po drugie, Arsene Wenger ma oczywiście rację, kiedy sugeruje, że metodą na pokonanie jego piłkarzy jest podjęcie konfrontacji siłowej: doskonale wyobrażam sobie, że przed meczem z Arsenalem menedżerowie każdej kolejnej drużyny uczulają swoich piłkarzy, by nie obawiali się wślizgów, walki bark w bark i nieustannego pressingu (podobnie wygrywało się do niedawna z Tottenhamem – do czasu, kiedy Wilson Palacios wniósł do tej drużyny nieco więcej bojowego ducha; od dawna mówiłem, że podobny piłkarz przydałby się również w Arsenalu…). Przyznając rację francuskiemu menedżerowi nie idę jednak tak daleko jak on i nie doszukuję się w tym spisku – przecież żaden z tych menedżerów nawet pośrednio nie zachęca do łamania rywalom nóg. Po trzecie wreszcie: z pewnością ma słuszność także Cesc Fabregas, że piłkarze (nie piłkarze Arsenalu, piłkarze w ogóle) potrzebują większej ochrony. Pamiętam wprawdzie czasy, kiedy za faule brutalniejsze niż te obecne nie pokazywano nawet żółtej kartki, ale to nie znaczy, że reformatorzy przepisów (a może projektanci sprzętu sportowego, ochraniaczy itp.?) nie powinni szukać dalej.
Dość jednak o tym: wczoraj obejrzeliśmy przecież także najważniejszy, jak do tej pory, mecz sezonu. Najważniejszy nie dlatego, że najlepszy czy najbardziej dramatyczny (choć emocji nie brakowało jeszcze przed rozpoczęciem, kiedy wszyscy zastanawiali się „poda mu rękę czy nie poda”, a dwie czerwone kartki i dwa rzuty karne podniosły dodatkowo temperaturę), ale dlatego, że za jednym zamachem mieliśmy gwałtowny zwrot w dwóch najbardziej fascynujących zawodach tego sezonu: o mistrzostwo Anglii i o czwarte miejsce. Wszystko przecież wydawało się w ostatnich tygodniach poukładane: wygrywająca Chelsea i gubiący punkty MU z jednej strony, oraz tracący formę i punkty MC z drugiej strony. Nawet wczorajsza pierwsza połowa prawidłowość tę potwierdzała: Chelsea grała dobrze, a Manchester City słabo niemal do 45 minuty, kiedy Tevez niespodziewanie strzelił wyrównującego gola.
Niespodziewanie, bo kiedy Wayne Bridge nieco na oślep wybijał piłkę jak najdalej od swojego pola karnego sytuacja znajdowała się pod kontrolą gospodarzy i potrzeba było naprawdę katalogu błędów, by na przerwę obie drużyny schodziły z remisem. Najpierw Mikel niedokładnie główkował w stronę niepewnie stojącego na nogach Terry’ego, potem dał się ograć Carvalho, a następnie Terry ustawił się po złej stronie Teveza i nie zdołał zablokować strzału, na samym końcu zaś zagapił się Hilario.
Nie mogę w tym miejscu nie przypomnieć sezonu 2006/07, w którym porażkę Chelsea w wyścigu o mistrzostwo Anglii można wiązać z długotrwałym leczeniem Petra Czecha (i równoczesnymi kłopotami zdrowotnymi Johna Terry’ego). Nie wiem, jak długo Czech nie będzie grał w piłkę tym razem, ale jego portugalski zastępca nie wydaje się wystarczająco kompetentny (delikatnie mówiąc…). Ze zdrowiem Terry’ego wprawdzie wszystko w porządku, ale analiza we wczorajszym Match of the Day przekonała mnie, że skandal, w którego centrum się znalazł, nie pozostaje bez wpływu na jego koncentrację.
W każdym razie po dwóch błędach Hilario i dwóch czerwonych kartkach (zwłaszcza ta Ballacka wydaje się zbędna: dlaczego piłkarz tak doświadczony mając już żółtą kartkę szedł na tak ryzykowny wślizg?) Chelsea nie miała już szans na zwycięstwo i mecz zakończył się sensacyjnie – z pożytkiem dla wszystkich pozostałych uczestników wyścigu, bo znów w tabeli Chelsea i MU dzieli tylko punkt (a Chelsea i Arsenal tylko trzy punkty), podobnie jak drużyny między miejscem czwartym a szóstym; siódma Aston Villa traci do czwartego Tottenhamu cztery punkty, ale rozegrała dwa mecze mniej.
W walce o to czwarte miejsce najmniejsze szanse dawałbym dzisiaj… Tottenhamowi. Wygrali wprawdzie po heroicznym boju (i naprawdę znakomitej pierwszej połowie) mecz z Evertonem, ale stracili Toma Huddlestone’a i w rozstrzygające miesiące wchodzą z zaledwie trzema zdrowymi pomocnikami, Krajnczarem, Modriciem i Palaciosem (a ten ostatni ma już 9 żółtych kartek – po dziesiątej czeka go dyskwalifikacja…). Można było z mniejszym lub większym skutkiem radzić sobie bez Lennona (wciąż nie wiadomo, czy nie będzie musiał mieć operacji), Jenasa (operacja we środę) albo Bentleya, ale wyłączenie Huddlestone’a, przez którego przechodzi większość akcji i którego precyzję kilkudziesięciometrowych podań mogliśmy dziś docenić przy pierwszym golu, oznacza przekroczenie punktu krytycznego. Widać było zresztą, co zaczęło się dziać po zejściu Anglika z boiska – żeby przywrócić względną równowagę w środku pola trzeba było nie tylko wprowadzić Kaboula, ale i Gudjohnsena, zostawiając z przodu jednego napastnika.
Oczywiście Tottenham miał w tym meczu jeszcze innych bohaterów: Pawliuczenkę, który strzelił szóstego gola w swoim czwartym występie, rozumnie walecznego Palaciosa, a w pierwszej kolejności – Modricia i Bale’a. Walijczyk trzyma z dala od pierwszej jedenastki zdrowego już Assou-Ekotto, bo nie tylko poprawił grę obronną, ale przede wszystkim jest nie do powstrzymania w akcjach ofensywnych, a jego dośrodkowania są o niebo lepsze od tych Kameruńczyka; doprawdy nie sądzę, żeby w pierwszych miesiącach tego roku którykolwiek z piłkarzy Tottenhamu grał równie dobrze jak on. Chorwat z kolei swoją wszechobecnością, znakomitymi podaniami i równie dobrym odbiorem piłki, rozbił cały plan taktyczny Davida Moyesa, do zejścia Huddlestone’a przynajmniej… (uprzedzając pytanie o Gomesa dopowiem, że jego dzisiejsze błędy przy górnych piłkach należy przypisywać kontuzji: Brazylijczyk grał na środkach przeciwbólowych i każde nagłe wyciągnięcie ramion w górę było dla niego torturą).
Jest w tym sezonie jeszcze jedna walka godna epopei: Portsmouth o możliwie najbardziej honorowe rozstanie z Premiership. Zbankrutowany klub ma już zarządcę komisarycznego (czy pasuje tu nasze słowo: syndyk?) i zgodnie z przepisami powinien stracić dziewięć punktów – po sobotnim wyjazdowym zwycięstwie nad Burnley ma ich 19, cztery mniej niż przedostatni w tabeli gospodarz spotkania… Syndyk liczy wprawdzie, że Premiership nie zastosuje się do swojego własnego regulaminu (precedensów nie było, bankructwo Portsmouth to pierwszy taki przypadek w historii ekstraklasy), ale jakoś trudno uwierzyć, by było to możliwe. O tym, dlaczego tak się stało, kto zawinił i co z przypadku Portsmouth wynika dla innych klubów napiszę przy innej okazji – dziś tylko raz jeszcze wyrazy najwyższego uznania dla kibiców, wciąż fenomenalnie dopingujących tę drużynę, oraz dla jej piłkarzy i menedżera. Właściwie to im należałoby teraz dedykować słowa hymnu Liverpoolu, „You’ll never walk alone”. Jak powiedział po wygranej z Burnley David James, „Mówiło się, że z dwunastu meczów powinniśmy wygrać dziesięć. No to teraz zostaje tylko dziewięć”.
PS Finał Pucharu Ligi również zasługiwałby na osobną notkę, ale trzeba wracać do prowadzenia numeru „Tygodnika” (będzie dużo o Kapuścińskim i Domosławskim, skądinąd…). Właściwie jedyna kontrowersja, związana z tym spotkaniem, wiąże się z jego piątą minutą i pytaniem, czy oprócz podyktowania karnego dla AV sędzia powinien pokazać czerwoną kartkę Vidiciovi – poza tym drużynie Martina O’Neilla, zmuszonej w tygodniu do gry w powtórce Pucharu Anglii wyraźnie zabrakło sił. Szkoda kontuzjowanego Owena, który miał jedną z ostatnich szans, by przypomnieć o sobie Fabio Capello, i zaczął ten mecz bardzo dobrze. A Rooney? Cóż, ten jest klasą dla siebie i zakładam się o kolejną flaszkę wina, że zarówno koledzy z boiska, jak dziennikarze piszący o futbolu, wybiorą go w tym sezonie na piłkarza roku.