Archiwum miesiąca: luty 2010

„Zostaje dziewięć”

A jednak niełatwo się pozbierać po tragedii Ramseya i wrócić do rozmów o futbolu jako takim. Z drugiej strony: wczorajsza reakcja zawodników Arsenalu, jakże inna od tamtej sprzed dwóch lat, kiedy po kontuzji Eduardo stracili zwycięstwo w meczu z Birmingham, pokazuje, że z nawet tak straszliwych historii może wyniknąć jakiś pożytek. Czy trauma, jaką kolejny raz przeżywali, posłużyła tym razem za dodatkową motywację i czy w związku z tym kontuzja Walijczyka była przełomowym momentem w ich walce o mistrzostwo Anglii? Mimo wszystko nienajlepiej się czuję, stawiając takie pytania, dopiszę więc tylko trzy zdania, których zabrakło we wczorajszym, dość emocjonalnym wpisie.

Po pierwsze, jestem przekonany, że złamanie nogi Ramseya było efektem straszliwego pecha, a nie zamierzonego działania Ryana Shawcrossa. Po drugie, Arsene Wenger ma oczywiście rację, kiedy sugeruje, że metodą na pokonanie jego piłkarzy jest podjęcie konfrontacji siłowej: doskonale wyobrażam sobie, że przed meczem z Arsenalem menedżerowie każdej kolejnej drużyny uczulają swoich piłkarzy, by nie obawiali się wślizgów, walki bark w bark i nieustannego pressingu (podobnie wygrywało się do niedawna z Tottenhamem – do czasu, kiedy Wilson Palacios wniósł do tej drużyny nieco więcej bojowego ducha; od dawna mówiłem, że podobny piłkarz przydałby się również w Arsenalu…). Przyznając rację francuskiemu menedżerowi nie idę jednak tak daleko jak on i nie doszukuję się w tym spisku – przecież żaden z tych menedżerów nawet pośrednio nie zachęca do łamania rywalom nóg. Po trzecie wreszcie: z pewnością ma słuszność także Cesc Fabregas, że piłkarze (nie piłkarze Arsenalu, piłkarze w ogóle) potrzebują większej ochrony. Pamiętam wprawdzie czasy, kiedy za faule brutalniejsze niż te obecne nie pokazywano nawet żółtej kartki, ale to nie znaczy, że reformatorzy przepisów (a może projektanci sprzętu sportowego, ochraniaczy itp.?) nie powinni szukać dalej.

Dość jednak o tym: wczoraj obejrzeliśmy przecież także najważniejszy, jak do tej pory, mecz sezonu. Najważniejszy nie dlatego, że najlepszy czy najbardziej dramatyczny (choć emocji nie brakowało jeszcze przed rozpoczęciem, kiedy wszyscy zastanawiali się „poda mu rękę czy nie poda”, a dwie czerwone kartki i dwa rzuty karne podniosły dodatkowo temperaturę), ale dlatego, że za jednym zamachem mieliśmy gwałtowny zwrot w dwóch najbardziej fascynujących zawodach tego sezonu: o mistrzostwo Anglii i o czwarte miejsce. Wszystko przecież wydawało się w ostatnich tygodniach poukładane: wygrywająca Chelsea i gubiący punkty MU z jednej strony, oraz tracący formę i punkty MC z drugiej strony. Nawet wczorajsza pierwsza połowa prawidłowość tę potwierdzała: Chelsea grała dobrze, a Manchester City słabo niemal do 45 minuty, kiedy Tevez niespodziewanie strzelił wyrównującego gola.

Niespodziewanie, bo kiedy Wayne Bridge nieco na oślep wybijał piłkę jak najdalej od swojego pola karnego sytuacja znajdowała się pod kontrolą gospodarzy i potrzeba było naprawdę katalogu błędów, by na przerwę obie drużyny schodziły z remisem. Najpierw Mikel niedokładnie główkował w stronę niepewnie stojącego na nogach Terry’ego, potem dał się ograć Carvalho, a następnie Terry ustawił się po złej stronie Teveza i nie zdołał zablokować strzału, na samym końcu zaś zagapił się Hilario.

Nie mogę w tym miejscu nie przypomnieć sezonu 2006/07, w którym porażkę Chelsea w wyścigu o mistrzostwo Anglii można wiązać z długotrwałym leczeniem Petra Czecha (i równoczesnymi kłopotami zdrowotnymi Johna Terry’ego). Nie wiem, jak długo Czech nie będzie grał w piłkę tym razem, ale jego portugalski zastępca nie wydaje się wystarczająco kompetentny (delikatnie mówiąc…). Ze zdrowiem Terry’ego wprawdzie wszystko w porządku, ale analiza we wczorajszym Match of the Day przekonała mnie, że skandal, w którego centrum się znalazł, nie pozostaje bez wpływu na jego koncentrację.

W każdym razie po dwóch błędach Hilario i dwóch czerwonych kartkach (zwłaszcza ta Ballacka wydaje się zbędna: dlaczego piłkarz tak doświadczony mając już żółtą kartkę szedł na tak ryzykowny wślizg?) Chelsea nie miała już szans na zwycięstwo i mecz zakończył się sensacyjnie – z pożytkiem dla wszystkich pozostałych uczestników wyścigu, bo znów w tabeli Chelsea i MU dzieli tylko punkt (a Chelsea i Arsenal tylko trzy punkty), podobnie jak drużyny między miejscem czwartym a szóstym; siódma Aston Villa traci do czwartego Tottenhamu cztery punkty, ale rozegrała dwa mecze mniej.

W walce o to czwarte miejsce najmniejsze szanse dawałbym dzisiaj… Tottenhamowi. Wygrali wprawdzie po heroicznym boju (i naprawdę znakomitej pierwszej połowie) mecz z Evertonem, ale stracili Toma Huddlestone’a i w rozstrzygające miesiące wchodzą z zaledwie trzema zdrowymi pomocnikami, Krajnczarem, Modriciem i Palaciosem (a ten ostatni ma już 9 żółtych kartek – po dziesiątej czeka go dyskwalifikacja…). Można było z mniejszym lub większym skutkiem radzić sobie bez Lennona (wciąż nie wiadomo, czy nie będzie musiał mieć operacji), Jenasa (operacja we środę) albo Bentleya, ale wyłączenie Huddlestone’a, przez którego przechodzi większość akcji i którego precyzję kilkudziesięciometrowych podań mogliśmy dziś docenić przy pierwszym golu, oznacza przekroczenie punktu krytycznego. Widać było zresztą, co zaczęło się dziać po zejściu Anglika z boiska – żeby przywrócić względną równowagę w środku pola trzeba było nie tylko wprowadzić Kaboula, ale i Gudjohnsena, zostawiając z przodu jednego napastnika.

Oczywiście Tottenham miał w tym meczu jeszcze innych bohaterów: Pawliuczenkę, który strzelił szóstego gola w swoim czwartym występie, rozumnie walecznego Palaciosa, a w pierwszej kolejności – Modricia i Bale’a. Walijczyk trzyma z dala od pierwszej jedenastki zdrowego już Assou-Ekotto, bo nie tylko poprawił grę obronną, ale przede wszystkim jest nie do powstrzymania w akcjach ofensywnych, a jego dośrodkowania są o niebo lepsze od tych Kameruńczyka; doprawdy nie sądzę, żeby w pierwszych miesiącach tego roku którykolwiek z piłkarzy Tottenhamu grał równie dobrze jak on. Chorwat z kolei swoją wszechobecnością, znakomitymi podaniami i równie dobrym odbiorem piłki, rozbił cały plan taktyczny Davida Moyesa, do zejścia Huddlestone’a przynajmniej… (uprzedzając pytanie o Gomesa dopowiem, że jego dzisiejsze błędy przy górnych piłkach należy przypisywać kontuzji: Brazylijczyk grał na środkach przeciwbólowych i każde nagłe wyciągnięcie ramion w górę było dla niego torturą).

Jest w tym sezonie jeszcze jedna walka godna epopei: Portsmouth o możliwie najbardziej honorowe rozstanie z Premiership. Zbankrutowany klub ma już zarządcę komisarycznego (czy pasuje tu nasze słowo: syndyk?) i zgodnie z przepisami powinien stracić dziewięć punktów – po sobotnim wyjazdowym zwycięstwie nad Burnley ma ich 19, cztery mniej niż przedostatni w tabeli gospodarz spotkania… Syndyk liczy wprawdzie, że Premiership nie zastosuje się do swojego własnego regulaminu (precedensów nie było, bankructwo Portsmouth to pierwszy taki przypadek w historii ekstraklasy), ale jakoś trudno uwierzyć, by było to możliwe. O tym, dlaczego tak się stało, kto zawinił i co z przypadku Portsmouth wynika dla innych klubów napiszę przy innej okazji – dziś tylko raz jeszcze wyrazy najwyższego uznania dla kibiców, wciąż fenomenalnie dopingujących tę drużynę, oraz dla jej piłkarzy i menedżera. Właściwie to im należałoby teraz dedykować słowa hymnu Liverpoolu, „You’ll never walk alone”. Jak powiedział po wygranej z Burnley David James, „Mówiło się, że z dwunastu meczów powinniśmy wygrać dziesięć. No to teraz zostaje tylko dziewięć”.

PS Finał Pucharu Ligi również zasługiwałby na osobną notkę, ale trzeba wracać do prowadzenia numeru „Tygodnika” (będzie dużo o Kapuścińskim i Domosławskim, skądinąd…). Właściwie jedyna kontrowersja, związana z tym spotkaniem, wiąże się z jego piątą minutą i pytaniem, czy oprócz podyktowania karnego dla AV sędzia powinien pokazać czerwoną kartkę Vidiciovi – poza tym drużynie Martina O’Neilla, zmuszonej w tygodniu do gry w powtórce Pucharu Anglii wyraźnie zabrakło sił. Szkoda kontuzjowanego Owena, który miał jedną z ostatnich szans, by przypomnieć o sobie Fabio Capello, i zaczął ten mecz bardzo dobrze. A Rooney? Cóż, ten jest klasą dla siebie i zakładam się o kolejną flaszkę wina, że zarówno koledzy z boiska, jak dziennikarze piszący o futbolu, wybiorą go w tym sezonie na piłkarza roku.

Nie oglądajcie faulu na Ramseyu

Z pewnością można by wylać morze atramentu na temat futbolowych wydarzeń dzisiejszego dnia. Mówić o sensacyjnym triumfie Manchesteru City nad Chelsea, ambitnej pogoni za zwycięstwem w meczu z Burnley praktycznie zdegradowanego już Portsmouth, a także o tym, co wygrana Arsenalu ze Stoke wnosi do walki o mistrzostwo Anglii. Pewnie do wszystkich tych kwestii wrócę jutro. Dziś mam poczucie, że wszystko unieważnia tragedia Aarona Ramseya, zniesionego z boiska ze złamaną nogą po koszmarnym faulu Ryana Shawcrossa.

W chwili, kiedy to się wydarzyło, byłem najgłębiej wdzięczny realizatorom telewizyjnym, że nie zdecydowali się na powtórkę. A teraz marzy mi się tylko jedno: żeby telewizje i agencje fotograficzne zdołały wytrwać w tym stanie. Nie chcę natrafiać na zdjęcia i wideoklipy z tego horroru na portalach, w telewizji i w prasie. Wiem, że pisząc to, stoję na przegranej pozycji: bo prawo do informacji, bo nieodparta ciekawość, bo pokusa podglądania czy potrzeba dreszczu musi zwyciężyć, bo na takie rzeczy zawsze jest zapotrzebowanie… Ale co tam: po to mam tę skromną rubryczkę, żeby pisać, co uważam.

I stąd ten skazany na niepowodzenie apel: nie oglądajcie faulu na Ramseyu, a jeśli tak się składa, że macie jakiś cień możliwości rozpowszechniania filmów czy zdjęć: zrezygnujcie. Pamiętam wypowiedzi Eduardo, który przed dwoma laty ucierpiał w podobnym incydencie: fakt, że cały świat przyglądał się jego strzaskanym kościom, był dla niego przyczyną powtórnej traumy. Podobnie cierpiał sprawca jego kontuzji, któremu natychmiast przypięto łatkę mordercy, a który po prostu źle ocenił tor lotu piłki.

Aaron Ramsey nie będzie mógł grać przez wiele miesięcy. Ryan Shawcross, który schodził z boiska ze łzami w oczach, nosi na sobie odpowiedzialność za jego zdrowie i karierę. Nie zamieniajmy tragedii tych dwóch ludzi w igrzyska.

Mecz wyjątkowy

Czy po wczorajszym meczu są w ogóle jacyś niezadowoleni? Powody do satysfakcji mają zarówno kibice Interu (bo zagrał dobry mecz i wygrał), jak kibice Chelsea (bo zagrała dobry mecz i strzeliła bramkę na wyjeździe), a także wszyscy widzowie neutralni – bo wbrew wszelkim spodziewaniom obejrzeli znakomite, pełne otwartej gry spotkanie. Któż mógłby przypuszczać, że zawodnicy z Anglii i Włoch będą tyle biegali, zamiast roztropnie człapać, spleceni w gargantuicznym pojedynku w środku pola? A może, paradoksalnie, bramka Milito padła zbyt szybko, psując perfekcyjny scenariusz ułożony w głowach obu menedżerów?

Wyobrażam sobie oczywiście, że obie strony mogłyby być zadowolone jeszcze bardziej: Inter, który zwłaszcza w defensywie zagrał niemal bezbłędnie (Walter Samuel i fenomenalny Lucio sprawili, że był to jeden z najcichszych wieczorów Drogby w tym sezonie), mógł przecież powalczyć o jeszcze jedną bramkę, zwłaszcza po dobrych zmianach Mourinho, a nade wszystko – po wejściu dynamicznego Balotellego. Futbol polega także na wykorzystywaniu słabych stron przeciwnika – w tym przypadku na zwiększeniu presji na łatającego dziurę po lewej stronie obrony Maloudę (wielkie brawa dla Francuza!) i na bombardowaniu bramki nierozgrzanego Hillario… Kibicom Chelsea psuje nastrój kontuzja Petra Czecha i świadomość, że w końcówce pierwszej połowy za faul na Kalou sędzia Mejuto powinien podyktować rzut karny, a może nawet dać Samuelowi czerwoną kartkę – w przypadku tego piłkarza drugą w ciągu pięciu dni… Pewien dyskomfort angielskich fanów (ale też Fabio Capello, oglądającego mecz z trybun) może wiązać się również z występem Johna Terry’ego, zbyt łatwo ogranego przy pierwszej bramce dla Interu. W ogóle gra bez piłki Milito czy Eto’o sprawiała obrońcom z Londynu mnóstwo kłopotów.

Fot. AFP/Onet.pl

Dla mnie był to jednak mecz bocznych obrońców. Stroną Branko Ivanovicia poszły wprawdzie oba najgroźniejsze ataki Interu, ale rajdy Serba z kolei siały mnóstwo zamieszania na połowie gospodarzy – a jeden zakończył się asystą przy golu Kalou. Plus dla Mourinho za zmianę ustawienia w drugiej połowie: kiedy na boisku pojawił się Balotelli, szarże bocznych obrońców się skończyły. W Interze na tej pozycji imponował Zanetti, również włączający się do akcji ofensywnych, znakomicie podający, ale przede wszystkim: pilnujący ustawienia swojego i kolegów w defensywie. Dobrze wypadli (to już poza kwestią bocznych obrońców) Cambiasso i nieustająco wypatrujący wolnych sektorów boiska Sneijder – temu drugiemu w rewanżu zadanie utrudni zdrowiejący Essien. W Chelsea zaś nadspodziewanie dobrze zagrali ci, co do których przed meczem było najwięcej wątpliwości, czyli wspomniany Malouda i Kalou (choć ten drugi co jakiś czas raził niedokładnością), wszędzie było pełno Ballacka, nienajgorzej ustawiał się Mikel, mnóstwo nieefektownej pracy wykonał biegający między pomocnikami i obrońcami Interu Anelka…

Ale ten wieczór warto zapamiętać nie tylko dlatego, że mecz Chelsea był zdecydowanie lepszy od ubiegłotygodniowych pojedynków Manchesteru United i Arsenalu, i że Wyjątkowy tym razem pozostał na drugim planie (wyobraźcie sobie jednak, co by się działo po meczu, gdyby karnego nie podyktowano dla jego drużyny…). Już w kraju, w pojedynku zdecydowanie mniej spektakularnym, Manchester City zasłużenie odpadł z Pucharu Anglii, tracąc po czerwonej kartce Adebayora i pozwalając piłkarzom Stoke strzelić trzy gole. Statystyki Roberto Manciniego robią się coraz gorsze, więc dobrze byłoby, żeby Carlos Tevez wrócił z Argentyny jak najszybciej.

Wyjątkowo o Wyjątkowym

Carlo Ancelotti napisał w autobiografii, że jego dzisiejszy rywal porównuje się do Jezusa. Zestawienie efektowne, choć w gruncie rzeczy nietrafne: Jose Maria dos Santos Felix Mourinho niewątpliwie uważa się za mesjasza, ale pokora Syna Cieśli jest ostatnią cechą, którą moglibyśmy mu przypisać. Kiedy zastanawiam się nad źródłami swojej niechęci do niego, myślę, że w gruncie rzeczy nie cenię ludzi, których napędza wyłącznie rywalizacja.

„Niechęć” nie jest zresztą słowem adekwatnym, lepszym byłoby chyba „przerażenie” – w tym przypadku przerażenie człowiekiem, który żyje w stanie permanentnej konfrontacji z całym światem. On po prostu musi być na wojnie – wszystko jedno: z sędziami, z władzami ligi, z dziennikarzami czy z innymi menedżerami (znów Ancelotti: „Jeśli wygramy z Interem, sprawimy radość całym Włochom”; Mourinho: „Mówi tak, bo należy do mafii”). Musi też czuć się najlepszy i musi stale słyszeć, że jest najlepszy – a jeśli zbyt długo tego nie słyszy, nie omieszka sam o tym przypomnieć.

Fot. AFP/Onet.pl

Wracam pamięcią do jego niezliczonych wypowiedzi z czasów, kiedy pracował przy Stamford Bridge (np. o Wengerze, że jest podglądaczem…), oglądam skrót meczu z Sampdorią i widzę wyciągnięte w kierunku sędziego ręce, jakby skute kajdankami, a potem słucham butnej wypowiedzi, że arbiter musiałby wyrzucić jeszcze trzech jego piłkarzy (czerwone kartki dostało dwóch zawodników Interu), by można było tę drużynę pokonać… Na wczorajszej konferencji prasowej podobnie: nadmiar pierwszej osoby, podkreślanie swoich zasług, słowem – mania wielkości tego skądinąd niewysokiego mężczyzny. Chelsea odnosi sukcesy? No tak, ale to przecież jego zasługa, bo przecież to on zbudował tę drużynę, to on nauczył „Johna” i „Franka” ciężkiej pracy, to on dał tym zawodnikom poczucie mentalnej siły i to on w tych dniach dzwonił do „Ashleya”, żeby podnieść go na duchu w trudnych chwilach. Zauważcie: Mourinho wygrywa zawsze, nawet jeżeli Inter nie awansuje dalej, to dzięki temu, że przed kilkoma laty w Londynie Wyjątkowy zbudował tak wyjątkową drużynę.

Cały Mourinho… Kiedy zapytano go o sprawę reprezentacyjnej opaski Johna Terry’ego, wykorzystał okazję, by opowiedzieć, jak niewiele brakowało, by został następcą Steve’a McClarena: „Macie rację, że John był U MNIE fantastycznym kapitanem, ale JA nie jestem trenerem reprezentacji Anglii. Odrzuciłem propozycję w ostatniej chwili, choć będąc trenerem z zagranicy czułem się z niej niesamowicie dumny. Myślałem i myślałem. Walczyłem ze sobą. Z jednej strony chciałem, z drugiej – wiedziałem, że to nie dla mnie. Nie dla mojej mentalności, mojej miłości do futbolu i do codziennej pracy z piłkarzami”. A potem jeszcze poklepał po plecach Fabio Capello, nazywając go „dobrym, doświadczonym menedżerem, który robi dobrą robotę”…

Tak, wiem: bez Jose Mourinho nasze życie byłoby puste i szare. Nie byłoby kogo cytować, nie byłoby kogo kochać lub nienawidzić. Jednak piszę to, co piszę, bo pod moją niechęcią i przerażeniem kryje się też podziw: Portugalczyk ma wyniki nie dlatego, że uważa się za Boga, że prowokuje, że skupia na sobie uwagę mediów (co zresztą może być po części zamierzone: zajmujemy się nim, zdejmując część presji z jego piłkarzy…), ale dlatego, że jest dobry. Jego drużyny zwykle nie grają efektownie, ale są efektywne jak cholera. Jego wola zwyciężania przenosi się na piłkarzy, jego taktyczny nos i oko do detalu znakomicie im służy (zresztą o tym, jak potrafi pracować z zawodnikami, świadczy przykład odrodzonego w Mediolanie Sneijdera). Jego osiągnięcia powodują, że – jak zauważa Martin Samuel – jest punktem odniesienia dla wszystkich kolejnych menedżerów Chelsea i dla wszystkich zagranicznych szkoleniowców w Anglii.

To ostatnie może się jednak zmienić. Już w ubiegłym roku, kiedy odpadał z Ligi Mistrzów na Old Trafford, kibice śpiewali „You’re Not Special Any More”. Jeśli odpadnie na Stamford Bridge, jego legenda – naruszona już przez Guusa Hiddinka – zacznie ustępować nowej, tworzonej przez Carlo Ancelottiego. Z pewnością w Mediolanie drużyny Chelsea, bez Essiena, Deco, Bosingwy, Ferreiry, a zwłaszcza bez Ashleya Cole’a na lewej obronie (już Mourinho będzie wiedział, którędy kierować ataki…) nie czeka łatwa przeprawa. Nie nastawiałbym się też na ładny futbol. Ale wyjątkowość Wyjątkowego polega także na tym, że żaden szanujący się kibic piłkarski w Europie nie odpuści sobie obejrzenia tego pojedynku.

Bez pracy nie ma kołaczy

A gdyby ktoś akurat zajrzał tu po raz pierwszy i chciał wiedzieć, co my właściwie widzimy w tej lidze angielskiej, powinien posłuchać wywiadu z Danem Goslingiem po zwycięstwie Evertonu nad Manchesterem United. „Kluczem była ciężka praca: bieganie więcej niż oni” – mówił młody Anglik, jeden z dwóch nieoszlifowanych jeszcze diamentów w drużynie Davida Moyesa, których gole przesądziły o wyniku. Często w naszych rozmowach przywołujemy ogromne pieniądze lub taktyczny geniusz trenera, stojące za ligowymi sukcesami Arsenalu, MU, Liverpoolu, Chelsea czy MC, ale bodaj jeszcze częściej wypada nam poprzestać na konstatacji równie banalnej jak ta Goslingowa: wygrali, bo bardziej chcieli wygrać i ciężej się naharowali. Nawet Landon Donovan, który przed meczem skarżył się menedżerowi, że ma objawy grypy, usłyszał, że w Anglii piłkarze przywykli do grania nawet kiedy są przeziębieni. Witamy w Premiership.

A skoro wspomniałem o pieniądzach: z tysiąca powodów, dla których możemy wychwalać Davida Moyesa, jeden z najważniejszych wiąże się właśnie z ich brakiem. Mając ograniczony budżet na transfery, Everton co roku ociera się o pierwszą czwórkę po prostu wiedząc, jak i gdzie szukać wzmocnień, a jak trzeba – bazując na wypożyczeniach. Cahill (1,5 miliona), Arteta (2 miliony), Pienaar (2 miliony) i Jagielka (4 miliony); doliczmy jeszcze niechcianych w MU Sahę, Howarda i Phila Neville’a – żaden nie kosztował fortuny, a o ich przydatności do zespołu nikogo przekonywać nie trzeba. Do tego dochodzi umiejętna praca z młodzieżą: Rodwella, na którego temat dziennikarze od dawna pieją z zachwytu (Alex Ferguson wycenia go ponoć na 30 milionów), szkocki menedżer wprowadza do drużyny równie rozważnie, jak przed laty Rooneya. I cierpliwość prezesa: Moyes pracuje już 8 lat, miał lepsze i gorsze chwile (ten sezon jego piłkarze zaczęli od porażki z Arsenalem 1:6, później przegrywali także z Burnley czy Boltonem i nieprzyjemnie ocierali się o strefę spadkową), ale w ciągu ostatnich tygodni uporał się kolejno z MC, Chelsea i Manchesterem United, o mały włos nie wywożąc kompletu punktów również z Emirates Stadium. Warto być cierpliwym.

Wśród gospodarzy oprócz zbierających zasłużone komplementy młodzieńców, a także Pienaara, Biljatiedinowa oraz Donovana (czy wiecie, że przed przyjściem Amerykanina Everton zdobył 21 punktów w dziewiętnastu meczach, a po – już 16 w siedmiu?), szczególnie spodobali mi się bodaj najlepszy na boisku, niedający odetchnąć Carrickowi i Fletcherowi Leon Osman (skądinąd również wychowanek klubu…) oraz Leighton Baines. Chociaż ten drugi nie popisał się przy bramce dla MU, namawiam do zwrócenia na niego bacznej uwagi, bo w świetle kontuzji i skandali trapiących Ashleya Cole’a staje się on obok Stephena Warnocka poważnym kandydatem nie tylko do sprawdzenia w meczu Anglii z Egiptem, ale wręcz do wyjazdu na mundial. Akurat na pozycji lewego obrońcy Fabio Capello nie ma wielkiego pola manewru.

Fot. AFP/Onet.pl

Chwaląc Everton, zastanawiam się tylko, czy zmiana ustawienia MU nie pomogła gospodarzom w zwycięstwie. Akurat na ich agresywny pressing nie zaszkodziłaby gra trójką środkowych pomocników i Rooneyem absorbującym obrońców: Berbatow, choć gola strzelił, miał okazję do strzelenia drugiego i wypracował znakomitą sytuację Rooneyowi, w walce o posiadanie piłki nadmiernie drużynie nie pomógł. To w drugiej linii rozstrzygnęły się losy tego meczu, zwłaszcza kiedy wokół zmęczonych mistrzów Anglii zaczęli biegać niewyżyci Gosling i Rodwell. Nieczęsto się zdarza, żeby Alex Ferguson przyznawał, iż jego drużyna przegrała zasłużenie…

W kwestii meczów niedzielnych, jak pewnie wielu z Was, podjąłem niedobrą decyzję: zamiast próbować zweryfikować pogląd Patricka Barclaya, że na czwartym miejscu sezon zakończy Aston Villa i oglądać grad bramek na Villa Park, popatrywałem najpierw na te niewiarygodne nudziarstwa z City of Manchester Stadium. Cóż, wydawało się, że powody merytoryczne (pojedynek drużyn, które przed tą kolejką zajmowały czwarte i piąte miejsce, naszpikowanych gwiazdami itd. itp.) i pozamerytoryczne (prasowe doniesienia o burzy w szatni gospodarzy, którzy zbuntowali się ponoć przeciwko metodom treningowym Roberto Manciniego; jej efektem miało być m.in. posadzenie na ławce prowodyra awantury, czyli Craiga Bellamy’ego) wskazują na pojedynek, który ostatecznie okazał się łagodnie przeczyszczać bez przerywania snu. Nawet nie chce mi się szukać wytłumaczeń, że np. gdyby grał Tevez, albo gdyby Torres i Benayoun nie byli tylko rekonwalescentami – obawiam się, że prawda jest taka, iż obaj menedżerowie remis przyjęli z zadowoleniem, bo przede wszystkim nie chcieli przegrać „meczu o sześć punktów” (pierwszy celny strzał na bramkę padł dopiero w 61 minucie!). Byłem ciekaw występu Maxi Rodrigueza, ale podobnie jak Aquilani wprowadza się on do Liverpoolu bardzo powoli – już zdecydowanie efektowniej wygląda przeskok porównywanego już z Giggsem Adama Johnsona z Championship do ekstraklasy.

Wygląda więc na to, że w wyścigu o czwarte miejsce chwilową przewagę zyskały Tottenham i Aston Villa (chwilową, bo przecież całą czwórkę dzieli zaledwie punkt, w dodatku MC i AV rozegrały mecz mniej). Kibica Kogutów, który zaczął powoli odzwyczajać się od zwycięstw bez Aarona Lennona w składzie, musiał cieszyć nie tylko wynik (zwłaszcza, że pierwszy gol dla Tottenhamu padł ze spalonego…), ale i fakt, że na tej straszliwej murawie, jakby żywcem wyjętej z jednej z moich ulubionych płyt dvd (jeśli chcecie wiedzieć, „Match of the Day: best of 70.”), skończyło się tylko na kontuzji Ledleya Kinga i obyło się bez czerwonych kartek. Harry Redknapp czujnie zostawił na ławce rezerwowych Modricia, nie ryzykując zdrowia jednego z najważniejszych swoich piłkarzy i pozwalając mu na pokazanie pełni talentu już przeciwko zmęczonym rywalom.

Tematem jutrzejszych mediów będą bez wątpienia relacje Redknapp-Pawliuczenko, więc powiem o nich parę zdań, zaczynając od tego, że Rosjanin nie ułatwił sobie podboju Premiership antytalentem do języków: przez wiele miesięcy przychodził na treningi z tłumaczem, a menedżer żartował nawet, że myślał, iż to kryjący Rosjanina obrońca tak bez przerwy przy nim biega. Jednak we wszystkich znanych mi wypowiedziach Redknapp wyrażał się z szacunkiem o umiejętnościach piłkarskich Pawliuczenki i podkreślał, że Rosjanin ma pecha, musząc konkurować z Defoem, Crouchem i – do niedawna – Keane’m (pech Pawliuczenki polegał także na tym, że kiedy w meczu Pucharu Anglii z Leeds wszedł z ławki i strzelił kapitalnego gola, odniósł kontuzję i zanim pojawiła się kolejna szansa na grę, musiał znów odczekać). Między wierszami można było jednak wyczytać, że sfrustrowany siedzeniem na ławce Rosjanin nie zawsze przykłada się do treningów. Ten zaś, po tym jak skończyło się w Anglii zimowe okienko transferowe, skarżył się rosyjskim mediom, że Redknapp źle go traktuje, bo albo wrzeszczy, albo robi z niego pośmiewisko wobec kolegów.

W to ostatnie wątpię: menedżer Tottenhamu uchodzi za mistrza w prowadzeniu nawet kłopotliwych zawodników (ostatnim dowodem renesans Davida Bentleya: dostał szansę, umiał ją wykorzystać i gra…), a koledzy – łącznie z Defoem, który po drugiej bramce Rosjanina wypadł z ławki rezerwowych i popędził złożyć mu gratulacje – dali mu odczuć, że jest w klubie lubiany. Nawet zresztą po całkiem świeżych tyradach Pawliuczenki w rosyjskiej prasie Redknapp zapowiadał, że mając do rozegrania kolejne trzy mecze w ciągu siedmiu dni, zamierza na niego postawić. Mam nadzieję, że zrobi to we środę w powtórce pucharowego meczu z Boltonem. A jak zestawić pomeczową wypowiedź Redknappa z tym, co mówił Dan Gosling, wychodzi na to, że obaj mają do powiedzenia to samo: pracuj chłopie, to będziesz miał efekty.

Polski błąd

Czeski błąd to, jak wiadomo, potoczna nazwa przestawienia dwóch sąsiednich znaków w tekście pisanym na maszynie lub komputerze – coś jakbym zamiast Wenger napisał Wegner. Czy od wczoraj mianem „polskiego błędu” będzie się określało maślane ręce bramkarza? Łukasz Fabiański ma w końcu prekursorów: Jerzego Dudka po strzale Forlana w meczu z Manchesterem United, a także Artura Boruca w tylu sytuacjach, że pozwoliły na stworzenie co najmniej kilku kompilacji na youtubie.

Fot. EPA/PAP/Onet.pl

Nie chciałbym się jednak nadmiernie z Fabiańskiego nabijać: podobnie jak tamci dwaj, może się jeszcze podnieść, odbudować nazwisko i formę – choć, obawiam się, już nie w Arsenalu. Błędy, które popełnił, były straszliwe, w dodatku miały miejsce na oczach całej piłkarskiej Europy. Przy pierwszym można mówić o współwinie Clichy’ego, dziecięco ogranego przez Varelę, ale mimo wszystko nadal była to prosta piłka do złapania. Przy drugim błędów był już katalog: najpierw złapanie piłki (choć tu można dyskutować: Campbell futbolówkę asekurował, jeżeli jej dotknął, to przypadkowo, więc trudno mówić o podaniu – niemniej strzeżonego Pan Bóg strzeże…), później bezwolne oddanie jej sędziemu, zanim w polu karnym znalazła się większa grupa kolegów z drużyny (przekazanie piłki sędziemu było obowiązkiem Polaka, ale doświadczony golkiper mógłby zaoszczędzić jeszcze kilka sekund), a wreszcie bierność, kiedy akcja już się rozpoczęła. Tak, wiem: trzeba mówić również o winie Martina Hanssona, który – zwróćcie uwagę – nie dość, że zezwolił na rozpoczęcie gry, to jeszcze zastawił Solowi Campbellowi drogę do piłki. Tyle że Arsenal również umiał korzystać przed laty w podobnych sytuacjach (Thierry Henry w 2004 r. przeciwko Chelsea i Aston Villi…), a cudze błędy nigdy nie są usprawiedliwieniem własnych. „Nie chcę oceniać Fabiańskiego na oczach wszystkich” – mówił po meczu Wenger, co było także formą oceny.

Trudno się dziwić mediom, że w takiej sytuacji z łatwością znajdują winnego (tak samo zresztą trudno się dziwić, że mają swojego bohatera – Sola Campbella, o czym za chwilę), ja jednak mam ochotę nieco obraz skomplikować: zapytać o osiągnięcia trenerskie Gerry’ego Peytona i o to, czy przypadkiem jego również nie możemy obciążać winą za postawę bramkarzy Arsenalu? Łukasz Fabiański nie jest przecież jedynym sprawiającym problemy podopiecznym Peytona, bo w ostatnich miesiącach poważne błędy robili również Almunia i Mannone. Odnoszę wrażenie, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu przynajmniej Hiszpan i Polak prezentowali się lepiej.

Wiemy, że w styczniu Arsenal próbował kupić jeszcze jednego bramkarza – że kupi go w wakacje wydaje się pewne, ale może nie zaszkodziłaby również zmiana szkoleniowca. O tym, ile czasem daje reforma sztabu trenerskiego możemy się przekonać na przykładzie renesansu Heurelho Gomesa z Tottenhamu, półtora roku temu wyśmiewanego przez całą piłkarską Anglię, a obecnie jednego z najlepszych bramkarzy nie tylko w Premiership. Nowy trener Tony Parks nie pracował nad techniką Brazylijczyka: trafił do jego głowy, i coś podobnego powinno się zrobić w przypadku Łukasza Fabiańskiego. Mający świetny refleks, radzący sobie z naprawdę groźnymi strzałami (czego dał dowody także wczoraj…), Polak gubi się w sytuacjach wymagających od niego pewności siebie (wczoraj dwukrotnie uległ sile cudzego autorytetu; Campbella – zobaczył, że Anglik asekuruje piłkę, więc ją złapał – i sędziego, który wyciągnął po nią rękę) i opanowania emocji. Wciąż się zastanawiam, jak zakończyłby się ubiegłoroczny półfinał Pucharu Anglii z Chelsea, gdyby aż dwa razy nie wybiegł pochopnie przed linię bramkową…

Sam mecz podobał mi się dużo bardziej niż przedwczorajsze spotkanie na San Siro. Z początku byłem zaszokowany miejscem, jakie obie drużyny zostawiają rywalom w akcjach ofensywnych, później uświadomiłem sobie jednak, że to także kwestia boiska, rozmiarami przypominającego nieco Camp Nou. Oraz sędziego, który – niezależnie od tego, jak ocenić jego zachowanie przy drugiej bramce dla Porto i fakt, że nie podyktował karnego za faul na Rosickym – po prostu pozwalał grać. Zauważyliście, że w całym meczu nie było ani jednego spalonego? David Pleat, oczywiście, zauważył… Wszystko dlatego, że obrońcy grali bardzo blisko swoich bramek, nie podchodząc bliżej środka pola, a tym samym zostawiając pomocnikom mnóstwo wolnego miejsca. A dlaczego grali blisko swoich bramek? W przypadku Arsenalu była to chyba ekstra ochrona dla Sola Campbella: żeby nie musiał za dużo biegać…

Campbellowi warto poświęcić osobny akapit ze względu na niewiarygodny, w świetle trwającego ostatnie pół roku zamieszania wokół jego kariery, powrót na arenę międzynarodową. Ostatni raz grał w Lidze Mistrzów blisko cztery lata temu, w finale z Barceloną – i również strzelił gola. Czy tylko ja miałem wrażenie, jakby tych czterech lat nigdy nie było, kiedy już w drugiej minucie powstrzymał Falcao perfekcyjnym wślizgiem na linii pola karnego? Pomyśleć, że gdyby Gallas był zdrowy, Anglik siedziałby na ławce (odszczekuję niniejszym wątpliwości co do tego transferu).

Powiedzmy wreszcie to, co najważniejsze: tak naprawdę przed rewanżem Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia. Zdziesiątkowana kontuzjami drużyna zagrała bardzo dobry mecz, większość dublerów (Bendnter, Denilson, Campbell) nie zawiodła, do wielkiej formy wrócił Tomasz Rosicky (ech, jakiż to mógłby być ofensywny kwartet: Fabregas, Rosicky, Arszawin, van Persie…), a nade wszystko: udało się strzelić bramkę. Jedyne, co musi martwić Francuza w dłuższej perspektywie – oprócz kwestii bramkarzy, rzecz jasna – to pomeczowa frustracja Cesca Fabregasa. Jeśli Katalończyk ma zostać w Arsenalu na kolejne sezony, nie może mieć poczucia, że cały jego wysiłek idzie na marne tylko dlatego, że koledzy z drużyny są aż tak słabi.

PS Ci, którzy pamiętają tekst o katastrofie w Monachium, który polecałem tu przed rokiem, mogą głosować na jego autora w konkursie na dziennikarza obywatelskiego roku. Trzeba na tej liście odnaleźć nazwisko Wiktor Marczyk.

Pobudka z przymiotnikiem

Wszyscy kibice Oldham, którzy zdecydują się wykupić karnet na cały sezon, otrzymają zwrot pieniędzy, jeżeli Anglia zdobędzie mistrzostwo świata. Wygląda na to, że wszyscy kibice Oldham powinni modlić się o zdrowie Wayne’a Rooneya. O napastniku reprezentacji Anglii i Manchesteru United powiedziano już – także w dyskusjach na tym blogu – dziesiątki komplementów i doprawdy, po wczorajszym meczu Milanu z MU w Lidze Mistrzów trudno dodać coś szczególnie nowego. Przecież o tym, że potrafi grać głową, przekonywał już od jakiegoś czasu i to pewnie tylko my, zapatrzeni głównie w to, z jaką siłą potrafi piłkę kopnąć, z jaką precyzją potrafi ją podać lepiej ustawionemu koledze, jak po stracie pędzi pod własne pole karne, by ją odebrać, i jak bez wytchnienia biega między obrońcami, by zgubić krycie i znaleźć się na wolnym polu, nie zwracaliśmy na to dostatecznej uwagi.

Fot. AFP/Onet.pl

Tym razem o wyniku meczu zdecydowała jednak głowa Rooneya. I pewnie także głowa Alexa Fergusona, który zmienił rozgrywającego okropny mecz Naniego (jakby nie było tych udanych, z MC, a zwłaszcza z Arsenalem…) na Valencię. I głowa, a także dłonie Edwina van der Sara: bo przecież zanim wszedł Valencia i zanim Rooney zaczął główkować, Milan dominował absolutnie, a Holender bronił wszystko, co mógł – bo przy bramce Ronaldinho obezwładnił go rykoszet.

Lista grzechów MU była długa: niezorganizowana i – przynajmniej takie to sprawiało wrażenie – nieskoncentrowana obrona, z Evansem hojnie rozdającym piłki przeciwnikom, Rafaelem nabieranym na wciąż tę samą, znaną od dekady, sztuczkę Ronaldinho, i spóźnialskim, wyraźnie jeszcze nie w pełni sił Ferdinandem… nawet Evra mógł się lepiej zachować po dośrodkowaniu Beckhama z trzeciej minuty, nie mówiąc już o tych kilku akcjach, w których ogrywał go Pato. Druga linia bez pomysłu na rozegranie ataku pozycyjnego i niedokładna w ataku szybkim (ech, jak brakowało Giggsa…), z anonimowym i nieco bez sensu ustawionym w środku pola Parkiem, Nanim wyróżniającym się, owszem, tyle że wyjątkowo niecelnymi podaniami, ze zbyt wolnym Scholesem i Carrickiem wreszcie, który za odkopnięcie piłki w końcówce (dostał drugą żółtą kartkę i nie zagra w rewanżu) powinien dostać publiczną burę w stylu tej, jaką Ferguson zafundował Evansowi. Fletchera można pochwalić za waleczność i dwie asysty, ale i on w pierwszej połowie dopuścił do niejednej groźnej sytuacji pod bramką van der Sara.

Angielskie media piszą o historycznej chwili: zespół, który od ponad pół wieku nie potrafił strzelić gola na San Siro, tym razem strzelił aż trzy – i pierwszy raz wyjechał jako zwycięzca. Tyle że było to szczęśliwe zwycięstwo, z fuksiarskim wyrównaniem w momencie, kiedy Milan był bardzo blisko kolejnej bramki (bramek?). Czerwonoczarnych nie oglądam na co dzień, więc nie wiem, czy grali zaskakująco dobrze, czy na swoim normalnym poziomie – mam poczucie, że poza tym, iż w drugiej połowie ich starzejącym się gwiazdom zabrakło kondycji, a przy trzeciej bramce duet Fletcher-Rooney ośmieszył statyczną parę stoperów, kibice Milanu nie powinni mieć powodów do narzekania. W rewanżu nic nie jest przesądzone, no chyba że kolejny raz Włosi nie wytrzymają kondycyjnie.

Po meczu zapytano Rooneya o jego kolegę z reprezentacji, grającego w przeciwnej drużynie. Wybąkał coś o stałych fragmentach (ten z trzeciej minuty jednak nie był najlepiej wykonany…) i ogromnym doświadczeniu. Z opinią o doświadczeniu Beckhama trudno polemizować, ale nie wydaje mi się, by Fabio Capello, który oglądał ten mecz z trybun San Siro, miał powody do postawienia choćby małego plusika przy nazwisku Beckham. Oj, będzie ogólnonarodowe rozdzieranie szat, jeśli ostatecznie pomocnik Milanu na mundial nie pojedzie…

Fot. AFP/Onet.pl

A skoro już jesteśmy przy reprezentacji: czy nie lepszym kandydatem na jej kapitana byłby nie Rio Ferdinand, a Rooney właśnie? Napastnik MU powiedział dziennikarzom, że w pierwszej połowie jego niektórzy koledzy „nie robili tego, co do nich należy”, i że nie zawahał się, żeby im to powiedzieć. O „pieprzonej pobudce” wołał wprawdzie Alex Ferguson zza linii bocznej, ale na boisku liderem był właśnie Rooney. I druga sprawa: dotąd mówiąc o ustawieniu Anglików dyskutowano, czy piłkarz MU ma grać w ataku w duecie z Heskeyem (albo innym podobnym drągalem), czy może z Jermainem Defoe. Mecz na San Siro pokazał, że konstruując wyjściową jedenastkę, zwłaszcza na mecze przeciwko najsilniejszym rywalom, Fabio Capello spokojnie może organizować pięciosobową drugą linię, np. wokół wysuniętego Gerrarda, i traktować Rooneya jako jedynego napastnika.

Byle tylko zdrów był, myślą sobie kibice Oldham.

PS Z innej beczki: wczoraj odbył się również mecz Premiership, w którym łowcy skalpów ze Stoke mogli (a może nawet powinni byli) wygrać z Manchesterem City. Sędzia nie zauważył brutalnego faulu Vieiry na Whelanie (kilkumeczowa dyskwalifikacja dla Francuza wydaje się pewna) i nie uznał prawidłowo strzelonego przez Stoke gola w końcówce. Miesiąc miodowy Roberto Manciniego możemy oficjalnie uznać za zakończony. Ba: po porównaniu statystyk Włocha i Marka Hughesa można by dojść do wniosku, że szejkowie wkrótce zaczną się rozglądać za kolejnym trenerem.

Play-off o Ligę Mistrzów: jestem za

To z pewnością dużo lepszy pomysł niż dodatkowa, 39. kolejka Premier League rozgrywana z powodów komercyjnych gdzieś w dalekich krajach – tam, gdzie będą chętni, żeby za to zapłacić. Nic zresztą nie stoi na przeszkodzie, żeby obie idee połączyć, tzn. mecze play-off o miejsce w eliminacjach do Ligi Mistrzów, rozgrywane między drużynami od czwartej do siódmej, organizować na neutralnym terenie – powiedzmy w Hongkongu czy innym Dubaju. Wiem, kłopot dla kibiców z Anglii, ale zyski dla angielskiej ekstraklasy mogą być tak wielkie, że w jakiś sposób będzie mogła dołożyć się np. do wynajmowanych samolotów…

Mówiąc o play-offach nie mówimy jednak tylko o zyskach czy o dodatkowym uatrakcyjnieniu i tak atrakcyjnej rywalizacji: chodzi również o kolejny sposób na złamanie monopolu Wielkiej Czwórki, a przynajmniej – wprowadzenie dla niej jeszcze jednego progu do pokonania. Że nie jest to zgodne z zasadą, iż o wyniku rywalizacji powinna decydować praca w okresie dziesięciu miesięcy, a nie jeden czy dwa mecze, w których akurat możesz odczuwać trudy całego sezonu albo osłabia cię brak twojej największej gwiazdy, która odniosła kontuzję w ostatniej kolejce „regularnych” rozgrywek? Zgoda, ale przecież play-offy działają w wielu, nie tylko piłkarskich ligach, a w samej Anglii obowiązują wszędzie poniżej Premier League. Wyobraźcie sobie zresztą tę rywalizację przełożoną na obecny sezon (jeśli wejdzie w życie, to najwcześniej od następnego): już nie tylko między Liverpoolem, MC, Tottenhamem i AV, kto zajmie czwartą pozycję, ale między całą resztą drużyn ze środka tabeli – żeby wspiąć się na to upragnione siódme miejsce.

Propozycję przedstawiono na niedawnym spotkaniu klubów ligowych – wszystkie, z wyjątkiem Wielkiej Czwórki właśnie, zareagowały entuzjastycznie. Więcej szczegółów mamy poznać w kwietniu: czy play-offy rozgrywać się będzie w systemie mecz i rewanż na boiskach zainteresowanych klubów, czy na neutralnym gruncie (jeszcze jeden mecz na Wembley: Football Association powinna być zadowolona), i jak je upakować w i tak wypełnionym kalendarzu. Właściwie jedyny problem widzę w tym ostatnim punkcie: jeśli wziąć pod uwagę zdrowie piłkarzy, z pewnością sensowniejsza byłaby inna reforma rozgrywek, czyli wprowadzenie przerwy zimowej. Podawałem niedawno statystyki, z których wynika, że w ligach pozbawionych takiej przerwy kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach pozwalających piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek…

Załóżmy jednak na chwilę, że ci świetnie opłacani młodzi ludzie są po to, żeby dostarczać nam wielkich emocji i że dwa mecze więcej nie zrobią im większej różnicy. Nam zrobią gigantyczną. W końcu jeżeli o nas chodzi, najchętniej nie kończylibyśmy rozgrywek nigdy.

Update: wbrew temu, co napisał David Conn, ewentualne zmiany są możliwe dopiero za trzy lata, kiedy wygaśnie obecna umowa telewizyjna. Żeby weszły w życie, musi być zgoda czternastu z dwudziestu klubów, co akurat nie wydaje się trudne.

Biednemu wiatr w oczy

Stare socjalistyczne odruchy mocno dały mi się we znaki na cztery minuty przed końcem meczu Crystal Palace z Aston Villą: zadłużony i zbankrutowany klub z Londynu był bliski sprawienia wielkiej niespodzianki i – co w tym kontekście równie ważne – pozyskania premii finansowej za awans do ćwierćfinału Pucharu Anglii. Wszystko to oczywiście jest nadal możliwe, ale na boisku w Birmingham będzie znacznie trudniejsze. Nawet jeśli dla Aston Villi powtórka będzie poważnym problemem: odbędzie się w tygodniu poprzedzającym finał Pucharu Ligi z Manchesterem United…

To zresztą nie tylko kwestia socjalistycznych odruchów (odzywały się również podczas meczów Portsmouth, Cardiff i Notts County), ale także zwykłego w takich sytuacjach zwyczaju kibicowania słabszym, no i, jeśli miałbym być już całkowicie szczerym, liczenia po cichu na wyeliminowanie z Pucharu Anglii kolejnego zespołu ze ścisłej czołówki Premier League, żeby zrobiło się więcej miejsca dla Tottenhamu, oczywiście… W sytuacji, gdy Chelsea natrafi w ćwierćfinale na zwycięzcę rywalizacji MC-Stoke (tu również dojdzie do powtórki, na Britannia Stadium, gdzie w poprzedniej rundzie nie poradził sobie Arsenal, ale gdzie nie tylko Kanonierom grało się ciężko), szanse na kolejny w ostatnich latach mecz na Wembley rosną.

Tyle że najpierw trzeba pokonać Fulham, a jeszcze wcześniej rozstrzygnąć na swoją korzyść powtórkę z Boltonem na White Hart Lane. Mój kłopot z drużyną Owena Coyle’a sięga jeszcze czasów, gdy trenował ją Sam Allardyce, napisałem nawet przed laty felieton „Wykopmy Bolton z futbolu”, w którym narzekałem na styl gry oparty na długiej piłce oraz łokciach Daviesa, Nolana czy Dioufa (nie bez związku był pewnie fakt, że w konfrontacji z tymiż łokciami piłkarze Tottenhamu zazwyczaj tracili ochotę do gry…). Teraz już bym tak nie napisał: Davies, owszem, wciąż ma zwyczaj rozpościerać szeroko ramiona, kiedy startuje do główki, ale poza tym widać już efekty pracy szkockiego menedżera: Bolton, jak całkiem niedawno Burnley, gra piłką i w piłkę. Kilku akcji – nie tylko przecież tej zakończonej golem dla gospodarzy, z szesnastoma podaniami – nie powstydziłby się Arsenal. Naprawdę: broniąca się przed spadkiem z Premiership drużyna wypracowała tyle sytuacji, że około 50 minuty mogło spokojnie być po meczu.

Co się zaś tyczy Tottenhamu, który w drugiej połowie przeszedł modelową metamorfozę Jekyll-Hyde, parę kwestii się potwierdziło, od najbanalniejszej – że po odejściu Robbiego Keane’a nie ma kto w tej drużynie strzelać karnych (miejmy nadzieję, że powtórka nie zakończy się remisem…), po znacznie poważniejszą: że Luka Modrić nie potrafi wrócić do formy sprzed złamania nogi. W kratkę grają Palacios (dziś dobry) i Huddlestone (dziś nienajlepszy), z pozostałych piłkarzy trudno mówić o jakichś powodach do zachwytu – może jeden Gareth Bale z meczu na mecz pokazuje, dlaczego przed kilkoma laty tak walczył o niego Alex Ferguson. Wielkie pytanie, w kontekście wznowienia treningów przez Assou-Ekotto: czy Walijczyk obroni swoje miejsce na lewej obronie? I czy jeszcze jeden dodatkowy mecz do rozegrania w najbliższych tygodniach nie zachwieje i tak już skomplikowaną rywalizacją o czwarte miejsce w tabeli Premiership? Ani Redknappowi, ani Coyle’owi (skądinąd także Manciniemu, a najbardziej – jak wspomniałem – O’Neillowi) kolejny mecz pucharowy w końcu lutego nie jest na rękę. Inna sprawa, że z tym, co pokazały oba zespoły w pierwszej połowie, to raczej Bolton moglibyśmy podejrzewać o walkę o Ligę Mistrzów…

Wróćmy jednak do meczu Crystal Palace z Aston Villą: dobrze było znów zobaczyć na boisku Darrena Ambrose, a przy linii bocznej Neilla Warnocka, choć temu ostatniemu trzeba współczuć – podobnie jak Awramowi Grantowi – że równie często jak o piłce nożnej musi myśleć o ekonomii. Ani on, ani jego piłkarze nie potrafią powiedzieć nic pewnego o przyszłości, klub nie jest w stanie zapłacić pensji wszystkim pracownikom, w związku z kłopotami finansowymi odjęto mu 10 punktów w tabeli Championship i sprzedano Victora Mosesa, przed kilkoma dniami reklama oferująca sprzedaż Palace ukazała się w „Financial Timesie” – ćwierć miliona funtów z kolejnego transmitowanego przez telewizję meczu będzie więc jak znalazł.

Mówienie tylko o pieniądzach byłoby jednak krzywdzące; jeśli gdzieś odżywa magia Pucharu Anglii (trudno o niej mówić, patrząc np. na puste trybuny Reebok Stadium…), to właśnie w takich przypadkach. Przez długie fragmenty meczu piłkarze Crystal Palace wcale nie byli gorsi, przeciwnie: przyciskali, biegali, starali się, jak mogli na ciężkim boisku, świetnie bronił Speroni – naprawdę, niewiele brakowało, żeby dowieźli zwycięstwo, tym bardziej, że gol na 2:2 padł po rzucie rożnym, a gospodarzom w tej sytuacji należał się aut bramkowy…

Weekend tak się ułożył, że – przynajmniej do tej pory – nie zdołałem obejrzeć bodaj najciekawszego meczu Manchester City-Stoke (jeśli ktoś z Was widział, zapraszam na forum). Przeciętnego, mimo wysokiej wygranej, spotkania Chelsea-Cardiff nie komentuję: oprócz wielu błędów w obronie, zwróciła moją uwagę szybka zmiana wyjatkowo niedysponowanego Joe Cole’a – jakoś nie mogę zapomnieć, że jego kontrakt dobiega końca w czerwcu…

Sto jeden wspaniałych bramek

Pamiętam, jak u schyłku PRL-u czekałem, aż w niedzielny wieczór lektor telewizyjny poda wyniki zakładów Totalizatora Sportowego („Nottingham Forest Tottenham jeden, Manchester City Arsenal dwa”, recytował beznamiętnie, przy czym jeden oznaczało zwycięstwo gospodarzy, a dwa – wygraną gości), a w poniedziałkowy ranek pędziłem do kiosku z nadzieją, że na ostatniej stronie „Tempa” oprócz suchego wyniku znajdę przynajmniej nazwiska strzelców bramek. Pamiętam, jak we wczesnej fazie kapitalizmu obejrzałem derby Londynu na zakodowanym Canale Plus, pomimo przecinającego śnieżący ekran ciemnego pasa i ogłuszającego pisku, jaki temu towarzyszył. Pamiętam również swoje pierwsze przygody z internetem, kiedy na komputerze podłączonym do telefonicznego gniazdka łączyłem się ze stroną Premier League, która, cóż to była za rewelacja!, dwu- a nawet trzykrotnie aktualizowała wynik jeszcze w trakcie meczu. Oto dlaczego kiedy otwieram stronę 101greatgoals, często nie mogę powstrzymać wzruszenia.

Niby są inne serwisy i możliwości. Niby bez najmniejszych kłopotów mogę oglądać mecze przez satelitę albo przez internet, niby mogę czytać o nich (i pisać…), ale po pierwsze, choć wszystkiego i tak nie dam razy obejrzeć, to lubię mieć poczucie, że jeśli bym chciał, to w każdej chwili mogę przynajmniej rzucić okiem na skróty czy gole – i to niemal z całej kuli ziemskiej. Po drugie, 101greatgoals to znacznie więcej niż same bramki: także analizy występów poszczególnych zawodników, najlepszy znany mi przegląd prasy i mnóstwo wyszperanych w sieci teledysków okołopiłkarskich – reklam, wywiadów, kuriozów…

A skoro jutro Walentynki, w dodatku przypadające równocześnie z kilkoma meczami piątej rundy Pucharu Anglii, to jednym z takich teledysków znalezionych na Stu Jeden Wspaniałych Golach chciałbym się z Wami podzielić. Rzecz jest tak dobrze zrobiona, tak świetnie bawi się stereotypami i tak inteligentnie je przekracza, że nawet fakt, iż ostatecznie chodzi o reklamę, jakoś mi nie przeszkadza. Zanim zaczniecie oglądać mecz, powiedzcie Waszym Lepszym Połowom, co czujecie