Archiwum miesiąca: luty 2010

Figury woskowe

Ktoś nazwał wczorajszą (i wtorkową) kolejkę najważniejszą kolejką Premiership rozgrywaną w środku tygodnia. Trudno się dziwić: los sprawił, że grała trzecia drużyna z czwartą, a dwa ścigające się konie natrafiły na przeciwników, którzy w każdym z poprzednich sezonów potrafili nieźle namieszać. A jeszcze spotkanie West Hamu z Birmingham, ciekawe nie tylko ze względu na burzę nad Upton Park, ale i konfrontację starego z nowym klubem panów Sullivana i Golda. I jeszcze Tottenham, przewidywalnie nieprzewidywalny…

Kolejka była ważna w tym sensie, że nie przyniosła żadnych definitywnych rozstrzygnięć: jeśli wskazywała na jakieś zjawiska trwające dłużej niż 90 minut, to na odrodzenie Evertonu (do pierwszego składu tej drużyny wreszcie wrócił Arteta) i zadyszkę Tottenhamu. W wykonaniu Londyńczyków był to najsłabszy mecz od dawna. Niby mieli piłkę, niby dostawali się z nią przed pole karne Wolverhampton, ale co zrobić dalej, nie mieli pomysłu: owszem, dwa razy udało się rozegrać ją z klepki i wyrobić pozycję strzelecką Krajnczarowi, ale poza tym – jak powiedział po meczu Harry Redknapp – zabrakło magii. Kiedy pod koniec sierpnia kontuzję odniósł Luka Modrić wydawało się, że to jego nieobecność skomplikuje szanse Tottenhamu na awans do pierwszej czwórki; dziś wygląda na to, że szanse te pogrzebała kontuzja Aarona Lennona. Bez jego przyspieszenia, dośrodkowań i strzałów (patrz: statystyki), zespół któryś już mecz z rzędu bije głową w mur albo raczej: próbuje trafić piłką w głowę Petera Croucha (wczoraj przez ponad godzinę brakowało i tego: zamiast Croucha grał Gudjohnsen, ale jego występ przyzywał raczej na pamięć ostatnie tygodnie pobytu Robbiego Keane’a na White Hart Lane).

Są jednak kwestie ciekawsze niż tradycyjne udręki kibica Tottenhamu. Pierwsza dotyczy wspomnianego wyścigu dwóch koni, a w jego ramach – dwóch kwestii personalnych. W meczu Manchesteru United Nani roztrwonił wiele kapitału, pracowicie zebranego podczas niedawnych meczów z Arsenalem i Manchesterem City. Jego faul był jak z podręcznika „Czego nie wolno robić na boisku”, i to z jednego z pierwszych rozdziałów – Portugalczyk dowiódł więc, że wypowiedzi Alexa Fergusona na temat jego dojrzałości były przedwczesne. Przyznam, że mam kłopot z recenzowaniem skrzydłowych Manchesteru: taki Valencia np. rozczarowuje bodaj równie często jak Nani, ale jego wczorajsze wejście na boisko okazało się bardzo dobrym posunięciem. Manchester po czerwonej kartce przeszedł na ustawienie 4-4-1, a że Rooney jak zwykle biegał jak za dwóch, wyglądało wręcz na to, że to piłkarze Fergusona grają w przewadze. A może jest tak, że utrata jednego zawodnika w dzisiejszej piłce wcale nie jest tak wielkim problemem, jak mogłoby się wydawać? Nie rozwijam tej kwestii, odsyłając do bloga Jonathana Wilsona – statystyki, które podaje, są bardzo pouczające.

Druga kwestia personalna dotyczy oczywiście Johna Terry’ego. Znajdujący się z własnej winy pod niewiarygodną presją kapitan Chelsea tym razem popełnił dwa poważne błędy. Za utratę pierwszej bramki go nie obciążam, chociaż to on usiłował dogonić Sahę w polu karnym (gorzej zachował się teoretycznie asekurujący pierwszy słupek Lampard), ale później dwukrotnie źle oceniał tor lotu piłki, wyskakiwał do główki, a potem bezradnie patrzył, jak ta go omija i ląduje na nodze Francuza – Petr Czech obronił tylko raz.

Najlepszym meczem, jaki obejrzałem w ciągu wczorajszego wieczora i dzisiejszej nocy było spotkanie AV-MU, ale drugie 45 minut pojedynku Arsenal-Liverpool mogło z nim rywalizować. Zabawne, że gol, który rozstrzygnął o wyniku „play-off o trzecie miejsce”, padł w tak niewengerowym stylu: zamiast długiego rozgrywania piłki po obwodzie i próby prostopadłego zagrania – piłka do boku, dośrodkowanie i główka… Jako dinozaur pamiętam Kanonierów prowadzonych przez George’a Grahama i te ich niezliczone zwycięstwa 1:0 – akcja zakończona golem Diaby’ego przypominała tamten Arsenal, podobnie zresztą jak wślizg Gallasa podczas szarży Ngoga przypominał interwencje Davida O’Leary’ego. Inna sprawa, że Liverpool – inaczej niż Chelsea czy MU – zostawił piłkarzom Arsenalu zaskakująco dużo miejsca. Dzisiaj na Anfield Road zaprezentowano figurę woskową Stevena Gerrarda, gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że w co najmniej kilku momentach drugiej połowy wyglądało na to, że Kanonierzy mają naprzeciw siebie kilka figur woskowych. Gdyby jeszcze Rosicky po bajecznym podaniu Arszawina lepiej przyjął piłkę…

Armageddon w West Hamie

„Za dobrzy, żeby spaść…” – ten szkodliwy frazes był falsyfikowany wielokrotnie, ostatnio, w sposób wyjątkowo spektakularny, przez Newcastle. Czy następny będzie West Ham? I miejsce w tabeli, i forma muszą niepokoić kibiców z Upton Park. Zmartwienia właścicieli na tym się nie kończą.

Wywiad Davida Sullivana dla „The Sun” poraża z mnóstwa powodów, ale powodem nie najmniej ważnym jest to, że człowiek odpowiedzialny za klub podnosi w mediach kwestie tak fundamentalne na kilkadziesiąt godzin przed ważnym meczem. Sullivan, który wraz z Davidem Goldem przejął West Ham przed kilkoma tygodniami (wcześniej zarządzali Birmingham, z którym zespół ma się zmierzyć dziś wieczorem – i po porażce z Burnley naprawdę powinien wygrać…), jest przerażony tym, co znalazł w dokumentach finansowych. Klub ma 110 milionów funtów długów (w tym 15 milionów zaległych rat za transfery) i gigantyczne potrzeby bieżące: Gianfranco Zola zarabia 1,9 mln funtów rocznie, jego asystent Steven Clarke 1,2 mln, a grywający w kratkę Scott Parker i w ogóle niegrający Kieron Dyer – każdy grubo ponad trzy miliony (65 tys. funtów tygodniowo). „Przeglądałem umowy pracowników i nie wierzyłem własnym oczom – mówi Sullivan. – Każde stanowisko i każdy człowiek jest przepłacany – wszystko jedno, czy mówimy o piłkarzach, czy o administracji. Są w ośrodku treningowym ludzie, o których nie mamy pojęcia, czym się zajmują, i jest ich mnóstwo…”. Obraz całości dają detale, choćby 110 telefonów komórkowych, za które West Ham płaci („nawet niższy personel ma wypasione blackberry” – grzmi właściciel), albo oficer łącznikowy, którego jedynym zadaniem jest podwożenie kilku piłkarzy, i który dostaje za to kilkadziesiąt tysięcy funtów. Nie lubię cytować tabloidów, ale akurat ten skrót dziennikarzom „Sun” się udał: klub londyńskich robotników próbował żyć jak bogacze z Chelsea i teraz nie potrafi zapłacić rachunków.

David Sullivan Fot. Reuters/Onet.pl

„Jeśli spadniemy, będzie Armageddon” – ostrzega Sullivan i zapowiada, że nawet jeżeli klub się utrzyma, część pracowników zostanie zwolniona, a pozostali będą zachęcani do dobrowolnej rezygnacji z jednej czwartej poborów. Rzeczywiście, świetny sposób motywowania do walki o pozostanie w Premiership… Podobnie jak niewątpliwie świetnym sposobem motywowania menedżera jest porównywanie go z Ossiem Ardilesem (przed laty świetnym piłkarzem Tottenhamu, a później – kiepskim szkoleniowcem, zwolnionym po roku pracy): „Ze wszystkich menedżerów, z którymi pracowałem, Gianfranco Zola jest najmilszy. Pytanie brzmi: czy nie jest zbyt miły? Ossie Ardiles jest najprzyjemniejszym człowiekiem na świecie, a zobaczcie, co osiągnął w Tottenhamie”…

Włoch zresztą ostro odpowiedział na wczorajszej konferencji prasowej: że ma swoje zasady, z których nie zrezygnuje, że nie jest tu dla pieniędzy i że władze klubu mogą mówić o drużynie, ile chcą, ale jeśli robią to przed ważnym meczem, popełniają błąd: „Może powinni najpierw porozmawiać z nami, a potem iść do gazet. Mówię szczerze, nieważne, czy to się spodoba, czy nie. Nie obchodzi mnie, jak to będzie odebrane”.
Opisując tegoroczne kłopoty drużyny Zola przywołuje rosyjską matrioszkę: wyciągasz jedną laleczkę, ale w środku jest druga, a w niej kolejna… Dotąd jednak mówiło się głównie o kontuzjach kluczowych piłkarzy (nieodżałowany Dean Ashton musiał zakończyć karierę w wieku zaledwie 26 lat), nie o napięciu zarząd-menedżer i zarząd-zawodnicy. Cokolwiek myśleć o racjach Sullivana i Golda, wybrali fatalny moment na podważanie pozycji Zoli i poczucia bezpieczeństwa finansowego ekipy. Nawet jeśli media już spekulują, że Włocha może niedługo zastąpić Mark Hughes, nie bez znaczenia będzie, z jakim dorobkiem punktowym przejmie drużynę (jeśli w ogóle obejmie, bo Turcja zaoferowała mu posadę trenera reprezentacji). No chyba, że właściciele liczą na to, że w ten niekonwencjonalny sposób zintegrują West Ham na nowo. Cóż z tego, że przeciwko sobie…

A integracja bardzo by się temu klubowi przydała – i porównanie z Newcastle, niestety, narzuca się samo. Na papierze świetny skład, w rzeczywistości w dużej mierze wypalony. Nieustanne kłopoty ze zdrowiem najważniejszych piłkarzy. Zamieszanie na szczytach władzy. Nieoczekiwane (w ubiegłym sezonie do końca mieli szansę na europejskie puchary…) kłopoty na boisku. Trzeba walczyć o życie, a poza Scottem Parkerem mało kto z tej grupy zawodników dał wcześniej dowody, że potrafi.

Na szczęście jest właśnie Parker, a poza nim Behrami, obiecujący Mark Noble i jeszcze bardziej obiecujący Junior Stanislas (szkółka West Hamu to ewenement w Premiership: żadna inna nie produkuje tylu znakomitych wychowanków), no i rewelacyjny w pierwszej fazie sezonu Carlton Cole, o którym mówiono nawet, że Capello powinien zabrać go na mundial. Linię ataku udało się w styczniu wzmocnić sprowadzając Mido, Ilana i McCarthy’ego, w obronie jest Upson, w bramce Green. „Za dobrzy, żeby spaść”, chciałoby się powiedzieć. Ano właśnie.

PS Zdaje się, że zaczyna się jakaś olimpiada. Nie bardzo się na tym znam, ale w „Tygodniku” z czystym sumieniem mogę polecić rozmowę z prof. Teresą Kodelską-Łaszak, olimpijką z Oslo. Kiedyś to byli sportowcy.

Wyścig dwóch koni

Dwóch rzeczy powinienem się wystrzegać w opisywaniu tego sezonu: nadmiernej koncentracji na rywalizacji o miejsca od czwartego do siódmego i zbyt częstego cytowania Harry’ego Redknappa. Miejmy to więc z głowy od razu: menedżer Tottenhamu komentując zwycięstwo Liverpoolu w derbach, niespodziewaną porażkę Manchesteru City z Hull i remis jego własnej drużyny z Aston Villą powiedział, że podobnych zwrotów akcji spodziewa się wiele aż do końca rozgrywek. Po serii wpadek Liverpoolu przyszło pasmo siedmiu meczów bez porażki, po serii zwycięstw Manchesteru City – dwie kolejne przegrane, Tottenham jakby częściej remisuje, tłok jak nie wiem co, i właściwie dziś z równym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że każda z wymienionych drużyn zajmie miejsce czwarte, piąte, szóste albo siódme (a może, hm…, trzecie?).

Pisząc o Liverpoolu i Tottenhamie warto wspomnieć o nieobecnościach dwóch kontuzjowanych, Torresa i Lennona, i o tym, jak skorzystali na nich dwaj zastępcy: Dirk Kuyt i David Bentley. Bardziej spektakularny jest oczywiście drugi przypadek, bo Holender grywa w pierwszej jedenastce Liverpoolu regularnie, różnica polega jedynie na tym, że teraz może wykazać się na pozycji, która kiedyś była jego podstawową, czyli w środku ataku. I choć wielu okazji nie wykorzystuje, to dzięki bramce w derbach (a wcześniej w meczu z Tottenhamem) w dużej mierze z jego nazwiskiem wiązać będziemy powrót na czwarte miejsce w tabeli. Z Bentleyem całkiem co innego: forma Lennona i frustracja siedzeniem na ławce doprowadziły do tego, że najgłośniejszym epizodem z ostatnich miesięcy jego życia był spowodowany po pijanemu wypadek samochodowy. Tu punkt dla Redknappa: gwiazdeczka całkiem niedawno porównywana do Beckhama i powoływana do reprezentacji, na boisku zdolna zarówno do rzeczy wielkich (gol życia w derbach z Arsenalem podczas ubiegłego sezonu), jak do przejścia obok gry (słynna awantura, jaką menedżer Tottenhamu zrobił mu w przerwie meczu rezerw, który Bentley kompletnie olewał), niejeden raz bardziej niż na treningu skupiona na wizycie u fryzjera, dała mu – jak widać – mnóstwo powodów, by postawić na niej krzyżyk. Ale Redknapp słusznie uchodzi za wzór pracy z poszczególnymi piłkarzami: dał Bentleyowi ostatnią szansę, po pierwszym niezłym występie zostawił go w wyjściowej jedenastce na kolejne spotkania, a ten odwdzięczył się naprawdę dobrą grą. We środę po zwycięstwie nad Leeds wybrano go piłkarzem meczu (mimo hat-tricku Defoe’a), wczoraj ten tytuł musieli zgarnąć członkowie bloku defensywnego Aston Villi, ale znów należał do najlepszych w Tottenhamie. Jako kibic tej drużyny mam skłonność do wypowiedzi hiperkrytycznych, ale poza słabszym dniem Modricia nie mam się do czego przyczepić: nie pierwszy raz w tym sezonie po bardzo dobrym występie trzeba się zadowolić jednym punktem, oklaskując wybitnego bramkarza i blokujących wszystko obrońców gości (na pytanie spod poprzedniego wpisu, co znaczyła moja wypowiedź na twitterze „Mógł. Być. Karny”, odpowiadam: znaczyła, że mógł być karny; że ponieważ na trzy minuty przed końcem doszło do kontaktu między napastnikiem Tottenhamu a obrońcą gości, sędzia mógł podyktować jedenastkę, podobnie to ocenili zresztą piłkarze obu drużyn – inna sprawa, że nie wiadomo, czy i kto po wyjeździe Robbiego Keane’a strzeliłby ewentualnego karnego).

Ale miałem się nie rozgadywać na temat miejsc cztery-siedem. Zaapeluję więc tylko jeszcze o ostrożną dyskusję na temat derbów Liverpoolu: to, że emocji było co niemiara i że obu drużynom nie można odmówić ambicji, zaangażowania, woli walki, słowem: to, że wielu z nas bawiło się znakomicie, że hulały w nas adrenalina i testosteron, nie oznacza, że oglądaliśmy dobre spotkanie. „Neutrals are not welcome” – skomentował to sprawozdawca „Timesa”. Nie chciałbym, żeby ktoś to odebrał jako czyjąkolwiek krytykę, a zwłaszcza krytykę Rafy Beniteza – przeciwnie, jestem pod wrażeniem tego, jak po raz kolejny w tym sezonie zdołał poderwać drużynę, ale nie mogę nie dostrzec, że poza (wreszcie!) bardzo dobrze zorganizowaną defensywą jego pomysłem na grę było najwyraźniej stare dobre kick and rush. Głównym tematem dotychczasowych dyskusji po tym meczu nie była zresztą jakość gry którejkolwiek z drużyn, tylko kontrowersje (a propos nich: gdyby sędzia usunął nie tylko Kyrgiakosa, ale i Fellainiego, wcale bym go nie krytykował).

A zanim o dzisiejszym meczu słówko jeszcze o spotkaniu Manchesteru City z Hull. I o cierpliwości właścicieli do menedżerów. Pamiętam taki okres na przełomie października i listopada, kiedy nawet oficjalna strona klubu dementowała pogłoski o dymisji Phila Browna – nowy prezes dał mu wtedy ponoć ultimatum i oceniał sytuację po każdym kolejnym tygodniu. A że ostatecznie wytrzymał nerwowo, to proszę: doczekał dni, w których jego zespół odebrał punkty zarówno Chelsea, jak Manchesterowi City. W drużynie gości zawiódł zwłaszcza młody obrońca Boyata (Mancini, podobnie jak Hughes, nie znalazł jeszcze odpowiedzi na pytanie o optymalne zestawienie dwójki środkowych), coraz częściej krytykuje się także Barry’ego, kompletnie przeszedł obok gry Adebayor; w Hull, przy mniej widocznym tym razem Huncie błysnęli Altidore i Venegoor). „City, mamy problem” z grą na wyjazdach. I ze statystykami: to druga w ciągu dziesięciu dni, a trzecia od grudnia porażka Manciniego. Hughesa zwolniono po dwóch, i to odniesionych z rywalami mocniejszymi niż Hull…

Fot. AFP/Onet.pl

Czas jednak na wyścig dwóch koni, czyli walkę o mistrzostwo Anglii. Wiem, że z wielu powodów wypadałoby zacząć od meczu Chelsea-Arsenal, ale zamierzam nim skończyć – i spróbuję wytłumaczyć, dlaczego. Najpierw Manchester United, którego wczorajsze spotkanie z Portsmouth spowodowało, że pierwszy raz w tym sezonie musiałem przyznać przed samym sobą, że nie wierzę w utrzymanie drużyny Awrama Granta. Już nie chodzi o nieustanne perypetie finansowe czy o rozpaczliwie zestawiony skład z tych, których nie udało się sprzedać – inaczej niż niedawno w meczu z MC, Portsmouth właściwie nie podjęło walki, a ciąg pechowych zdarzeń (rykoszety, samobóje, niezauważone spalone) również może świadczyć o tym, że los drużyny jest przypieczętowany. Prawda jest taka, że MU mogło wygrać i dziesięcioma bramkami, gdyby skuteczniejsli byli np. Valencia, Berbatow czy Biram Diouf. Kibice Czerwonych Diabłów musieli cmokać z zachwytu nie tylko nad formą Rooneya (to już banał), ale i nad renesansem Michaela Carricka, znów podającego z centymetrową dokładnością. Capello prócz dylematów wyjątkowo nieprzyjemnych, ma i przyjemne: jak zestawić drugą linię, skoro w tak wysokiej formie są Carrick czy (powtarzam się nieznośnie) Milner.

Nieprzyjemne dylematy Capello przywodzą nas wreszcie tam, gdzie powinniśmy zacząć: do meczu Chelsea-Arsenal. Kończę właśnie nim, bo jakoś nie potrafiłem ulec presji „pojedynku, który miał przesądzić, czy Arsenal będzie się liczył w walce o mistrzostwo”. Ta kwestia została, moim zdaniem, rozstrzygnięta przed tygodniem, o ile nie pod koniec listopada, podczas derbów na Emirates. Nie chodzi o znęcanie się nad Arsenalem, tylko o krótkie wyliczenie słabych punktów tej drużyny, kolejny raz bezlitośnie unaocznionych przez podopiecznych Carlo Ancelottiego.

Po pierwsze, bramkarz, którego masakrowały w tych dniach angielskie media (co zabawne: te same, które przed rokiem widziały go między słupkami reprezentacji), ujawniając przy okazji, że w ostatnim dniu okienka transferowego Wenger usiłował ściągnąć na Emirates Tomasa Sorensena. Po drugie, lewy obrońca, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po trzecie, prawoskrzydłowy, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po czwarte, doraźny środkowy napastnik, który lepiej się czuje jako atakujący ze skrzydła. Po piąte, podstawowy środkowy napastnik, od miesięcy leczący kontuzję. Po szóste (tu sprawa robi się poważniejsza), organizacja gry obronnej – to chyba dla Arsenalu nieuleczalne; nie oceniam poszczególnych zawodników, ale całą formację, w momentach takich, jak stałe fragmenty gry. Po siódme (tu sprawa robi się jeszcze poważniejsza), asekuracja: i Everton, i MU, i Chelsea obnażyły kwestię bezlitośnie, bo kiedy Arsenal rozgrywa te swoje akcje ofensywne przed polem karnym przeciwnika, wystawia się na kontry jak żaden inny zespół z czołówki. Drugi gol Drogby pokazał, że taśma z meczu z MU nie została obejrzana zbyt uważnie…

Co się tyczy Chelsea, krótką a przydatną analizę jej taktyki daje nieoceniony David Pleat. Poza Maloudą, którego komplementuje, moją uwagę zwróciło czterech piłkarzy: Didier Drogba, szybki i silny (po angielsku jest fajne słowo unplayable), John Terry, do którego boiskowej postawy nie można mieć najmniejszych zarzutów – jakby rozładowywał nagromadzone w ostatnich tygodniach napięcie po prostu perfekcyjnie wykonując swoje obowiązki, Ashley Cole, po prostu niezawodny w obronie i ataku, a wreszcie Petr Czech, który – niedawno zasłużenie krytykowany – rozegrał bodaj czy nie najlepszy mecz od miesięcy. Może i Almunia się pozbiera?

Porażki z MU i Chelsea pewnie kolejny raz rozpoczną spekulacje na temat przyszłości Arsene’a Wengera – jego jedyną szansą na trofeum w tym roku pozostaje Liga Mistrzów (choć on sam przebąkuje, że trzecie miejsce to też trofeum, w dodatku cenniejsze nie tylko niż jakiś tam Puchar Ligi, ale i Puchar Anglii). Osobiście wciąż mam wrażenie, że brakuje bardzo niewiele, ot, zdrowego van Persiego, żeby stworzona w jego głowie maszynka zaczęła wreszcie działać. Z całą uczciwością przyznajmy zresztą: przed sezonem nikt nie stawiał, że będą walczyć o mistrzostwo, raczej spodziewano się, że to oni wypadną z pierwszej czwórki. Tylko – to już pytanie nie retoryczne – czy fakt, że jest lepiej niż się spodziewano, safysakcjonuje kibiców Arsenalu?

Robbie, wróć

Jeśli wierzyć Davidowi Connowi (a Connowi wierzyć trzeba), kluby Premiership wydały zaledwie 30 milionów funtów w tegorocznym okienku transferowym: dbając o budżety, ograniczano się głównie do wypożyczeń lub sprowadzania wolnych zawodników. Także piłkarz, o którym – nie pierwszy zresztą raz – chcę tu mówić, nie kosztował nowego pracodawcę zbyt wiele. Jego sprawa odróżnia się od innych tym, że rzadko znajduje się taki transfer, po którym wszyscy są zadowoleni.

Fot. AFP/Onet.pl

Z perspektywy Celticu, któremu nie idzie w tym sezonie najlepiej, wypożyczenie z Tottenhamu Robbiego Keane’a – piłkarza będącego wyrazistą osobowością, charyzmatycznego i mającego duży wpływ na atmosferę w szatni (nawet w Liverpoolu, gdzie jego pobyt okazał się porażką, szybko stał się kumplem „rządzących” Gerrarda i Carraghera) – musi wydatnie podnosić morale. W dodatku chodzi o Irlandczyka, który od dziecka kibicował nie tylko Liverpoolowi, ale także Celticowi, i który przenosząc się do Szkocji spełnił kolejne ze swoich marzeń – podobnie jak kilka lat wcześniej uczynił to Roy Keane… W Glasgow dochodziła północ i padało, kiedy pięć tysięcy ludzi zgotowało kapitanowi reprezentacji Irlandii owacyjne przyjęcie (zobaczcie sami).

Z perspektywy samego Keane’a kilka miesięcy w Celticu jest świetnym czasem na odbudowanie formy, zagubionej w okresie grzania ławy w Tottenhamie. Już wiosną do jego gry zgłaszano zastrzeżenia, choć Harry Redknapp odpierał zarzuty, mówiąc, że gdyby nie drugie przyjście Irlandczyka, pewnie nie utrzymałby drużyny w Premiership. Jesień rozpoczął jako podstawowy napastnik, a jeszcze we wrześniu strzelił cztery gole w meczu z Burnley, ale szybko się okazało, że kombinacja Crouch-Defoe dawała menedżerowi więcej możliwości niż gra duetem Defoe-Keane. Stracił miejsce w składzie, stracił rytm i czucie gry, a kiedy ostatnio wychodził na końcówki spotkań, krytykowali go nawet najwierniejsi wielbiciele. Czasami przykro było zaglądać na fora kibiców Tottenhamu, domagających się wystawienia Keane’a na listę transferową.

Z perspektywy Tottenhamu odejście Irlandczyka oznacza więc, mówiąc całkowicie brutalnie, pozbycie się kłopotu, jakim jest zasłużony piłkarz, który z powodów całkowicie merytorycznych nie mieści się w podstawowej jedenastce. Oznacza też oszczędności (należał do najlepiej zarabiających, a mówi się nie tylko o tym, że Celtic przejmuje na siebie płacenie jego pensji, ale także że wypłaca Tottenhamowi milion funtów za zgodę na wypożyczenie). Oraz inwestycję: to klub z White Hart Lane pozostaje właścicielem piłkarza, jeśli więc pobyt na Parkhead okaże się sukcesem, to macierzysty klub będzie mógł zarobić na nim po raz kolejny albo – co Redknapp zapowiada – ściągnąć, odrodzonego i pełnego energii, na kolejny sezon w Premiership.

Kiedy przed rokiem odkupiono go z Liverpoolu, zastanawiałem się, czy ta decyzja ma sens w perspektywie dłuższej niż 10 tygodni nieobecności kontuzjowanego Jermaina Defoe: wcześniej i Martin Jol, i Juande Ramos nie mieli wątpliwości, że Defoe i Keane są zbyt niscy, by stworzyć naprawdę groźny duet napastników (w ogóle, zwłaszcza w kontekście niezdolności drużyny do bronienia się przy stałych fragmentach gry: czy nie za dużo tych konusów, kiedy w pierwszej jedenastce wychodzą również Modrić i Lennon?). Redknapp twierdził wprawdzie, że dobrzy piłkarze zawsze potrafią ze sobą grać, ale chwaląc Irlandczyka najwięcej mówił o jego cechach charakteru: waleczności, zadziorności, zaangażowaniu, umiejętności mobilizowania kolegów.

Jak widać miałem wątpliwości, ale przecież cieszyłem się, że wrócił, i dociskałem pedał patosu do dechy, cytując nawet wiersz Kawafisa. Tym razem czuję się dość podobnie: kiedy staram się myśleć racjonalnie, muszę przyznać, że drużynie nie będzie go w najbliższych miesiącach brakowało i ściskam kciuki, żeby udało mu się podbić Glasgow, ale w skrytości nieuleczalnie romantycznego serca żałuję jego odejścia. Czyżbym był tym jedynym niezadowolonym?

Na żywo: zamykanie okienka

No, fani angielskiej piłki, gdziekolwiek jesteście, w szkole czy w pracy, czekaliście na ten dzień pół roku, więc wyobrażam sobie, że jesteście świetnie przygotowani. Podejrzewam, że niejeden co bardziej uzależniony wziął urlop, a pozostali serfują po internecie kiedy tylko szef odwraca głowę. Mam nadzieję, że okaże się, iż warto było czekać: że coś się wreszcie wydarzy w tym okienku transferowym, które zaznaczyło się dotąd głównie powrotami gwiazd nieco przyblakłych: Sol Campbell znów w Arsenalu, Patrick Vieira w Manchesterze City, a Eidur Gudjohnsen w Tottenhamie. Owszem, na White Hart Lane pojawił się także Younes Kaboul, czwarty dawny piłkarz Redknappa z Portsmouth, a być może na tym się nie skończy, bo Koguty wciąż nie znalazły rezerwowego bramkarza. Owszem, Liverpool kupił Maxi Rodrigueza, Blackburn wypożyczyło Basturka, a Hull Zakiego, zaś MU uzgodnił letni transfer Smallinga, ale na te naprawdę wielkie przeprowadzki nadal czekamy. Wczorajszy mecz z MU pokazał, że Arsene Wenger potrzebuje napastnika i, hm, bramkarza. Władze klubu z Old Trafford informują, że Alex Ferguson wciąż ma do wydania całą sumę uzyskaną za Ronaldo. W Manchesterze City pieniędzy wystarczyłoby na kupienie połowy Realu Madryt, a nie tylko Gago (tę ostatnią pogłoskę hiszpańska prasa szybko zdementowała). Liverpool pieniędzy nie ma, ale napastnik by mu się przydał. Tottenham, oprócz poszukiwań bramkarza, ma raczej kłopot nadmiaru i pewnie będzie dziś sprzedawał lub wypożyczał – do Rosji może wrócić Pawliuczenko, a z Keane’m nigdy nic nie wiadomo (ja obstawiam jednak, że zostanie), pewne wydaje się odejście Huttona do Sunderlandu. Sprzedawało będzie także rozpaczliwie ratujące budżet Portmouth, w mniejszej lub większej potrzebie (i przy pieniądzach) są Birmingham i Sunderland…

Wspominam gorączki poprzednich dni tego typu – we wszystkich mi zresztą towarzyszyliście. Nocne rozmowy między Chelsea i Arsenalem w sprawie Ashleya Cole’a, zakończone dobrze po zamknięciu okienka, nerwy do ostatniej chwili przy przejściu Berbatowa do MU i nieco surrealistyczny transfer Robinho do MC, sensacyjny powrót Keane’a na White Hart Lane po półrocznym pobycie w Liverpoolu, ubiegłoroczne śnieżyce paraliżujące nie tylko rozmowy Arsenalu z Zenitem o Arszawinie… Dziś pewnie tylu emocji nie będzie, kluby mają długi, większość zakupów zrobiły latem (potwierdza się jedna z ubiegłorocznych tez, że w zimowym okienku kupują desperaci), ale perspektywa mundialu powoduje, że niejeden grzejący ławę kandydat do wyjazdu nerwowo przebiera nogami i wydzwania do agenta, żeby do cholery ruszył wreszcie tyłek. Więc może jednak?

Zapraszam do rozmowy. Kogo Wasz klub potrzebuje, a kogo wolelibyście się pozbyć? Jak oceniacie dotychczasowe zakupy, co myślicie o transferowych plotkach? Pomoce naukowe mamy na stronach BBC i SkySports, ale warto też zaglądać na twittera, gdzie a nuż ktoś nieostrożny chlapnie wiadomość jeszcze nieoficjalną.

W chwili, gdy to zaproszenie publikuję, do zamknięcia okienka zostało osiem godzin…

PO OŚMIU GODZINACH:

Być może obiektywnie to było najnudniejsze okienko transferowe ostatnich lat, ale na pewno nie dla mnie. Do chwili, gdy piszę te słowa, nastukaliśmy wspólnie 110 komentarzy – tyle nie było nawet tamtej nocy, kiedy na nieudany, jak już dziś wiemy, podbój Manchesteru wyruszali Berbatow i Robinho. Doprawdy: nie mogłem się nudzić nawet jeśli do jakichś megatransakcji nie doszło, większość przenosin wiązała się z wypożyczeniami, a w przypadku transferów ostatecznych nie mówiono o kwotach, jakie się z tym wiązały (z chwalebnym wyjątkiem odejścia Asmira Begovicia z Portsmouth do Stoke). Było komicznie – zwłaszcza w przypadku zakupów Manchesteru City, które najpierw nie zapewniło pozwolenia na pracę Kenijczykowi McDonaldowi Maridze (parę godzin później zdążył podpisać kontrakt z Interem), a potem dla uzgodnionego już transferu Gago z Realu nie zdążyło uzyskać błogosławieństwa od szejka. Było sentymentalnie – zwłaszcza w przypadku kolejnego odejścia Keane’a z Tottenhamu, tym razem do Celticu Glasgow, a więc klubu bliskiemu sercu każdego Irlandczyka; klubu, w którym Robbie-wędrowniczek miał kiedyś skończyć karierę. Jak to tłumaczył Harry Redknapp, Keane jest za dobry, żeby siedzieć na ławce, ale menedżer Tottenhamu robi, jak sądzę, dobrą minę do złej gry, bo po wypożyczeniu z Monaco Gudjohnsena przygotowywał się raczej do sprzedania Pawliuczenki; tak czy inaczej Tottenham oszczędzi trochę na pensjach, bo jego dotychczasowy kapitan uchodził za najlepiej zarabiającego. Było też z pewną nadmiernością, zwłaszcza w przypadku West Hamu, który sprowadził aż trzech napastników, z których każdy wydaje się, jakby to powiedzieć, równie dobry, i Sunderlandu, którego menedżer Steve Bruce zasłużył na miano „Redknappa północy”, bo z podobną aktywnością poczyna sobie w każdym kolejnym okienku transferowym.

Pisząc te słowa nie mam wcale pewności, że to już koniec, bo z jednej strony przekonaliśmy się w ciągu ostatnich dwóch-trzech okienek, że godzina deadline’u stała się w Anglii mocno umowna, a z drugiej: w innych krajach Europy szaleństwo wciąż jeszcze trwa. A więc: dziękuję za wszystko, co do tej pory, co wcale nie znaczy, że to na dzisiaj koniec 🙂