Dwóch rzeczy powinienem się wystrzegać w opisywaniu tego sezonu: nadmiernej koncentracji na rywalizacji o miejsca od czwartego do siódmego i zbyt częstego cytowania Harry’ego Redknappa. Miejmy to więc z głowy od razu: menedżer Tottenhamu komentując zwycięstwo Liverpoolu w derbach, niespodziewaną porażkę Manchesteru City z Hull i remis jego własnej drużyny z Aston Villą powiedział, że podobnych zwrotów akcji spodziewa się wiele aż do końca rozgrywek. Po serii wpadek Liverpoolu przyszło pasmo siedmiu meczów bez porażki, po serii zwycięstw Manchesteru City – dwie kolejne przegrane, Tottenham jakby częściej remisuje, tłok jak nie wiem co, i właściwie dziś z równym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że każda z wymienionych drużyn zajmie miejsce czwarte, piąte, szóste albo siódme (a może, hm…, trzecie?).
Pisząc o Liverpoolu i Tottenhamie warto wspomnieć o nieobecnościach dwóch kontuzjowanych, Torresa i Lennona, i o tym, jak skorzystali na nich dwaj zastępcy: Dirk Kuyt i David Bentley. Bardziej spektakularny jest oczywiście drugi przypadek, bo Holender grywa w pierwszej jedenastce Liverpoolu regularnie, różnica polega jedynie na tym, że teraz może wykazać się na pozycji, która kiedyś była jego podstawową, czyli w środku ataku. I choć wielu okazji nie wykorzystuje, to dzięki bramce w derbach (a wcześniej w meczu z Tottenhamem) w dużej mierze z jego nazwiskiem wiązać będziemy powrót na czwarte miejsce w tabeli. Z Bentleyem całkiem co innego: forma Lennona i frustracja siedzeniem na ławce doprowadziły do tego, że najgłośniejszym epizodem z ostatnich miesięcy jego życia był spowodowany po pijanemu wypadek samochodowy. Tu punkt dla Redknappa: gwiazdeczka całkiem niedawno porównywana do Beckhama i powoływana do reprezentacji, na boisku zdolna zarówno do rzeczy wielkich (gol życia w derbach z Arsenalem podczas ubiegłego sezonu), jak do przejścia obok gry (słynna awantura, jaką menedżer Tottenhamu zrobił mu w przerwie meczu rezerw, który Bentley kompletnie olewał), niejeden raz bardziej niż na treningu skupiona na wizycie u fryzjera, dała mu – jak widać – mnóstwo powodów, by postawić na niej krzyżyk. Ale Redknapp słusznie uchodzi za wzór pracy z poszczególnymi piłkarzami: dał Bentleyowi ostatnią szansę, po pierwszym niezłym występie zostawił go w wyjściowej jedenastce na kolejne spotkania, a ten odwdzięczył się naprawdę dobrą grą. We środę po zwycięstwie nad Leeds wybrano go piłkarzem meczu (mimo hat-tricku Defoe’a), wczoraj ten tytuł musieli zgarnąć członkowie bloku defensywnego Aston Villi, ale znów należał do najlepszych w Tottenhamie. Jako kibic tej drużyny mam skłonność do wypowiedzi hiperkrytycznych, ale poza słabszym dniem Modricia nie mam się do czego przyczepić: nie pierwszy raz w tym sezonie po bardzo dobrym występie trzeba się zadowolić jednym punktem, oklaskując wybitnego bramkarza i blokujących wszystko obrońców gości (na pytanie spod poprzedniego wpisu, co znaczyła moja wypowiedź na twitterze „Mógł. Być. Karny”, odpowiadam: znaczyła, że mógł być karny; że ponieważ na trzy minuty przed końcem doszło do kontaktu między napastnikiem Tottenhamu a obrońcą gości, sędzia mógł podyktować jedenastkę, podobnie to ocenili zresztą piłkarze obu drużyn – inna sprawa, że nie wiadomo, czy i kto po wyjeździe Robbiego Keane’a strzeliłby ewentualnego karnego).
Ale miałem się nie rozgadywać na temat miejsc cztery-siedem. Zaapeluję więc tylko jeszcze o ostrożną dyskusję na temat derbów Liverpoolu: to, że emocji było co niemiara i że obu drużynom nie można odmówić ambicji, zaangażowania, woli walki, słowem: to, że wielu z nas bawiło się znakomicie, że hulały w nas adrenalina i testosteron, nie oznacza, że oglądaliśmy dobre spotkanie. „Neutrals are not welcome” – skomentował to sprawozdawca „Timesa”. Nie chciałbym, żeby ktoś to odebrał jako czyjąkolwiek krytykę, a zwłaszcza krytykę Rafy Beniteza – przeciwnie, jestem pod wrażeniem tego, jak po raz kolejny w tym sezonie zdołał poderwać drużynę, ale nie mogę nie dostrzec, że poza (wreszcie!) bardzo dobrze zorganizowaną defensywą jego pomysłem na grę było najwyraźniej stare dobre kick and rush. Głównym tematem dotychczasowych dyskusji po tym meczu nie była zresztą jakość gry którejkolwiek z drużyn, tylko kontrowersje (a propos nich: gdyby sędzia usunął nie tylko Kyrgiakosa, ale i Fellainiego, wcale bym go nie krytykował).
A zanim o dzisiejszym meczu słówko jeszcze o spotkaniu Manchesteru City z Hull. I o cierpliwości właścicieli do menedżerów. Pamiętam taki okres na przełomie października i listopada, kiedy nawet oficjalna strona klubu dementowała pogłoski o dymisji Phila Browna – nowy prezes dał mu wtedy ponoć ultimatum i oceniał sytuację po każdym kolejnym tygodniu. A że ostatecznie wytrzymał nerwowo, to proszę: doczekał dni, w których jego zespół odebrał punkty zarówno Chelsea, jak Manchesterowi City. W drużynie gości zawiódł zwłaszcza młody obrońca Boyata (Mancini, podobnie jak Hughes, nie znalazł jeszcze odpowiedzi na pytanie o optymalne zestawienie dwójki środkowych), coraz częściej krytykuje się także Barry’ego, kompletnie przeszedł obok gry Adebayor; w Hull, przy mniej widocznym tym razem Huncie błysnęli Altidore i Venegoor). „City, mamy problem” z grą na wyjazdach. I ze statystykami: to druga w ciągu dziesięciu dni, a trzecia od grudnia porażka Manciniego. Hughesa zwolniono po dwóch, i to odniesionych z rywalami mocniejszymi niż Hull…

Fot. AFP/Onet.pl
Czas jednak na wyścig dwóch koni, czyli walkę o mistrzostwo Anglii. Wiem, że z wielu powodów wypadałoby zacząć od meczu Chelsea-Arsenal, ale zamierzam nim skończyć – i spróbuję wytłumaczyć, dlaczego. Najpierw Manchester United, którego wczorajsze spotkanie z Portsmouth spowodowało, że pierwszy raz w tym sezonie musiałem przyznać przed samym sobą, że nie wierzę w utrzymanie drużyny Awrama Granta. Już nie chodzi o nieustanne perypetie finansowe czy o rozpaczliwie zestawiony skład z tych, których nie udało się sprzedać – inaczej niż niedawno w meczu z MC, Portsmouth właściwie nie podjęło walki, a ciąg pechowych zdarzeń (rykoszety, samobóje, niezauważone spalone) również może świadczyć o tym, że los drużyny jest przypieczętowany. Prawda jest taka, że MU mogło wygrać i dziesięcioma bramkami, gdyby skuteczniejsli byli np. Valencia, Berbatow czy Biram Diouf. Kibice Czerwonych Diabłów musieli cmokać z zachwytu nie tylko nad formą Rooneya (to już banał), ale i nad renesansem Michaela Carricka, znów podającego z centymetrową dokładnością. Capello prócz dylematów wyjątkowo nieprzyjemnych, ma i przyjemne: jak zestawić drugą linię, skoro w tak wysokiej formie są Carrick czy (powtarzam się nieznośnie) Milner.
Nieprzyjemne dylematy Capello przywodzą nas wreszcie tam, gdzie powinniśmy zacząć: do meczu Chelsea-Arsenal. Kończę właśnie nim, bo jakoś nie potrafiłem ulec presji „pojedynku, który miał przesądzić, czy Arsenal będzie się liczył w walce o mistrzostwo”. Ta kwestia została, moim zdaniem, rozstrzygnięta przed tygodniem, o ile nie pod koniec listopada, podczas derbów na Emirates. Nie chodzi o znęcanie się nad Arsenalem, tylko o krótkie wyliczenie słabych punktów tej drużyny, kolejny raz bezlitośnie unaocznionych przez podopiecznych Carlo Ancelottiego.
Po pierwsze, bramkarz, którego masakrowały w tych dniach angielskie media (co zabawne: te same, które przed rokiem widziały go między słupkami reprezentacji), ujawniając przy okazji, że w ostatnim dniu okienka transferowego Wenger usiłował ściągnąć na Emirates Tomasa Sorensena. Po drugie, lewy obrońca, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po trzecie, prawoskrzydłowy, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po czwarte, doraźny środkowy napastnik, który lepiej się czuje jako atakujący ze skrzydła. Po piąte, podstawowy środkowy napastnik, od miesięcy leczący kontuzję. Po szóste (tu sprawa robi się poważniejsza), organizacja gry obronnej – to chyba dla Arsenalu nieuleczalne; nie oceniam poszczególnych zawodników, ale całą formację, w momentach takich, jak stałe fragmenty gry. Po siódme (tu sprawa robi się jeszcze poważniejsza), asekuracja: i Everton, i MU, i Chelsea obnażyły kwestię bezlitośnie, bo kiedy Arsenal rozgrywa te swoje akcje ofensywne przed polem karnym przeciwnika, wystawia się na kontry jak żaden inny zespół z czołówki. Drugi gol Drogby pokazał, że taśma z meczu z MU nie została obejrzana zbyt uważnie…
Co się tyczy Chelsea, krótką a przydatną analizę jej taktyki daje nieoceniony David Pleat. Poza Maloudą, którego komplementuje, moją uwagę zwróciło czterech piłkarzy: Didier Drogba, szybki i silny (po angielsku jest fajne słowo unplayable), John Terry, do którego boiskowej postawy nie można mieć najmniejszych zarzutów – jakby rozładowywał nagromadzone w ostatnich tygodniach napięcie po prostu perfekcyjnie wykonując swoje obowiązki, Ashley Cole, po prostu niezawodny w obronie i ataku, a wreszcie Petr Czech, który – niedawno zasłużenie krytykowany – rozegrał bodaj czy nie najlepszy mecz od miesięcy. Może i Almunia się pozbiera?
Porażki z MU i Chelsea pewnie kolejny raz rozpoczną spekulacje na temat przyszłości Arsene’a Wengera – jego jedyną szansą na trofeum w tym roku pozostaje Liga Mistrzów (choć on sam przebąkuje, że trzecie miejsce to też trofeum, w dodatku cenniejsze nie tylko niż jakiś tam Puchar Ligi, ale i Puchar Anglii). Osobiście wciąż mam wrażenie, że brakuje bardzo niewiele, ot, zdrowego van Persiego, żeby stworzona w jego głowie maszynka zaczęła wreszcie działać. Z całą uczciwością przyznajmy zresztą: przed sezonem nikt nie stawiał, że będą walczyć o mistrzostwo, raczej spodziewano się, że to oni wypadną z pierwszej czwórki. Tylko – to już pytanie nie retoryczne – czy fakt, że jest lepiej niż się spodziewano, safysakcjonuje kibiców Arsenalu?