Wiem, powinno być o kolejce, ale dziś piłkarska Anglia ma jeszcze jeden temat, dotyczący klubu, który ma grać dopiero jutro: Fernando Torres przerwał milczenie na temat sytuacji Liverpoolu. To nie jest kwestia awansu do Ligi Mistrzów (skądinąd mocno niepewnego) – powiedział hiszpański napastnik dziennikowi „AS”. To jest kwestia wzmocnień, czterech lub pięciu klasowych piłkarzy, którzy muszą pojawić się na Anfield Road (pamiętacie dowcip z okładki „When Saturday Comes”?), jeśli Liverpool ma przerwać systematyczne osuwanie się w angielskiej i europejskiej hierarchii. Wypowiedź pojawia się po dwóch kolejnych porażkach (z Lille pewnie uda się odrobić straty i awansować dalej w Europa League, ale punktów zostawionych w Wigan może na koniec sezonu zabraknąć) i ma bardzo niepokojący kontekst, bo przecież hiszpański napastnik świetnie wie, że na razie zadłużeni właściciele Liverpoolu pieniędzy na czterech lub pięciu klasowych piłkarzy nie mają. Na horyzoncie majaczy wprawdzie trzeci udziałowiec, również z Ameryki, ale podpisanie z nim jakiejkolwiek umowy jest nieprawdopodobne przed rozstrzygnięciem kwestii awansu do Ligi Mistrzów. W tym sensie Torres nie ma racji: jeśli cokolwiek w Liverpoolu ma się zmienić na lepsze, powrót do Champions League będzie niezbędny.
Inny klub grający dopiero jutro (zresztą z Liverpoolem) i mający nadzieje na znalezienie inwestora to Portsmouth, którego piątym właścicielem w tym niewiarygodnym sezonie ma być gigant rynku nieruchomości Rob Lloyd. Cena, którą miałby zapłacić za drużynę wciąż występującą w Premiership, jest mocno umiarkowana – wynosi mniej więcej tyle, ile MU wydał na Dymitara Berbatowa, a MC na Robinho, choć oczywiście pieniędzy w sam klub trzeba będzie włożyć o wiele więcej. Na razie zbankrutowanym Portsmouth zarządza syndyk, który robi to, co zwykle robią ludzie na jego stanowisku: tnie koszta, czyli zwalnia ludzi. Pisałem w duchu romantycznym o przygodzie drużyny z południa z Pucharem Anglii, to teraz muszę pokazać stronę całkowicie nieromantyczną: żeby klub mógł przetrwać, w minionym tygodniu trzeba było wyrzucić z pracy 85 osób, w tym 20 zatrudnionych na pełny etat. Zwolnienia nie dotknęły piłkarzy, chronionych przez związek zawodowy – dotknęły raczej Miłoszowego „człowieka prostego”, pracującego na zmywaku w klubowej kantynie albo chodzącego po Fratton Park z odkurzaczem. Dalekie to wszystko od jednoznaczności: jakkolwiek kibicujemy różnym drużynom, wiążąc nasze sympatie ze zmieniającymi się na przestrzeni lat piłkarzami i trenerami, to przecież tacy właśnie ludzie, których nazwisk nigdy nie poznajemy mimo iż niejednokrotnie przepracowali w „naszych” klubach całe życie, są w nich najprawdziwsi.
Przejdźmy jednak do wydarzeń weekendu, i trzech zasadniczych rywalizacji. Ta pierwsza, o mistrzostwo, i tym razem zakończyła się w sposób planowany: w wyścigu trzech koni (biję się w piersi za tamten wpis…) wszyscy idą łeb w łeb. Co nie znaczy, oczywiście, że idą nie natrafiając na problemy: zanim Chelsea pogrążyła West Ham za sprawą znakomitego Maloudy, musiała się podnieść po dającej gościom wyrównanie pięknej bramce Scotta Parkera, a jej kibice zagryzali zęby z niepokoju o postawę trzeciego bramkarza, Rossa Turnbulla, który wszedł między słupki po urazach Czecha i Hilario. Arsenal pokonał zasieki Hull, grającego w dziesiątkę przez całą drugą połowę, dopiero w 93. minucie (przy okazji materiał do refleksji: czy czerwona kartka jest dziś rzeczywiście dotkliwą karą, bo niejeden raz mieliśmy okazję się przekonać, że drużyna grająca teoretycznie w osłabieniu nie tylko nie przegrywa, ale wręcz sięga po komplet punktów). Manchester United złamał opór Fulham na skutek braku koncentracji gości w pierwszych sekundach drugiej połowy, dzięki Wayne’owi Rooneyowi, który oprócz tych podstawowych (mistrzostwo Anglii, tytuł króla strzelców), ma jeszcze jeden cel: wyrównać osiągnięcie Cristiano Ronaldo i strzelić 42 gole w sezonie. Anglikowi brakuje jeszcze 10 bramek, więc zważywszy na to, ile meczów zostało do końca sezonu, nie jest to niemożliwe. Po spotkaniach Ligi Mistrzów wychwalamy ustawienie MU z jednym napastnikiem, ale tym razem współpraca Rooneya z Berbatowem wyglądała obłędnie.
Na walkę o mistrzostwo Anglii patrzę z perspektywy kibica Tottenhamu, który w kwietniu ma się zmierzyć kolejno z wszystkimi trzema kandydatami do tytułu. Z perspektywy kibica Tottenhamu patrzę również na walkę o czwarte miejsce. Chętnie przyznaję: wyniki meczów Aston Villi (tylko remis ze Stoke) i Manchesteru City (tylko remis z Sunderlandem) okazały się sprzyjające, ale zbytnio się nie podpaliłem – zwłaszcza, że za tydzień Koguty również mają wyjechać na Brittannia Stadium i, tak jak wczoraj kibice AV, będą zadowoleni z remisu. Sam obawiałem się meczu z Blackburn, po pierwsze dlatego, że Tottenham miał się zmierzyć z zespołem trenowanym przez Sama Allardyce’a (wiadomo: długa piłka i łokcie…), po drugie, ze względu na plagę kontuzji w drugiej linii. Z różnych powodów nie mogą grać Bentley, Jenas, Huddlestone i Lennon, a że Wilson Palacios ma już 9 żółtych kartek i w razie otrzymania kolejnej zostanie zawieszony na dwa spotkania, Harry Redknapp ściągnął z wypożyczeń kilku młodzieńców. Na razie nie musi z nich korzystać, bo Palacios gra tyleż znakomicie, co odpowiedzialnie, wspierany przez dwóch Chorwatów, Krajnczara i Modricia (ten też wie, co to wślizg…), a nade wszystko: Garetha Bale’a. Po zwycięstwie z Blackburn Walijczyka wybrano piłkarzem meczu: życie Michela Salgado zamienił w piekło, zaliczył asystę, no trzymajcie mnie, żebym nie napisał, że ten obśmiewany do niedawna za przynoszenie drużynie pecha (jakoś się tak składało, że kiedy grał Bale, Tottenham nie wygrywał) chłopak stał się w ciągu ostatnich miesięcy najlepszym lewym obrońcą Premiership.
Ale cóż w takim razie mówić o Pawliuczence, który w sześciu meczach zdobył osiem bramek? Siedzący vis-a-vis mój redakcyjny kolega podejrzewa mnie wprawdzie o ukrytą niechęć do Słowian występujących w Premiership, ale zauważę jednak, że jeszcze dwie mógł wczoraj strzelić… Przyszłość Rosjanina pozostaje niepewna: nie odszedł zimą, ale może odejść latem, zwłaszcza, że z obozu Tottenhamu wyszły deklaracje na temat powrotu Robbiego Keane’a z Celticu (wczoraj hat-trick…), ale na tym, że wreszcie gra, korzystają wszystkie strony. Z taką skutecznością Pawliuczenki prezes Levy nie tylko na nim nie straci (półtora roku temu kosztował blisko 14 milionów), ale może myśleć o odsprzedawaniu z zyskiem.
Tottenham w formie, choć faworytem do czwartego miejsca nie jest: Harry Redknapp policzył po zwycięstwie z Blackburn, że w dziewięciu ostatnich meczach potrzebuje czternastu punktów – moim zdaniem cel nierealny. Jedyną pociechą jest korzystny bilans bramkowy – przy tym tłoku niewykluczone, że to on będzie rozstrzygał.
A na samym dole tabeli, po przegranym meczu o sześć punktów, coraz trudniejsza robi się sytuacja Burnley. Match of the Day nie widziałem, ale widziałem, jak obrońca gospodarzy podarował Wolves pierwszą bramkę – wyobrażam więc sobie Alana Hansena, mówiącego, że z taką defensywą w ekstraklasie nie ma czego szukać. Myślę też o tym, jak zmieniła się atmosfera na Turf Moor, skoro trzy rozgrywane u siebie spotkania z nienajsilniejszymi przecież na wyjazdach rywalami (Portsmouth, Stoke, Wolverhampton) przyniosły Burnley tylko punkt. Trudno nie łączyć dramatycznej odmiany losu z odejściem Owena Coyle’a do Boltonu: wydawało się, że charyzmatyczny szkocki menedżer utrzyma Burnley w ekstraklasie (niewykluczone zresztą, że kosztem… Boltonu), a zapowiada się, że będzie całkiem odwrotnie.