Archiwum miesiąca: marzec 2010

La Capella de Catalunya

Tym razem słuch zawiódł Jordiego Savalla. Nie, właściwie nie słuch, bardziej instynkt kibicowski (choć może na to samo wychodzi). Zgadzać się na koncert w dniu, w którym inna legenda Katalonii mierzyć się będzie z Arsenalem i zmuszać tym samym nieszczęśników przypominających niżej podpisanego do podejmowania dramatycznych wyborów? Zanim Savall przyjął zaproszenie na festiwal Misteria Paschalia mógł przecież rzucić okiem na kalendarz rozgrywek i zaproponować przesunięcie krakowskiego koncertu, powiedzmy, na czwartek…

Misteria Paschalia to barokowa Liga Mistrzów; przyznam, że mając dzisiejszą wiedzę nie żałuję wczorajszej decyzji o postawieniu na pojedynek Miłości Ziemskiej z Niebiańską w oratorium Caldary zamiast na starcie Rooneya z Gomezem. Dziś jednak postanowiłem nie iść na Savalla: wybieram futbol, zresztą w przekonaniu, że nie oddalę się nadmiernie od sztuk pięknych. Arsene Wenger, pytany przed sezonem o Barcelonę, porównywał oglądanie gry Katalończyków do kontemplowania malarstwa. Kibice Arsenalu nieraz znajdowali się w podobnych rejestrach patrząc na swój zespół. Pisałem o tym już kilka razy: żadna inna drużyna na świecie nie gra dziś w piłkę tak pięknie jak te dwie.

Pięknie, co w przypadku Barcelony nie znaczy nieekonomicznie. Liga ligą, oglądałem ten zespół podczas przedsezonowego meczu towarzyskiego z Tottenhamem i do dziś mam wrażenie, że podobnej lekcji pressingu w życiu nie widziałem. Wszyscy słusznie zachwycają się podaniami Xaviego czy Iniesty (tego drugiego ma dzisiaj zabraknąć), ale równie intrygująca jest postawa drugiej linii Barcelony, kiedy piłkę próbują rozegrać przeciwnicy. Wszystko jedno – duzi Busquets, Keita i Yaya Toure czy mały Xavi, pomocnicy Barcy biegają dookoła rywali, próbując wślizgów i przepchnięć tak długo, aż piłkę odzyskają i zaczną znów wymieniać te swoje dziesiątki podań. Są zresztą i takie mecze (żeby daleko nie szukać: weekendowy z Mallorcą), kiedy Katalończycy odchodzą od swoich pryncypiów: nie grają pięknie, tylko pragmatycznie. I mają efekty.
Arsene Wenger mówi jednak, że on ze swoich zasad nie zrezygnuje: Kanonierzy mają nie kombinować z taktyką, jak np. Chelsea przed rokiem, tylko grać swoją piłkę, otwartą, ofensywną i również opartą na dużej liczbie podań. Punkt dla niego: żeby oddać pole przeciwnikowi i cierpliwie czekać na swoją szansę, trzeba mieć tak doświadczoną drużynę jak wówczas Guus Hiddink; Wenger przyznaje, że w podobnej sytuacji jego chłopcom zabrakłoby koncentracji i poczucia pewności siebie (nabierają go właśnie wtedy, kiedy sami utrzymują się przy piłce). Z drugiej strony strategia „na otwarcie” oznacza ryzyko kontry – piłki do Messiego, którego w takiej sytuacji sam Clichy z pewnością nie powstrzyma; jeśli dyskutujemy tu czasem o Alexie Songu, to nie ulega wątpliwości, że przed defensywnym pomocnikiem Arsenalu egzamin największy z dotychczas zdawanych w życiu…

Czy będzie pięknie? Pięknie miało być już przed czterema laty, w finale Ligi Mistrzów, ale czerwona kartka dla Lehmanna dramatycznie odmieniła scenariusz. Z punktu widzenia Arsenalu wiele zależy do tego, jak wiele pracy będzie miał mocno niepewny Almunia, czy wykuruje się Fabregas i kto oprócz Vermaelena wystąpi na środku obrony (wczoraj Gallas wziął udział w treningu). Z punktu widzenia Barcelony niezastępowalnych piłkarzy nie ma, o czym również można się było przekonać podczas meczu z Tottenhamem: system działał, niezależnie od tego, który z klocków Guardiola akurat wyjmował.

System, jak widać, interesuje mnie bardziej niż rola jednostek, nawet tak wielkich jak Leo Messi. Podejrzewam, że wiąże się to z moją słabością do dyrygentów. Mam nadzieję, że oklaskiwanie Guardioli będzie też sposobem oddania hołdu Savallowi.

Pożegnanie z diamentem

Oczekuj nieoczekiwanego. Podejrzewam, że używałem tego zdania co najmniej kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy, a jeśli nie używałem, to pewnie powinienem był. Zaledwie kilka dni temu prasa rozpisywała się na temat presji, pod którą znalazł się Carlo Ancelotti po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i niespodziewanym remisie w Blackburn. Co będzie pisała teraz, kiedy skazywana na posezonowe rozpędzenie drużyna, w dodatku bez Drogby, za to z wyjątkowo w ostatnich tygodniach nieprzekonującym Anelką w ataku, rozgromiła jeden z najlepszych zespołów tej ligi?

Nie potrafię się przejąć rozmiarami zwycięstwa Chelsea, tak samo jak nie potrafiłem się przejąć pogromem, jaki Tottenham urządził jesienią piłkarzom Wigan. Takie wyniki nie muszą oznaczać tego, że jedna z drużyn jest mistrzowskiej formie, druga zaś nadaje się do degradacji – po prostu tego konkretnego dnia, w tym konkretnym momencie na kilkanaście minut przestały obowiązywać normalnie rządzące tym światem prawidła. Przez pół godziny mecz jest w miarę wyrównany, po blisko godzinie, gdy pada trzeci gol dla Chelsea, AV kapituluje. Gospodarzom udaje się wszystko, goście plączą się im pod nogami, marząc, by koszmar skończył się jak najszybciej. „Zająć czwarte miejsce? – pytał retorycznie Martin O’Neill, kiedy było już po wszystkim. – Po takim występie można zająć czterdzieste czwarte”.

Smutek menedżera Aston Villi rozumiem – to już któryś sezon z rzędu, w którym jego piłkarzom zaczyna brakować dynamiki w drugiej połowie rozgrywek. Od czasu kiedy w końcu stycznia pokonywali Fulham na Craven Cottage, zawodnicy O’Neilla grają w kratkę, a w marcu ich kłopoty stały się wręcz przysłowiowe – gdyby nie wygrana z Wigan, kolejny raz zakończyliby swój feralny miesiąc bez wygranej. Może i w tym przypadku fortuna się odwróci i czuł się będę jak dziennikarze dopiero co skazujący Ancelottiego na odstrzał, ale napiszę to: może Martin O’Neill powinien przeanalizować sposób, w jaki przygotowuje drużynę do sezonu.

Chelsea w dwóch meczach zdobyła 12 bramek – przyjemnie teraz odpoczywać tydzień, czekając na mecz z MU, męczący się po drodze w Lidze Mistrzów. A przecież kłopoty, które tak ponoć trapiły ten zespół, bynajmniej nie zniknęły. Piłkarze Ancelottiego nie zrobili się młodsi, Ashley Cole czy Essien cudownie nie ozdrowieli, Joe Cole czy Deco nie przestali myśleć o przyszłości, leżącej zapewne poza Stamford Bridge, dylemat Anelka i Drogba w duecie czy w tercecie nie został rozstrzygnięty. Jeśli mecz z Aston Villą coś potwierdził, to zapewne fakt, że ci piłkarze stworzeni są do gry w systemie 4-3-3 (w „diamencie” męczył się nie tylko Lampard) i że Florian Malouda słusznie dostawał kredyt zaufania od kolejnych menedżerów. Bodaj nigdy w karierze Francuz nie zdobył tylu bramek co teraz, we wciąż przecież niezakończonym sezonie, a przecież w jego grze bardziej niż o bramki chodzi o – coraz bardziej udane – ostatnie podania. Warto pamiętać o Maloudzie, rozpisując się o kolejnych rekordach Franka Lamparda (100 gol w Premier League, 151 bramka w barwach Chelsea – został właśnie trzecim najlepszym strzelcem w historii klubu, w szóstym kolejnym sezonie strzelając więcej niż 20 goli).

W sobotę, poza meczem z Chelsea, ciśnienie podniosło mi się jeszcze kilka razy: kiedy przeczytałem w jednej z gazet porównanie Garetha Bale’a do Roberto Carlosa (zwycięstwo Tottenhamu rutynowe, gra młodego Walijczyka zaiste fenomenalna, a skoro wspomniałem o ustawieniu Chelsea: uświadomiłem sobie, że poza Kogutami żadna z drużyn angielskiej czołówki nie gra w systemie 4-4-2), kiedy zobaczyłem, że West Ham przegrał u siebie ze Stoke (całkiem niewykluczone, że Zola pożegna się z posadą jeszcze przed zakończeniem sezonu; po tej porażce i zwycięstwie Hull nad Fulham, widmo spadku zaczyna zaglądać na Upton Park), a przede wszystkim kiedy ujrzałem twarz Arsene’a Wengera po meczu z Birmingham. Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że na odrobienie takich strat może nie starczyć czasu, a to już drugi raz w ciągu ostatnich trzech lat Kanonierzy tracą tu komplet punktów w ostatniej minucie. Właśnie świadomością wymykającej się szansy tłumaczę sobie fakt, że podczas rozmowy z dziennikarzami menedżer Arsenalu eksplodował (zdarzyło mu się nawet wulgarne przekleństwo), kolejny raz narzekając na brutalną grę rywali. Fakt: faul Gardnera na Fabregasie nie wyglądał ładnie, choć piłkarze Wengera tym razem odpłacali pięknym za nadobne (skądinąd nie była to dobra kolejka dla sędziów: Martin Atkinson nie zauważył straszliwego faulu Vidicia na Elmanderze, a Mike Dean dał się nabrać na nurkowanie Martina Olssona w polu karnym Burnley). Doprawdy, nie sędziowanie i nie polowanie na kości podopiecznych powinno być podstawowym zmartwieniem Francuza, ale forma bramkarzy – a zapewne także kompetencje szkoleniowca, który z nimi pracuje.

Wypada zakończyć mistrzami Anglii, szykującymi się do meczu z Bayernem. Dla nich dziś same dobre wiadomości: kontuzja Robbena, forma Berbatowa, Naniego i van der Sara, oferty nowych kontraktów dla grupy podstawowych piłkarzy i deklaracje o zamrożeniu cen biletów na Old Trafford, a wreszcie – ligowe zwycięstwo odniesione bez Wayne’a Rooneya i Rio Ferdinanda, i również niezłym stosunkiem bramek. Zważywszy na spłaszczenie tabeli najważniejsze przykazanie dla wszystkich drużyn z czołówki brzmi: strzelać, strzelać jak najwięcej.

PS Fernando Torres jest wielkim piłkarzem. Dlaczego takich bramek nie oglądaliśmy w tym sezonie częściej?

Czas na matematykę

Lubię takie poranki. Drużyna, której kibicuję, wciąż na czwartym miejscu, a wczoraj zapewniła sobie awans do półfinału Pucharu Anglii. Gazety komplementują piłkarzy i menedżera, kontuzjowani wracają do zdrowia, rywale gubią punkty, słońce za oknem, smakuje kawa. No dobra, wystarczy. W weekend podobno idzie załamanie pogody.

Komplementować naprawdę jest za co, bo Harry Redknapp, niezadowolony z przebiegu wydarzeń w pierwszej połowie ćwierćfinałowego meczu z Fulham, w przerwie podjął dwie odważne decyzje personalne, a po ośmiu minutach drugiej połowy – kolejną, najbardziej ryzykowną, ale też najbardziej udaną. Zejścia Assou-Ekotto i wprowadzenia Huddlestone’a można się było spodziewać (Bale cofnął się wówczas na lewą obronę, a Modrić zastąpił go na lewej pomocy, robiąc miejsce w środku Huddlestone’owi), zaskoczeniem było natomiast zdjęcie znakomitego ostatnio Krajnczara i danie szansy Bentleyowi, który wszak… zdobył gola w pierwszym kontakcie z piłką. Tottenham zyskał potrzebny rozpęd, a kiedy w 53 minucie kontuzji doznał Czorluka, Redknapp postanowił niczego nie hamować: w miejsce prawego obrońcy wprowadził Pawluczenkę, wracającego dopiero do zdrowia, podobnie zresztą jak dwaj poprzedni rezerwowi. Palacios przeszedł na prawą obronę, Gudjohnsen cofnął się do drugiej linii i… hulało: najpierw po kapitalnym podaniu Bentleya Pawluczenko z woleja zdobył swoją dziewiątą bramkę w ośmiu meczach, a potem nastąpiła akcja w stylu Arsenalo-Barcelony. Piłkarze Tottenhamu wymienili ze trzydzieści podań, w tym niejedno z pierwszej piłki, aż w końcu wszystko zaczęło się toczyć równocześnie: Gudjohnsen zagrał do Modricia i popędził w pole karne Fulham, koledzy z ataku rozbiegli się, żeby zrobić mu miejsce, Islandczyk podciął piłkę nad wychodzącym Schwarzerem i zdążył wepchnąć ją do siatki, uprzedzając rozpaczliwą interwencję obrońcy.

Na trybunach siedział Fabio Capello – podejrzewam, że przyglądał się Bobby’emu Zamorze, który mimo kłopotów z żołądkiem zagrał dobre spotkanie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby do jego notesu trafiło też kilka zdań o Bentleyu. Szczęście Redknappa polega m.in. na tym, że kiedy kluczowi zawodnicy łapią kontuzje, sfrustrowani siedzeniem na ławce zmiennicy przestają robić miny i dają z siebie wszystko. Tak było z Pawluczenką, tak jest z Bentleyem, na długie miesiące wypchniętym z wyjściowej jedenastki przez Lennona. Jego wczorajszy występ robił wrażenie kompletnego: gol z rzutu wolnego (i kilka innych udanych stałych fragmentów), asysta (i kilka innych dobrych dośrodkowań), a poza tym rajdy prawą stroną, drybling, kiedy trzeba przetrzymanie piłki, kiedy trzeba powrót do obrony i wsparcie udanym wślizgiem nieogranego na pozycji obrońcy Palaciosa. Kolejny raz dobrze zagrał Bale, parę udanych interwencji miał Gomes, a Gudjohnsen – jeszcze jeden, który wykorzystał szansę pojawiającą się w związku z kontuzjami kolegów – robił wrażenie, jakby od czasów jego gry w Chelsea minęły tygodnie, nie lata. Zawsze lubiłem piłkarzy, będących formalnie napastnikami, faktycznie jednak grających między liniami, rozdzielających piłki, robiących miejsce pomocnikom, sprawiających każdym ruchem gigantyczne kłopoty kryjącym ich obrońcom (inne przykłady to Sheringham i, oczywiście, Cantona).

Wieści z innych stadionów – porażka Manchesteru City u siebie z Evertonem i remis Aston Villi z Sunderlandem – mimo wszystko zaskakują. Zwłaszcza wynik MC, którego do wczoraj miałem za faworyta wyścigu o czwarte miejsce, przez blisko rok niepokonanego na własnym stadionie. Patrząc na skrót odnosiłem wrażenie, że piłkarzy Manciniego (a i samego Manciniego, za gwałtowne starcie z Moyesem odesłanego na trybuny) zjadła presja: przez długie minuty radzili sobie przecież bardzo dobrze, zwłaszcza Tevez i nierówny ostatnio Barry. Czy tak już teraz będzie? Szejkowie oczekują Ligi Mistrzów już w tym sezonie – i to właśnie może tłumaczyć narastającą nerwowość piłkarzy i trenera. O’Neill i Redknapp z pewnością nie czują takiej presji jak Benitez i Mancini.

Jeszcze przed wczorajszymi meczami wypełniłem sobie na stronie BBC tabelkę umożliwiającą typowanie rezultatów do końca sezonu – i wyszło mi, że to piłkarze MC zajmą czwarte miejsce. Spodziewałem się jednak, że pokonają Everton. Strach powiedzieć głośno, ale po tej porażce wychodzi mi, że i Tottenham, i City zakończą sezon z tą samą liczbą punktów, a lepszy stosunek bramek ma w tej chwili zespół z White Hart Lane. Wiele rozstrzygnie się w bezpośrednim meczu na City of Manchester Stadium; wiele, a nie wszystko, bo przecież AV i – zwłaszcza – Liverpool będą do końca deptać po piętach.

Podobnie zresztą jak w walce o mistrzostwo Anglii: z mojej tabelki wynika, że na koniec sezonu między pierwszą trójką będzie punkt różnicy i zadecydują bramki. W tym sensie wczorajsze ostre strzelanie Chelsea może się okazać bezcenne – piłkarze Ancelottiego tracą wprawdzie punkt do MU, ale stosunek bramek mają identyczny. Coraz więcej w tych rozważaniach matematyki, ale tak już teraz będzie. Mecze, punkty, bramki, mecze, punkty, bramki…

Inni bohaterowie

Kiedy niewidoczni są Torres i Gerrard, a Wayne Rooney jest w miarę uważnie pilnowany, mecz potrzebuje innego bohatera. Tym razem okazał się nim Park Ji-Sung, dziś po raz setny wychodzący w pierwszym składzie MU. Popatrywaliśmy na ten mecz w „Tygodniku”, z redaktorem Mucharskim, i to on zaczął zestawiać Koreańczyka z siedzącym przez 90 minut na ławce Berbatowem. Najpierw, jeszcze w pierwszej połowie, kiedy Park nonszalancko przyjął piłkę w polu karnym Liverpoolu, a potem precyzyjnie i od niechcenia zarazem odegrał ją Valencii: cały Bułgar. Potem, kiedy mając przed sobą tylko Reinę, zmarnował podanie tegoż Valencii, główkując obok słupka: typowy Bułgar. Wreszcie po godzinie gry, gdy wykorzystał inne dośrodkowanie z prawej strony, tym razem od Fletchera: Bułgar w pigułce. Parka i Berbatowa więcej oczywiście różni niż łączy – a przede wszystkim różni ich to, że w naprawdę ważnych meczach Alex Ferguson sięga po tego pierwszego, ceniąc jego pracowitość i wybieganie, zwłaszcza kiedy trzeba przeszkadzać przeciwnikom w rozegraniu akcji. Tym razem jednak Koreańczyk był ustawiony wyżej, niż można by się spodziewać: z trójki środkowych pomocników MU to on miał najwięcej swobody i to on kilkakrotnie – z wiadomym skutkiem – pojawiał się w polu karnym Liverpoolu.

O karnego, który przyniósł wyrównanie, można się pewnie spierać, i to podważając decyzję Howarda Webba z dwóch skrajnie różnych perspektyw (że podyktował jedenastkę, a nie rzut wolny sprzed linii pola karnego, bo tam Mascherano zaczął przewracać Valencię, i że skoro już w ogóle odgwizdał faul, to dlaczego nie wyrzucił Argentyńczyka z boiska – od razu powiem, że mam poczucie, że obu przypadkach zachował się prawidłowo), ale do tego incydentu doszło na tyle szybko, że ani piłkarze MU nie zdążyli się porządnie zdenerwować wcześniejszym zdenerwować golem Torresa, ani Liverpool nie zaczął dyktować własnego, domyślam się: mocno kunktatorskiego stylu gry. Przede wszystkim jednak – patrząc z perspektywy Liverpoolu – należałoby się martwić formą kluczowych zawodników. O tym, że Gerrard jest w ogóle na boisku mogliśmy się przekonać właściwie dwukrotnie, choć – przyznajmy – w obu przypadkach było niebezpiecznie pod bramką van der Sara. Kłopot w tym, że były to jedyne dwa przypadki, kiedy pod bramką van der Sara było niebezpiecznie… Torres strzelił wprawdzie gola, ale dwukrotnie fatalnie przyjmował piłkę w szesnastce Manchesteru i obrońcy udaremniali niebezpieczeństwo. Johnson kilka razy dał się ograć Naniemu, a Insua – znów bardzo dobremu Valencii (zwłaszcza kłopoty Anglika z grą defensywną muszą martwić Beniteza i Capello). O Mascherano zmilczę – za ocenę jego występu wystarczy wybuch wściekłości Carraghera, kiedy Webb podyktował karnego. Maxi Rodriguez, podobnie zresztą jak rozpoczynający mecz na ławce Aquilani czy wyrzucony ze składu za krytykowanie Beniteza Riera, wciąż gra w kratkę (dziś na „nie”, także związku z brakiem komunikacji z bocznym obrońcą)… Generalnie: zbyt mało podań (chyba że z pominięciem drugiej linii, co grozi brakiem precyzji) i zbyt duża odległość między Torresem a resztą. Tu skądinąd można pokusić się o analizę porównawczą, bo przecież gospodarze wyszli w podobnym ustawieniu, a Rooney nie był ani przez chwilę izolowany – przeciwnie, uczestniczył niemal w każdej akcji MU.

Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że przy każdym z zespołów pierwszej siódemki mamy sporządzoną listę meczów, które zostały do końca, i próbujemy wróżyć, ile podczas tych meczów można zdobyć punktów. A że kalendarz Liverpoolu wydaje się zdecydowanie łatwiejszy niż np. kalendarz Tottenhamu, nie wyciągamy z dzisiejszej porażki żadnych daleko idących wniosków. MU wygrał zasłużenie, ale przecież można się było tego spodziewać – tę akurat porażkę piłkarze Beniteza zdążą sobie jeszcze zrekompensować.

Co nie zmienia faktu, że po dobiegającym końca weekendzie faworytem do zajęcia czwartego miejsca w lidze wydaje się Manchester City. Tottenham bardzo przyjemnie zaskoczył, wygrywając na wyjeździe ze Stoke, ale po kontuzji Pawluczenki (a wcześniej, na treningu, Jermaina Defoe) łatwiej byłoby wyliczyć zdrowych piłkarzy Redknappa niż tych, którzy się leczą lub przechodzą rehabilitację. Owszem, przebąkuje się, że Bentley wróci za chwilę, Defoe, Jenas i Huddlestone w miarę niedługo, a co najważniejsze: Lennon w przyszłym tygodniu może zacząć powoli truchtać, ale przed nimi wciąż mecze z Chelsea, Arsenalem i MU, oraz ten być może najważniejszy – na City of Manchester Stadium. MC również wygrało dziś trudny wyjazdowy mecz…

A co z mistrzostwem? Chelsea, sponiewierana odpadnięciem z Ligi Mistrzów, tylko zremisowała z Blackburn, po kolejnym nieprzekonującym występie Johna Terry’ego. Owszem, był w tym spotkaniu środkowy obrońca imponujący formą, ale nie grał w zespole gości, a w dodatku był debiutantem: od czasu kapitalnego występu Michaela Dawsona przeciwko Liverpoolowi nie przypominam sobie równie dobrego przywitania z Premier League jak to, które zanotował dziś Phil Jones. Nie chcę powiedzieć, że Chelsea grała fatalnie albo że nie stworzyła wystarczającej liczby okazji, żeby ten mecz wygrać. Ale… nie wygrała.

Dojrzewają za to chłopcy Wengera. Że potrafią grać olśniewająco, wiemy nie od dziś. Od niedawna natomiast widzimy, że potrafią radzić sobie z presją, sięgając po punkty w okolicznościach niesprzyjających czy wręcz traumatycznych. Wygrana ze Stoke po utracie Ramseya to przykład najmocniejszy, ale przecież przed tygodniem trzeba było do końca walczyć o zwycięstwo z grającym w osłabieniu Hull, a dziś – w osłabieniu bronić korzystnego wyniku z West Hamem. W najbliższych tygodniach wiele będzie zależało od Sola Campbella – Vermaelen po czerwonej kartce będzie pauzował jeden mecz, a zbyt wielkiego manewru w obronie Wenger nie ma. Z drugiej strony do składu wrócił Fabregas, wznawia treningi van Persie. Z trójki pretendentów na fali wznoszącej są dziś Arsenal i MU.

Siedzimy więc nad karteczkami z listą meczów, ślinimy ołóweczki, dodajemy, odejmujemy, i stawiamy pytania: jak na piłkarzy Chelsea wpłynie odpadnięcie z Champions League i spowodowane tym faktem połajanki Abramowicza (właściciel nie tylko urządził sobie wielogodzinną sesję z Ancelottim, jeszcze na Stamford Brigde po porażce z Interem, ale następnego dnia odwiedził ośrodek treningowy w Cobham, gdzie przesłuchiwał zawodników, ekipę medyczną, ludzi odpowiedzialnych za szkolenie młodzieży itp.; mówi się wprawdzie o jego wielkich inwestycjach w klub, mających nadejść latem, ale wcześniej o mistrzostwo muszą powalczyć ci, którzy jeszcze tu są – także rozglądający się za nowym pracodawcą Deco, Cole czy Ballack)? Jak zawodnicy Arsenalu poradzą sobie z poczuciem, że to naprawdę może być ten sezon? Pod każdym względem najodporniejsi wydają się podopieczni Alexa Fergusona, ale pomyślmy: niech nagle coś się stanie Wayne’owi Rooneyowi. Czy mi się tylko wydawało, czy Anglik lekko utykał, opuszczając dziś Old Trafford?

Cztery wesela i pogrzeb

Niech mi ktoś jeszcze powie złe słowo o Europa League. Że salon odrzuconych, że pełno słabeuszy, że trzeba zacząć grać na kilkanaście dni przed rozpoczęciem sezonu ligowego, że podróże rozbijają przygotowania do meczów weekendowych i że w dodatku trzeba jeździć do miejsc tak egzotycznych jak Donieck… Emocjami, których dostarczył nam wczorajszy mecz Fulham, można by obdzielić kilkanaście spotkań Ligi Mistrzów – Hugh Grant, który pojawił się na stadionie, z pewnością nie żałował obserwując cztery wesela Fulham i pogrzeb Juventusu.

Przypomnijmy: po zwycięstwie w Turynie 3:1, Juventus błyskawicznie objął prowadzenie także na Craven Cottage. Czerwona kartka dla Cannavaro mogła, ale nie musiała ułatwić Londyńczykom zadania, jednak już w ciągu pierwszych 45 minut fenomenalny Zamora i Zoltan Gera zbliżyli swoją drużynę do korzystnego wyniku. Patrząc na trybuny w przerwie nie można było mieć wątpliwości, że to nie koniec, i rzeczywiście: bardzo szybko kolejnego gola dorzucił Gera, co oznaczało dogrywkę, na którą jednak gospodarze nie mieli ochoty. Osiem minut przed końcem Dempsey zdobył bramkę godną największych techników, jakich Anglia oglądała: Bergkampa, Henry’ego, Ginoli. Jeśli nie widzieliście, poszperajcie po sieci, bo warto.

Nieczęsto piszę tu o Fulham, ale często łapię się na myśli, że nie lubię, kiedy zbliża się mecz Tottenhamu z tą drużyną (a podejrzewam, że to samo uczucie znają kibice innych drużyn Premier League – zresztą bijanie wielkich stało się specjalnością zespołu Roya Hodgsona). Dlaczego? Po pierwsze, to drużyna świetnie zorganizowana taktycznie – wczoraj np. dająca wszystkim malkontentom (narzekającym, że czerwona kartka to już dziś żadna korzyść) lekcję gry w przewadze, prowadząca akcje bardzo szeroko i z utrudniającą krycie wymiennością pozycji. Ale też umiejętnie ważąca proporcje między grą twardą a grą techniczną, umiejąca wykonywać stałe fragmenty gry, dobrze się broniąca, z pewnym bramkarzem, wyróżniającym się pod obiema bramkami środkowym obrońcą, wizjonerskim rozgrywającym (wczoraj akurat nieobecnym z powodu kontuzji), a przede wszystkim – środkowym napastnikiem, który w grze tyłem do bramki jest dziś może najlepszy na Wyspach. To niewiarygodne, ile nauczył się Bobby Zamora od czasu nieudanego pobytu w Tottenhamie: nie tylko o niebo poprawił skuteczność, ale świetnie współpracuje z kolegami – asystuje przy ich bramkach, rozgrywa, a przynajmniej – celnie zgrywa, jeśli przychodzi mu akurat przyjąć górną piłkę. Silny był zawsze, z techniką bywało różnie – stąd pewnie Fabio Capello nie kwapił się, by sprawdzać Zamorę w reprezentacji. Po wczorajszym występie jednak, kto wie? Trener Anglików był wczoraj na Craven Cottage i nie mówcie, proszę, że to dlatego, że prowadził kiedyś Juventus…

Po drugie, menedżer. Roy Hodgson, siła spokoju i ogromne doświadczenie, a także dobra ręka do transferów. Odrodzony w Fulham tak samo, jak odrodzili się tu jego najlepsi dziś piłkarze, np. Murphy, Schwarzer czy właśnie Zamora. Kiedy Juventus objął prowadzenie, nie wyglądał na nadmiernie zdenerwowanego. Czy uświadomił swoich piłkarzy, że ten Juventus jest zaledwie cieniem wielkiej drużyny z przeszłości? A może uświadomił im po prostu, że są wystarczająco dobrzy, aby wygrać z każdym (w poprzedniej rundzie wyeliminowali przecież obrońcę tytułu)?

Najwspanialszy dzień w historii klubu? Z pewnością jeden z najwspanialszych. A sądząc po dość sprzyjającym losowaniu – zapewne nieostatni. Napalamy się na kolejny rewanż po jednym z najbardziej dramatycznych finałów w historii Ligi Mistrzów (Bayern-MU) i na pojedynek zespołów grających najpiękniejszy futbol świata (Barcelona-Arsenal), ale na boku pieścimy myśl jakże przyjemną, że świat nie kończy się na Lidze Mistrzów.

Łeb w łeb

Wiem, powinno być o kolejce, ale dziś piłkarska Anglia ma jeszcze jeden temat, dotyczący klubu, który ma grać dopiero jutro: Fernando Torres przerwał milczenie na temat sytuacji Liverpoolu. To nie jest kwestia awansu do Ligi Mistrzów (skądinąd mocno niepewnego) – powiedział hiszpański napastnik dziennikowi „AS”. To jest kwestia wzmocnień, czterech lub pięciu klasowych piłkarzy, którzy muszą pojawić się na Anfield Road (pamiętacie dowcip z okładki „When Saturday Comes”?), jeśli Liverpool ma przerwać systematyczne osuwanie się w angielskiej i europejskiej hierarchii. Wypowiedź pojawia się po dwóch kolejnych porażkach (z Lille pewnie uda się odrobić straty i awansować dalej w Europa League, ale punktów zostawionych w Wigan może na koniec sezonu zabraknąć) i ma bardzo niepokojący kontekst, bo przecież hiszpański napastnik świetnie wie, że na razie zadłużeni właściciele Liverpoolu pieniędzy na czterech lub pięciu klasowych piłkarzy nie mają. Na horyzoncie majaczy wprawdzie trzeci udziałowiec, również z Ameryki, ale podpisanie z nim jakiejkolwiek umowy jest nieprawdopodobne przed rozstrzygnięciem kwestii awansu do Ligi Mistrzów. W tym sensie Torres nie ma racji: jeśli cokolwiek w Liverpoolu ma się zmienić na lepsze, powrót do Champions League będzie niezbędny.

Inny klub grający dopiero jutro (zresztą z Liverpoolem) i mający nadzieje na znalezienie inwestora to Portsmouth, którego piątym właścicielem w tym niewiarygodnym sezonie ma być gigant rynku nieruchomości Rob Lloyd. Cena, którą miałby zapłacić za drużynę wciąż występującą w Premiership, jest mocno umiarkowana – wynosi mniej więcej tyle, ile MU wydał na Dymitara Berbatowa, a MC na Robinho, choć oczywiście pieniędzy w sam klub trzeba będzie włożyć o wiele więcej. Na razie zbankrutowanym Portsmouth zarządza syndyk, który robi to, co zwykle robią ludzie na jego stanowisku: tnie koszta, czyli zwalnia ludzi. Pisałem w duchu romantycznym o przygodzie drużyny z południa z Pucharem Anglii, to teraz muszę pokazać stronę całkowicie nieromantyczną: żeby klub mógł przetrwać, w minionym tygodniu trzeba było wyrzucić z pracy 85 osób, w tym 20 zatrudnionych na pełny etat. Zwolnienia nie dotknęły piłkarzy, chronionych przez związek zawodowy – dotknęły raczej Miłoszowego „człowieka prostego”, pracującego na zmywaku w klubowej kantynie albo chodzącego po Fratton Park z odkurzaczem. Dalekie to wszystko od jednoznaczności: jakkolwiek kibicujemy różnym drużynom, wiążąc nasze sympatie ze zmieniającymi się na przestrzeni lat piłkarzami i trenerami, to przecież tacy właśnie ludzie, których nazwisk nigdy nie poznajemy mimo iż niejednokrotnie przepracowali w „naszych” klubach całe życie, są w nich najprawdziwsi.

Przejdźmy jednak do wydarzeń weekendu, i trzech zasadniczych rywalizacji. Ta pierwsza, o mistrzostwo, i tym razem zakończyła się w sposób planowany: w wyścigu trzech koni (biję się w piersi za tamten wpis…) wszyscy idą łeb w łeb. Co nie znaczy, oczywiście, że idą nie natrafiając na problemy: zanim Chelsea pogrążyła West Ham za sprawą znakomitego Maloudy, musiała się podnieść po dającej gościom wyrównanie pięknej bramce Scotta Parkera, a jej kibice zagryzali zęby z niepokoju o postawę trzeciego bramkarza, Rossa Turnbulla, który wszedł między słupki po urazach Czecha i Hilario. Arsenal pokonał zasieki Hull, grającego w dziesiątkę przez całą drugą połowę, dopiero w 93. minucie (przy okazji materiał do refleksji: czy czerwona kartka jest dziś rzeczywiście dotkliwą karą, bo niejeden raz mieliśmy okazję się przekonać, że drużyna grająca teoretycznie w osłabieniu nie tylko nie przegrywa, ale wręcz sięga po komplet punktów). Manchester United złamał opór Fulham na skutek braku koncentracji gości w pierwszych sekundach drugiej połowy, dzięki Wayne’owi Rooneyowi, który oprócz tych podstawowych (mistrzostwo Anglii, tytuł króla strzelców), ma jeszcze jeden cel: wyrównać osiągnięcie Cristiano Ronaldo i strzelić 42 gole w sezonie. Anglikowi brakuje jeszcze 10 bramek, więc zważywszy na to, ile meczów zostało do końca sezonu, nie jest to niemożliwe. Po spotkaniach Ligi Mistrzów wychwalamy ustawienie MU z jednym napastnikiem, ale tym razem współpraca Rooneya z Berbatowem wyglądała obłędnie.

Na walkę o mistrzostwo Anglii patrzę z perspektywy kibica Tottenhamu, który w kwietniu ma się zmierzyć kolejno z wszystkimi trzema kandydatami do tytułu. Z perspektywy kibica Tottenhamu patrzę również na walkę o czwarte miejsce. Chętnie przyznaję: wyniki meczów Aston Villi (tylko remis ze Stoke) i Manchesteru City (tylko remis z Sunderlandem) okazały się sprzyjające, ale zbytnio się nie podpaliłem – zwłaszcza, że za tydzień Koguty również mają wyjechać na Brittannia Stadium i, tak jak wczoraj kibice AV, będą zadowoleni z remisu. Sam obawiałem się meczu z Blackburn, po pierwsze dlatego, że Tottenham miał się zmierzyć z zespołem trenowanym przez Sama Allardyce’a (wiadomo: długa piłka i łokcie…), po drugie, ze względu na plagę kontuzji w drugiej linii. Z różnych powodów nie mogą grać Bentley, Jenas, Huddlestone i Lennon, a że Wilson Palacios ma już 9 żółtych kartek i w razie otrzymania kolejnej zostanie zawieszony na dwa spotkania, Harry Redknapp ściągnął z wypożyczeń kilku młodzieńców. Na razie nie musi z nich korzystać, bo Palacios gra tyleż znakomicie, co odpowiedzialnie, wspierany przez dwóch Chorwatów, Krajnczara i Modricia (ten też wie, co to wślizg…), a nade wszystko: Garetha Bale’a. Po zwycięstwie z Blackburn Walijczyka wybrano piłkarzem meczu: życie Michela Salgado zamienił w piekło, zaliczył asystę, no trzymajcie mnie, żebym nie napisał, że ten obśmiewany do niedawna za przynoszenie drużynie pecha (jakoś się tak składało, że kiedy grał Bale, Tottenham nie wygrywał) chłopak stał się w ciągu ostatnich miesięcy najlepszym lewym obrońcą Premiership.

Ale cóż w takim razie mówić o Pawliuczence, który w sześciu meczach zdobył osiem bramek? Siedzący vis-a-vis mój redakcyjny kolega podejrzewa mnie wprawdzie o ukrytą niechęć do Słowian występujących w Premiership, ale zauważę jednak, że jeszcze dwie mógł wczoraj strzelić… Przyszłość Rosjanina pozostaje niepewna: nie odszedł zimą, ale może odejść latem, zwłaszcza, że z obozu Tottenhamu wyszły deklaracje na temat powrotu Robbiego Keane’a z Celticu (wczoraj hat-trick…), ale na tym, że wreszcie gra, korzystają wszystkie strony. Z taką skutecznością Pawliuczenki prezes Levy nie tylko na nim nie straci (półtora roku temu kosztował blisko 14 milionów), ale może myśleć o odsprzedawaniu z zyskiem.

Tottenham w formie, choć faworytem do czwartego miejsca nie jest: Harry Redknapp policzył po zwycięstwie z Blackburn, że w dziewięciu ostatnich meczach potrzebuje czternastu punktów – moim zdaniem cel nierealny. Jedyną pociechą jest korzystny bilans bramkowy – przy tym tłoku niewykluczone, że to on będzie rozstrzygał.

A na samym dole tabeli, po przegranym meczu o sześć punktów, coraz trudniejsza robi się sytuacja Burnley. Match of the Day nie widziałem, ale widziałem, jak obrońca gospodarzy podarował Wolves pierwszą bramkę – wyobrażam więc sobie Alana Hansena, mówiącego, że z taką defensywą w ekstraklasie nie ma czego szukać. Myślę też o tym, jak zmieniła się atmosfera na Turf Moor, skoro trzy rozgrywane u siebie spotkania z nienajsilniejszymi przecież na wyjazdach rywalami (Portsmouth, Stoke, Wolverhampton) przyniosły Burnley tylko punkt. Trudno nie łączyć dramatycznej odmiany losu z odejściem Owena Coyle’a do Boltonu: wydawało się, że charyzmatyczny szkocki menedżer utrzyma Burnley w ekstraklasie (niewykluczone zresztą, że kosztem… Boltonu), a zapowiada się, że będzie całkiem odwrotnie.

Czerwony rycerz

Jedno z pewnością łączy wczorajszy mecz Manchesteru United i przedwczorajszy Arsenalu: słabość rywala. O ile jednak tego, że chłopcy Wengera poradzą sobie z Porto, można się było spodziewać, to łatwość, z jaką MU odprawiło Milan mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza że Czerwone Diabły strzeliły cztery gole grając cały czas na czwartym biegu – ani na moment nie włączając piątki. Przetrzebiona kontuzjami drużyna gości (bez Pato, a zwłaszcza Nesty, który wniósłby trochę spokoju w grę defensywną) grała zbyt wolno w każdej właściwie formacji: dostojnie ruszali się obrońcy, dostojnie pomocnicy, a tego, że na boisku są jacyś napastnicy z Mediolanu niemalże nie dało się zauważyć. Co stało się w ostatnich latach z Huntelaarem? Albo: czy Cristiano Abbiatti potrafi w ogóle potrafi celnie kopnąć piłkę? I dlaczego właściwie Milan nie podjął walki? Przecież nawet przegrywając 2:0, tak samo jak przy 1:0 potrzebował trzech goli na doprowadzenie do dogrywki…

Komplementując nie tak błyskotliwy jak Arsenalu, za to bardziej  k o m p l e t n y  futbol Manchesteru United, nie można nie wspomnieć o kilku świetnych decyzjach personalnych Fergusona: Park Ji Sung, oddelegowany do walki z Pirlo, nie tylko zneutralizował środek pola Milanu, ale w kluczowym momencie znalazł się pod bramką Abiattiego. Podobnie zresztą jak Gary Neville: o ile na San Siro Ronaldinho potężnie skomplikował życie młodego Rafaela, na doświadczonym Angliku nie zrobił wrażenia; kapitan MU nie tylko odbierał mu ochotę do gry, ale samemu z łatwością zapuszczał się na połowę rywala, z wiadomym skutkiem w postaci pierwszego gola Rooneya (zadanie miał ułatwione, bo przecież Brazylijczyk nie kwapił się do wracania na własną połową). Niemiłosierne rozciąganie szyków obronnych Milanu zapewnili Nani i – znów bardzo dobry – Valencia, energię w środku pola dał Fletcher, stabilność defensywy – grający wreszcie jako para Ferdinand i Vidić. O Rooneyu, samotnie i niepodzielnie królującym w ataku mistrzów Anglii, nie chciałbym się nadmiernie powtarzać. Ma chłop głowę na karku, chciałoby się powiedzieć nie tylko o jego kolejnym w ostatnich meczach golu głową, ale o nieustannym szlifowaniu utrzymującej się już wiele miesięcy życiowej formy… Byle dotrwał zdrowy do mundialu.

W związku z tym, że mecz można było uznać za rozstrzygnięty niedługo po przerwie, sprawozdający go na bieżąco dziennikarze właściwie mieli dwa tematy: czy i kiedy wejdzie Beckham, oraz jak przebiega kibicowska kampania walki z właścicielami klubu, rodziną Glazerów, która zadłużyła MU na kwotę ponad 700 milionów funtów. Niespodziewanie te dwa tematy zostały połączone po zakończeniu spotkania, kiedy schodząca z boiska dawna ikona drużyny również założyła żółto-zielony szalik – symbol kampanii (w tej chwili takie szaliki – w barwach Newton Heath, czyli zespołu, który na początku XX wieku przekształcił się w Manchester United – noszą już dziesiątki tysięcy kibiców na Old Trafford). Bardzo dobry piłkarz, piarowski geniusz – skomentował publicysta „Timesa”, bo jeden spontaniczny gest zapewnił antyglazerowskiej akcji większą rozpoznawalność niż miliony wydane na reklamę. „Zobaczcie zresztą naszą jedynkę” – napisał Matt Dickinson. Dodajmy: i jedynki wielu innych angielskich gazet.

Przyciskany przez dziennikarzy Beckham uchylił się wprawdzie od bezpośredniego poparcia kampanii, ale sama fotka w szaliku plus słowa, że zawsze czuł się jednym ze zwykłych kibiców Manchesteru, zabrzmiały wystarczająco wymownie. Jak wiadomo w ostatnich tygodniach coraz głośniej mówi się o Czerwonych Rycerzach – grupie rekinów finansowych związanych sympatią do MU, którzy przygotowują się do negocjacji z Glazerami o odkupieniu klubu; może, jak mu tak dobrze idzie, również Beckham zaangażowałby w to trochę wolnego kapitału? „Fergie, Fergie, sign him on” – wołali wczoraj fani, gdy ich dawny ulubieniec – niemalże ze łzami w oczach – wchodził na boisko. Może wołać należałoby pod adresem Czerwonych Rycerzy?

Aha, i jeszcze jedno: jak przed sześciu laty Beckham, tak przed ponad pół rokiem Cristiano Ronaldo odszedł z Manchesteru United w tęsknocie za… no właśnie, czym: jeszcze większą sławą, jeszcze większymi pieniędzmi, jeszcze większymi sukcesami sportowymi, nieśmiertelnością? W kwestii nieśmiertelności brakuje mi kompetencji, pieniądze pewnie Portugalczyk ma większe, podobnie jak sławę, ale jeśli idzie o sukces sportowy, wygląda na to (hi, hi), że należało zostać na Old Trafford.

Czy Wayne Rooney tęskni za Cristiano Ronaldo, to zupełnie inna kwestia.

Arsenal Arsene’a

Liga Mistrzów jest po prostu stworzona dla chłopców Wengera: sędziowie są tu mniej liberalni, a pressing nie tak intensywny jak w Premiership. Wiedzieliśmy zresztą zaraz po losowaniu, że Arsenal ma najłatwiejszą drogę do ćwierćfinału i mimo wysiłków Łukasza Fabiańskiego ostatecznie okazała się ona łatwa. Fani Kanonierów martwili się wprawdzie, że w rewanżu z Porto nie zagrają Gallas i Fabregas (o van Persiem nie wspominając) i że zagra Nicklas Bendnter (kibicowski dowcip: dlaczego Duńczyk ma na koszulce numer „52”? Bo potrzebuje 52 sytuacji, żeby strzelić gola…), ale to, czego się obawiano, stało się ostatecznie atutem. Jak powiada Arsene Wenger, kolejny dowód na to, jak szybko zmienia się sytuacja w futbolu.

Jeden z podstawowych elementów piłkarskiej filozofii menedżera Arsenalu mówi, że najlepszą obroną jest atak. Ale atakować trzeba z głową, zabezpieczając tyły – zanim więc zaczniemy komplementować tercet Arszawin-Bendtner-Nasri, powiedzmy dobre słowo o pilnujących porządku w drugiej linii Songu i Diabym. Potem zauważmy, że Arszawin i Nasri rozegrali bodaj najlepszy mecz w sezonie: Rosjanin miał udział przy wszystkich golach i sam mógł strzelić kilka (tylko w pierwszej połowie: raz fantastycznie interweniował Helton, raz – po klepce Nasri-Diaby i podaniu Nasriego już z linii końcowej – Arszawin przeniósł piłkę nad poprzeczką). Francuz strzelił cudowną bramkę, wchodząc w pole karne mimo asysty trzech (!) piłkarzy Porto (to samo zresztą zrobił Arszawin, przed podaniem do Bendntera na 2:0 – czy zauważyliście, że w polu karnym było wtedy siedmiu piłkarzy gości i tylko trzech gospodarzy?), ale kilka minut wcześniej, przy stanie 2:0, nie pozwolił Porto wrócić do gry, wybijając piłkę z pustej bramki. Jeśli dodamy do tego kolejny dobry występ Rosicky’ego, musimy przyznać: Londyńczycy trafiają z formą w bardzo ważnym momencie.

Bombardowanie portugalskiej bramki rozpoczęło się niemal od pierwszej minuty. Arsenal atakował z pomysłem, wymiennością pozycji, niezwykle szybko nawet jak na swoje standardy podając piłkę, częściej niż zwykle używając skrzydeł (Clichy i Sagna byli przykładem, ile daje atakującej drużynie idący na obieg boczny obrońca – zwłaszcza kiedy rywal zagęszcza środek pola) i nie bojąc się uderzeń z dystansu, ale pierwszą bramkę zdobył po prostu po dalekim wykopie Almunii. Później było już „firmowo”: pass and move, pass and move, 11 strzałów i 197 podań tylko w pierwszej połowie, 20 i 333 w całym meczu… Arsene Wenger zaimponował decyzjami personalnymi: pozostawieniem na ławce Walcotta, mimo dobrego występu z Burnley, i postawieniem na rutynowanego Rosicky’ego (a później na bardziej zdyscyplinowanego taktycznie od młodego Anglika Eboue), nade wszystko zaś – daniem kolejnej szansy Bendnterowi po fatalnym z punktu widzenia skuteczności występie w sobotnim meczu ligowym. Wszystko, co wiemy o Duńczyku mówi wprawdzie, że nie brakuje mu pewności siebie, ale pewność siebie to jedno, a regularność rytmu meczowego, pozwalającego na czucie piłki i ustawienia – zupełnie coś innego. Menedżer Arsenalu martwił się wręcz po meczu, że Bendtner może stać się zbyt pewny siebie (posadzi go na ławce w następnej kolejce?), ale nie wiem, czy sam nie popełnia podobnego grzechu, życząc sobie natrafienia w ćwierćfinale na którąś z angielskich drużyn. Oczywiście: najpierw Chelsea i MU muszą do niego awansować.

Pamiętajmy więc: to tylko jeden mecz, na wstępnym stosunkowo etapie walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów, rywale w kolejnej rundzie będą o wiele mocniejsi – a przecież jest jeszcze Premiership… Mówiąc to, nie osłabiam przecież wczorajszej przyjemności. Kiedy za kilkanaście lat będę chciał wytłumaczyć dzieciom, na czym właściwie polegał ten słynny styl Arsenalu za czasów Arsene’a Wengera, wyciągnę z półki dvd z tym właśnie spotkaniem. Byle tylko, cholera, sprzęt, którego będą używać, zechciał odczytać coś tak przestarzałego jak dvd.

To więcej niż futbol

O tym naprawdę powinna powstać książka: jeden sezon, czterech właścicieli (co jeden to gorszy), wyprzedaż najlepszych zawodników (część transakcji dokonana za plecami menedżera), która i tak nie potrafi poprawić dramatycznej sytuacji finansowej (60-70 milionów funtów długu), regularne opóźnienia w wypłacie pensji (cztery razy w ciągu ostatniego półrocza), a jakby tego mało: zamknięcie na jakiś czas strony internetowej za niepłacenie rachunków i proces z Solem Campbellem, skarżącym klub o 1,7 mln funtów za komercyjne wykorzystywanie jego wizerunku. W konsekwencji: ogłoszenie upadłości, ustanowienie syndyka, który ma zarządzać pozostałościami po lepszych czasach, i niemal pewny spadek z Premiership, bo ligowy regulamin mówi, że klubom w stanie upadłości odejmuje się dziewięć punktów. Portsmouth FC Anno Domini 2010…

Zdaję sobie sprawę, że dociskam pedał patosu do dechy odnotowując tu każdy, choćby drobny sukces Portsmouth, ale i tak moje wypowiedzi cechuje umiar, jeśli zestawić je z kazaniami Awrama Granta. „W tej grze chodzi o pasję” – powiada np. izraelski menedżer Portsmouth. Albo wspomina czasy, kiedy był dzieckiem i kibicował swojej drużynie, a potem porównuje własną postawę z niewiarygodnym zaiste zaangażowaniem fanów Portsmouth: „Ci ludzie zasługują na to, żeby dla nich walczyć”. Po wczorajszym zwycięstwie nad Birmingham, które dało jego drużynie awans do półfinału Pucharu Anglii, Grant zestawił je wręcz z pamiętnym awansem Chelsea do finału Ligi Mistrzów: „To chwile, które będę pamiętał przez całe życie. To więcej niż futbol”. I dalej: „Nie wiemy, co przyniosą najbliższe dni i godziny, ale będziemy walczyć do końca. Można zniszczyć wiele rzeczy, ale nie naszego ducha, naszą determinację i dumę. To niewiarygodne, kiedy patrzysz na piłkarzy w wieku Jamesa czy Hreidarsona, i widzisz, jak wypruwają sobie żyły dla drużyny, zjednoczonej jak nigdy przedtem”…

Oni rzeczywiście nie wiedzą, co przyniosą najbliższe godziny: czy Premier League wyrazi zgodę na dalsze wyprzedawanie piłkarzy w celu poprawienia sytuacji finansowej (mimo iż okienko transferowe formalnie pozostaje zamknięte), co powie sąd w sprawie o zapłacenie zaległego VAT-u, czy będą pensje i czy klub w ogóle przetrwa do wakacji. Nie wiedzą, ale grają. I to grają nie tylko z pasją, ale i z głową. Po odejściu Begovicia i Kaboula Grant kolejny raz poukładał drużynę z tego, co zostało, a system 4-2-3-1 pozwolił zarówno na zabezpieczenie tyłów (ech, te wślizgi Michaela Browna…), jak odważną grę z przodu, gdzie nareszcie skuteczny jest Frederick Piquionne. Najlepszy obecnie piłkarz na Fratton Park, wypożyczony z Tottenhamu Jamie O’Hara, mówi o Izraelczyku, że taktycznie przewyższa o głowę wszystkich angielskich menedżerów, z którymi dotąd pracował (ciekawe, czy ta wypowiedź spodoba się Harry’emu Redknappowi…).

W meczu z Birmingham gospodarzom sprzyjało wprawdzie szczęście, bo w pierwszej połowie James fantastycznie obronił strzał Camerona Jerome, a przy stanie 2:0 sędzia nie zauważył, że piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową po główce Ridgewella (co skądinąd zbiegło się z podaniem do wiadomości przez FIFA, że rezygnuje z dalszych eksperymentów nad „inteligentną piłką” czy fotokomórką w bramce), ale do cholery: trudno nie przyznać racji Grantowi, mówiącemu, że w kontekście całego tego pozaboiskowego bajzlu jego drużyna bardziej niż jakakolwiek inna zasłużyła na występ na Wembley (półfinały FA Cup również rozgrywa się na stadionie narodowym). Ależ będę miał zgryz, komu kibicować, jeżeli Tottenham ostatecznie upora się z Fulham i w półfinale mierzyć się będzie z Portsmouth: wieloletnie przywiązanie do swoich kontra przekonanie, że dla dobra tej opowieści zbankrutowane i zdegradowane Portsmouth powinno zagrać w finale, a w konsekwencji: w przyszłorocznej edycji Europa League…

Dla dobra tej opowieści byłoby całkiem nieźle, gdyby dzisiejszy ćwierćfinał między Reading i Aston Villą (zespół z Championship prowadził do przerwy 2:0) zakończył się zwycięstwem gospodarzy. Ale, jak zauważył na twitterze Henry Winter, cechą wielkich menedżerów jest to, że w przerwie meczu, kiedy sytuacja ewidentnie się nie układa, potrafią kompletnie odmienić oblicze zespołu (co ważne: nie zmieniając składu). W pierwszych 45 minutach słabsi niemal w każdym punkcie futbolowego rzemiosła, zaraz po przerwie piłkarze AV strzelają trzy gole w 10 minut i ostatecznie wygrywają 2:4. Pomyśleć, że Martin O’Neill opowiada teraz, że w szatni nie musiał wiele mówić, bo ma świetnych piłkarzy, którzy sami z siebie wiedzieli, że jest kiepsko i że powinni się wziąć do roboty…

A propos brania się do roboty (i zmieniając na chwilę rozgrywki): nieźle musiał się wczoraj narobić Manchester United, żeby przywieźć zwycięstwo z Wolverhampton – potrzebny był dopiero jubileuszowy, setny gol Scholesa w Premiership. Arsenalowi z Burnley poszło zdecydowanie łatwiej (choć liczba zmarnowanych okazji Nicklasa Bendtnera wołała o pomstę do nieba – osiem strzałów z pola karnego i żadnej bramki), tyle że fanom Kanonierów – podobnie jak fanom Czerwonych Diabłów – sen z powiek spędza kontuzja Tego Najważniejszego: i Fabregas, i Rooney prawdopodobnie nie zagrają w rewanżowych meczach Ligi Mistrzów. United wprawdzie przewodzi w tabeli, ale spośród ogranych i sprawdzonych napastników może chwilowo (?) liczyć tylko na Berbatowa.

Pal licho jednak ligę, zwłaszcza że i wczoraj, i dzisiaj wygrywali ci, co mieli. Wciąż mam przyjemne poczucie, że Puchar Anglii nie stracił blasku, przede wszystkim za sprawą tego, co dzieje się w Portsmouth. Kończę więc jeszcze jedną opowieścią z wczorajszego meczu, na który fani tej drużyny przemycili mnóstwo pociętych gazet, by przywitać swoich ulubieńców kaskadą serpentyn i konfetti. Złamali w ten sposób klubowy zakaz i wywiedli w pole ochronę, która miała konfiskować wszelkie papiery (żartowali potem, z typowym dla ostatnich miesięcy wisielczym humorem, że wszystko dlatego, że klub musiał już sprzedać wszystkie grabie i szczotki)… Wyobrażam sobie, jak wpychają w spodnie po kilka numerów „The Sun”, które po przejściu przez bramkę pracowicie drą na drobne kawałeczki – wszystko dla „Avram Grant’s blue and white army”. Jak tu nie ściskać za nich kciuków?

Nieoceniony niedoceniony

Strzelił aż 20 goli w 37 meczach reprezentacji, z których tylko 17 zaczynał w pierwszym składzie. Sięgamy po kalkulator i wyliczamy średnią: 0,54, a potem porównujemy z najlepszymi: Bobbym Charltonem (średnia 0,46), Linekerem (0,6), Greavesem (0,77), Owenem (0,44), Finneyem (0,39) i Shearerem (0,47)… Jeśli brać pod uwagę tę średnią wśród wszystkich, historycznych i współczesnych reprezentantów Anglii, jest szósty na liście. Jeśli brać pod uwagę najskuteczniejszych – wczoraj zapukał do pierwszej dwudziestki i zdaniem wielu komentatorów nie tylko zapewnił sobie bilet na samolot do RPA, ale może nawet miejsce w wyjściowej jedenastce.

Zdaję sobie sprawę, że wielu z Was odruchowo się uśmiecha na sam dźwięk nazwiska Peter Crouch: ot, niezgrabny wielkolud na patykowatych nogach, co to po strzelonej bramce wykonuje taniec robota, komicznie wyglądający zwłaszcza kiedy wchodzi na boisko wspólnie z niższym o prawie 40 centymetrów Wrightem-Philipsem. Przydatny, owszem, zespołom, które grają długą piłkę (bo np. mecz się kończy, wynik wciąż pozostaje niekorzystny, a na metody bardziej finezyjne brakuje czasu): obrońca wykopuje ją do przodu, trafia w głowę Anglika, który zbija ją pod nogi kolegi z ataku i w ten sposób robi się sytuacja strzelecka… Niby stworzony właśnie do gry głową, a przecież często nieskuteczny: kiedy już wyskoczy w powietrze, cały jego wysiłek polega na skierowaniu piłki w dół, żeby zmieścić ją poniżej poprzeczki… Symbol starej Anglii, przewidywalnej i nudnej, topornej i rozpychającej się łokciami (wciąż pamiętam, że podczas poprzedniego mundialu znalazł drogę do bramki Trynidadu i Tobago ściągając obrońcę rywala w dół za włosy…).

Tyle że wczoraj Peter Crouch zdobył obie bramki nogą. W dodatku ta pierwsza padła po kombinacyjnej akcji i wymianie trzech szybkich podań z pierwszej piłki. Komicznie to wyglądało, czy nie – był o właściwym czasie we właściwym miejscu pola karnego. A przez całe 45 minut pokazywał się kolegom do gry – przyjmując i ekspediując piłkę zwykle po ziemi i zwykle celnie (przypomnijmy zagranie piętą do Gerrarda, po którym pomocnik Liverpoolu uderzył minimalnie obok lewego słupka). Owszem, to tylko mecz towarzyski, ale wziąwszy pod uwagę także poprzednie występy, a w nich: bramki rozstrzygające o wyniku – otrzymamy prezentującego bodaj najrówniejszą formę, a z pewnością jednego z najbardziej niezawodnych piłkarzy Fabio Capello.

Włoch nie ukrywa, że w ataku preferuje kombinację „duży-mały”. Wczoraj wystawił wprawdzie w pierwszej jedenastce niewysokich Rooneya i Defoe, ale – jak powiedział – wcześniej zdążył się już przekonać, jak Rooney współpracuje z Heskeyem, Crouchem czy Carltonem Cole’m, i chciał wypróbować jeszcze ten wariant. Czy eksperyment, zakończony po 45 minutach, należy uznać za nieudany? W pierwszej połowie przeciętnie grali nie tylko napastnicy, ale też Barry i Gerrard – zbyt mało piłek szło przez drugą linię, a cherlawy pressing pozwolił Egipcjanom (grających trójką obrońców i piątką pomocników) na przejęcie inicjatywy. Co nie zmienia faktu, że Defoe i tak zdołał dojść do dwóch bardzo dobrych sytuacji – gdyby je wykorzystał, pewnie obstawialibyśmy teraz wyjściową jedenastkę z dwóch najskuteczniejszych obecnie Anglików w Premiership…

Fabio Capello zabierze na mundial czterech lub pięciu napastników (część zawodników drugiej linii poradzi sobie również w przedniej formacji). Z całą pewnością pojedzie Rooney, 80 procent szans ma Defoe, a po wczorajszym występie – 75 proc. nadziei dawałbym Crouchowi. Heskey, silniejszy niż Crouch i lepiej rozdzielający piłki, choć mniej skuteczny – zajmie czwarty fotel w samolocie i podejrzewam, że będzie zaczynał mecze od pierwszej minuty. Carlton Cole, Darren Bent, Michael Owen, Bobby Zamora i inni mogą liczyć tylko na kontuzje któregoś z wymienionych.

Nawet jeśli w RPA ma nie grać od pierwszej minuty, Peter Crouch kolejny raz okazuje się nieoceniony. Pytanie tylko, co z jego sytuacją w klubie, bo  skoro już zacząłem od wyliczania średniej – nikt spośród napastników Premiership nie ma tak obłędnej jak niejaki Roman Pawliuczenko.