Jeśliby wierzyć oficjalnej stronie klubu (odradzam), przygotowania do sezonu przebiegają nadzwyczajnie. Nie dość, że wspaniałe warunki treningowe na supernowoczesnych obiektach, to jeszcze arcyciekawe wizyty w powiązanych z klubem instytucjach, spotkania z mediami, podpisywanie autografów w sklepach należących do sieci producenta klubowych koszulek… Że niby wspaniałe warunki treningowe na supernowoczesnych obiektach można mieć o rzut beretem, bez konieczności odbywania kilkunastogodzinnej podróży za ocean, kłopotów ze zmianą czasu i kompletnie innymi warunkami klimatycznymi (wilgotno i duszno)? Doprawdy, nie bądźmy drobiazgowi. Oficjalna strona klubu jest zachwycona, bo nie o przygotowania do sezonu tu idzie, ale o wielki marketing.
Jest tysiąc powodów, dla których można lubić Harry’ego Redknappa, ale tysiąc pierwszym jest to, że potrafi być zmorą dla klubowych piarowców. Tottenham tym razem w ramach przygotowań do sezonu udał się na tournee do USA, w poprzednich latach był m.in. w Hongkongu i Korei Południowej. O korzyściach sportowych z takich podróży nie ma co mówić, o korzyściach ekonomicznych, nadziei na zdobycie nowych rynków, nowych sponsorów i nowych fanów – jak najbardziej. Zjawisko nie dotyczy tylko Tottenhamu – równie daleko i równie bez sensu (sportowego) podróżowały i podróżują Chelsea, Manchester United, Manchester City, Everton… – siedzę teraz daleko od własnych fiszek i z ograniczonym dostępem do internetu, więc ta lista jest mocno niepełna, ale w zasadzie mam poczucie, że każdy angielski klub z aspiracjami wypuszcza się na takie wyprawy. Zasadą numer jeden dla wszystkich klubowych oficjeli jest w takich przypadkach robienie dobrej miny do złej gry. Super było spędzić w podróży kilkanaście godzin, a że prawy obrońca fatalnie naciągnął mięsień w samolotowym fotelu – o tym cicho sza.
Na Redknappa jednak zawsze można liczyć. Podsumowując amerykańską przygodę (remis i wygrana z drużynami z USA, remis ze Sportingiem Lizbona, dobra forma Robbiego Keane’a) powiedział dziennikarzom, że byłby kłamcą, gdyby mówił, że przygotowania do sezonu przebiegają idealnie i że gdyby to od niego zależało, zabrałby piłkarzy do Szkocji i rozegrał tam kilka meczów… Wyobrażam sobie minę prezesa.
***
Dostęp do internetu mam, jako się rzekło, ograniczony, więc z pewnością nie mam pełnej informacji o ruchach transferowych. Tego, że będzie się zbroił Manchester City (jeśli dobrze liczę, już 75 milionów funtów wydanych tego lata), można się było spodziewać, podobnie jak tego, że Joe Cole ulegnie magii – i pieniądzom – Liverpoolu (skądinąd zabawna zamiana: Benayoun za Cole’a; kto na tym lepiej wyjdzie?). Jak do tej pory najbardziej intrygujące wydaje mi się więc przejście Dana Goslinga z Evertonu do Newcastle: świetny strzał Chrisa Hughtona, ale też dziwne zaniedbanie Davida Moyesa – przynajmniej tak to wygląda z mojej jogińskiej oddali. Wracam do cywilizacji za niecały tydzień, mam nadzieję, że w sam środek Wielkiego Kupowania…