Archiwum miesiąca: październik 2010

Gramy do gwizdka

No dobra, miejmy to szybko z głowy i zajmijmy się poważniejszymi sprawami. Heurelho Gomes nie powinien wkraczać w rolę sędziego, nawet jeśli był słusznie przekonany, że jego drużynie należy się rzut wolny. Sekundę wcześniej w polu karnym Tottenhamu szarżował Nani, niemal do ostatniej chwili pociągany za koszulkę przez Kaboula i w związku z tym usiłujący wymusić jedenastkę. Pół sekundy wcześniej Portugalczyk przytrzymywał sobie piłkę ręką, by wzmocnić swoje argumenty. Sędzia karnego nie podyktował, Gomes przejął więc futbolówkę od Naniego, przesunął ją o kilka metrów do przodu, by wykonać rzut wolny, chwilę się ociągał, a co było potem, zobaczcie sami.

Błąd sędziego niewątpliwy i niekwestionowany: skoro nie ma karnego, jest ręka Naniego i rzut wolny dla Tottenhamu. Ale błąd Gomesa równie niewątpliwy i niekwestionowany: skoro nie ma gwizdka, lepiej zachowywać się tak, jakby go nie było i nie decydować samemu, co powinno być grane. Prosta piłka.

Uwagi ogólne można przy tej okazji wygłosić dwie: Tottenham wyjątkowo nie ma szczęścia do decyzji sędziowskich na Old Trafford, ze szczególnym uwzględnieniem decyzji Marka Clattenburga. Przed pięcioma laty ten właśnie arbiter nie zauważył, że piłka po strzale Mendesa przekroczyła linię bramkową o dobry metr, zanim Roy Carroll zdołał ostatecznie wypchnąć ją w pole. Przed dwoma laty Howard Webb podyktował karnego dla MU, mimo iż Heurelho Gomes czysto wybił piłkę spod nóg Carricka – Tottenham prowadził wówczas 0:2, decyzja sędziego pozwoliła Czerwonym Diabłom wrócić do gry.

Uwaga druga: istnieje jednak pewien rodzaj równowagi w futbolowym ekosystemie. Skoro przed dwoma tygodniami sędzia nie powinien był uznać bramki Huddlestone’a w meczu z Fulham, to teraz mógł uznać gola Naniego. Tam zyskaliśmy, tu tracimy, w bilansie wychodzimy na zero.

Otwarte pozostaje oczywiście pytanie, czy gdyby nie drugi gol dla MU Tottenham zdołałby przywieźć do Londynu wynik remisowy? Szczerze mówiąc, niewiele na to wskazywało. Wiem, rzecz jasna, że MU niejeden już raz w tym sezonie remisował wygrane mecze, ale po ubiegłotygodniowym zwycięstwie nad Stoke wydawało się, że ta maszynka zaczęła wreszcie zaskakiwać. Tottenham miał w tym meczu swoje szanse, przede wszystkim podczas wyjątkowo otwartej i – zwłaszcza jak na standardy tego stadionu – wyrównanej pierwszej połowy, kiedy to van der Vaart uderzył w słupek, a van der Sar z dużym trudem poradził sobie ze strzałem Modricia. W drugiej połowie jednak, nade wszystko po wzmocnieniu drugiej linii MU wejściem Scholesa, pomysły się wyczerpały, zszedł kontuzjowany van der Vaart i pozostało granie na aferę, czyli na główkę wprowadzonego w miejsce Holendra Croucha. Nie podejrzewam, by Vidić z Ferdinandem mieli w końcówce przeżywać ciężkie chwile, a skoro jestem przy obrońcach MU nie mogę nie zauważyć, że młody Rafael radził sobie z Garethem Balem nieporównanie lepiej niż niejaki Maicon…

Decyzja Harry’ego Redknappa o postawieniu w ataku na Robbiego Keane’a spodobała mi się niezwykle, bo jestem sentymentalnym starym durniem. To nie tylko to, że lubię Irlandczyka, ale i to, że lubię, jak moja drużyna gra piłkę po ziemi, a nie ogranicza się wyłącznie do dośrodkowań na głowę wysokiego napastnika. Jestem jednak świadom, że była to decyzja ryzykowna potrójnie: abstrahując od formy, w jakiej obecnie znajduje się Keane, i od tego, że nieliczne rajdy skrzydłami Lennona i Bale’a nie mogły się kończyć zagraniem wysokiej piłki, obecność Pawluczenki lub Croucha jest przecież konieczna również we własnym polu karnym przy stałych fragmentach gry. Efekt? Nie było komu pilnować Vidicia, kiedy strzelał pierwszą bramkę dla United…

PS Ten dzień tak mi się ułożył, że zdołałem obejrzeć jedynie spotkanie na Old Trafford. Wrzucam więc tych kilka akapitów i idę oglądać retransmisje.

Kanonada

Temat, który – jak wiecie – zaprząta mnie od jakiegoś czasu: czy ta drużyna Arsenalu jest materiałem na mistrza kraju. Sądząc po dzisiejszym wyniku, oczywiście tak. Sądząc po dzisiejszym występie, hmmm…

To był świetny mecz. Toczony w obłędnym tempie, z którego wynikały także spóźnione wślizgi (choć sędzia Clattenburg w pierwszej połowie pokazał mnóstwo kartek, o polowaniu na kości nie było raczej mowy – ot, za każdym razem uciekający z piłką zawodnik był o ułamek sekundy szybszy od goniącego). Mimo błyskawicznego – ale zasłużonego – wyrzucenia Boyaty z boiska, przez co Manchester City niemal całe spotkanie musiał grać w dziesiątkę, mecz otwarty i wyrównany. Zdecydowanie nie przypominało to starcia Interu z Tottenhamem: we środę czerwona kartka Gomesa właściwie zamknęła sprawę mówienia o tym meczu w kategoriach czysto piłkarskich. Dziś można się było zastanawiać, co  by było, gdyby piłkarze Manciniego zdążyli wcześniej strzelić samemu. Po jednym z rajdów Richardsa Silva mógł przecież zdobyć bramkę – być może kluczowa dla tego meczu była więc druga, a nie piąta minuta, czyli moment, w którym Łukasz Fabiański po raz pierwszy tego popołudnia mógł się wykazać koncentracją i refleksem?

Po czerwonej kartce sytuacja musiała się oczywiście zmienić. Problemem gospodarzy było załatanie dziury po wyrzuconym z boiska środkowym obrońcy; jak zauważa nieoceniony Michael Cox, w ciągu następnych 30 minut Mancini kilkakrotnie zmieniał ustawienie defensywy, a to umieszczając jako partnera Kompany’ego Yaya Toure, a to Richardsa (który przez moment grał także… na środku ataku), a to przesuwając na lewą obronę Barry’ego w miejsce Boatenga, a to wpuszczając w drugiej połowie Bridge’a… Spore zamieszanie, nieprawdaż? Inna sprawa, że od lat cała Anglia ogląda akcje Arsenalu przebiegające według schematu, który przyniósł Kanonierom pierwszą bramkę (wymiana piłki po obwodzie, wejście z drugiej linii w pole karne, zagranie z klepki do będącego już w szesnastce kolegi, wykończenie akcji przez wchodzącego…), a nie znaczy to, że ktokolwiek nauczył się ów schemat neutralizować. Ktokolwiek – nie defensywa prowizorycznie klecona w warunkach frontowych…

Za każdym razem, kiedy oglądam w tym sezonie Arsenal, myślę o możliwościach, jakie daje im sprowadzony przed sezonem Marouane Chamakh. Marokańczyk, jak wszyscy pozostali w tej drużynie, uwielbia grę kombinacyjną, ale jego wzrost pozwala także na częstsze dośrodkowania w pole karne, a co za tym idzie – śmielszą grę skrzydłami. Gdybyż jeszcze Gael Clichy nieco lepiej centrował (choć przy Waynie Bridge’u jego statystyki i tak nie są złe: lewy obrońca MC dośrodkowywał w pole karne rywala 49 razy, za każdym razem niecelnie…). Słabsza w ostatnich tygodniach forma Arszawina przestaje być problemem, skoro wraca Walcott, obrona bez Vermaelena jakoś sobie radzi, fenomenalnie rozwija się Wilshere, a co polskiego czytelnika musi cieszyć szczególnie – wydaje się, że Łukasz Fabiański wreszcie odzyskał pewność siebie. Dziś wprawdzie raz niefortunnie wyszedł do górnej piłki, dając się wyprzedzić Adebayorowi, ale ten uderzył niecelnie – poza tym zaś bramkarz Arsenalu radził sobie bardzo dobrze. Zdaję sobie sprawę, że w tym moim pisaniu nadużywam przykładów związanych z Tottenhamem, ale ten wydaje się na miejscu: przed dwoma laty cała Anglia naśmiewała się z Heurelho Gomesa, dziś wszyscy traktują go serio. Pozbycie się towarzyszących własnemu nazwisku stygmatyzujących przymiotników jest absolutnie możliwe.

Jak słyszę bardzo dobry mecz przeciwko Blackburn rozegrał Liverpool, a i Torres pojawił się na liście strzelców, czas więc na marsz w górę tabeli. Jak wysoko? Na mocne opinie w tej sprawie jest zdecydowanie za wcześnie, zwłaszcza że nowy właściciel drużyny z Anfield Road wyłoży pewnie w styczniu jakieś pieniądze na wzmocnienia, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obecna pierwsza czwórka – choć niekoniecznie w tej kolejności – może być pierwszą czwórką na koniec sezonu. Mocniejsze od liverpoolskich nadziei na przełamanie są chyba zresztą nadzieje manchesterskie – te z okolic Old Trafford. Czerwone Diabły przecież również wyszły z jakiegoś psychologicznego impasu, kolejny raz pozwalając wprawdzie rywalowi odrobić straty na kilka minut przed końcem meczu, ale w ostatniej chwili ponownie wychodząc na prowadzenie. Czy wyglądałoby to tak różowo, gdyby Gary Neville dostał drugą żółtą kartkę za faul na Etheringtonie? Pytanie, na które żaden kibic MU nie będzie odpowiadał, skoro ma „Chicharito” Hernandeza, porównywanego już z Solskjaerem czy młodym Michaelem Owenem…

Tylko krowa nie zmienia poglądów

Wayne Rooney… podpisał nowy, pięcioletni kontrakt z Manchesterem United. Rooney: „Przez ostatnich kilka dni rozmawiałem z menedżerem i właścicielami klubu, którzy przekonali mnie, że to najwłaściwsze miejsce. Kibice byli dla mnie fantastyczni od momentu przyjścia do Manchesteru, teraz muszę swoją grą odzyskać ich serca. Powiedziałem we środę, że sir Alex jest geniuszem – jego zaufanie i wsparcie umożliwiły mi powrót”. Ferguson: „Mówiłem, że drzwi są zawsze otwarte, jestem zachwycony, że zgodził się zostać”.

Football, bloody hell… Kilkanaście godzin po deklaracji, że zamierza odejść, angielski napastnik zmienił zdanie, przeprosił kolegów-piłkarzy i trenera, po czym w błyskawicznym tempie przedłużył umowę z wicemistrzem Anglii. Żeby ten zadziwiający zwrot wydarzeń mógł mieć miejsce, Rooney musiał wprawdzie zjeść żabę – bo to w końcu on kilkadziesiąt godzin wcześniej zarzucił klubowi brak ambicji na miarę jego ambicji (ale z drugiej strony, jak zwraca uwagę Mark Ogden, nigdy nie powiedział, że chce odejść…). Całe szczęście, że ze strony klubu nie padło ani jedno słowo, które utrudniałoby mu zmianę decyzji. A może padły takie, które pozwoliły mu rzecz jeszcze raz przemyśleć? Sir Alex Ferguson użył we środę powiedzonka o pastwisku i krowie:  że niektórym wydaje się, iż krowa na pastwisku sąsiada jest lepsza od krowy na jego pastwisku. Powiedzonko, przez metaforykę bukoliczną, okazuje się nadspodziewanie użyteczne: ludziom, którzy mają kłopot z faktem, że po tym, co zostało dotąd powiedziane, podpisanie kontraktu przez Rooneya wydaje się kompletnie nielogiczne, można odpowiedzieć po prostu, że jedynie krowa nie zmienia poglądów. Naprawdę byłoby dużo lepiej, gdyby podobne zwroty wydarzeń zdarzały się częściej. Zakończenie tej historii jest przecież, co aż niewiarygodne, najlepsze dla wszystkich stron.

Tottenham: nigdy was nie znudzimy

W gruncie rzeczy cieszę się bardzo, że do ostatnich chwil przed meczem Interu z Tottenhamem pochłaniała mnie sprawa Rooneya. Trochę się nawet dziwiłem samemu sobie: drużyna, której od ponad 20 lat kibicuję, z którą przeżywałem upadki i wzloty (przeważnie jednak upadki), debiutująca w Lidze Mistrzów po najbardziej niezwykłym sezonie w ciągu tego z górą dwudziestolecia, gra z obrońcą trofeum na jednym z najwspanialszych stadionów Europy, a ja nie dość, że nie bloguję na żywo, to niemal do ostatniej chwili nie umiem się w to wszystko wkręcić. Przeczuwałem lanie, które miało nastąpić już za moment? Redaktor Mucharski świadkiem, że o tym przebąkiwałem, choć jeśli miałbym być do końca szczery, to raczej z wrodzonej ostrożności niż z rzeczywistych obaw. Spodziewałem się, oczywiście, że para stoperów Gallas-Bassong nie poradzi sobie z będącym w wybornej formie Samuelem Eto’o, i wiedziałem, że wśród pomocników Tottenhamu nie ma takich, którzy będą potrafili skutecznie wyłączyć z gry Sneijdera, ale mimo wszystko sądziłem, że wyższość obrońcy trofeum zostanie udowodniona w sposób mniej bezapelacyjny, a zwłaszcza że nie stanie się to w ciągu pierwszego kwadransa.

No właśnie: niech nikogo nie zmyli końcowy wynik. Tottenham został dzisiaj rozłożony na czynniki pierwsze, a to że na papierze ostatecznie widzimy minimalną porażkę, wynika wyłącznie z faktu, że od 14. minuty mieliśmy do czynienia z wydarzeniem całkowicie pozapiłkarskim. Jako kibic piłkarzy z Londynu cieszę się oczywiście, że wrócą do kraju z podniesionym czołem, a może nawet z poczuciem, że Interowi można strzelić bramkę, więc za dwa tygodnie, bez frajerstwa w pierwszej minucie i w jedenastu, będą się mogli całkiem zrewanżować. Cieszę się też, że w drugim meczu tej grupy Twente i Werder podzieliły się punktami, a w związku z tym sytuacja przed rundą rewanżową jest niezła – o ile po zapewnieniu sobie awansu remisem lub wygraną na White Hart Lane Inter nie wystawi w dwóch ostatnich meczach rezerwowego składu i Holendrzy lub Niemcy nie zyskają punktów tam, gdzie nie mogliby o nich nawet marzyć. Podziwiam klasę Garetha Bale’a, przy kolejnych bramkach odjeżdżającego Maiconowi, Zanettiemu czy Cordobie, ale zastanawiam się, jakie jest prawdopodobieństwo, by po takim występie młody Walijczyk występował w koszulce Tottenhamu za rok. Może to dlatego, że wciąż mam w głowie dzisiejsze oświadczenie Rooneya, a może dlatego, że widziałem pomeczowy wywiad z Balem (trudno sobie wyobrazić drugiego równie rozczarowanego zdobywcę hat-tricka w Lidze Mistrzów)?

Powtarzam jednak: gdyby nie pierwszy kwadrans, nic podobnego by się nie zdarzyło. 70. sekunda: nie ostatni raz w tym meczu zbyt duży odstęp między pomocnikami a obrońcami, złe ustawienie Huttona i Gallasa i pytanie, czy Gomes powinien był ruszać się z linii. 8. minuta: fenomenalne podanie Sneijdera (dlaczego nikogo przy nim nie było?!) za plecy Assou-Ekotto do wychodzącego sam na sam Biabiany’ego, faul bramkarza i słabiutkie wątpliwości, czy oprócz karnego powinna być jeszcze czerwona kartka. 14. minuta: szybka wymiana podań Interu (było ich w sumie 35!), niezdecydowanie środkowych obrońców Tottenhamu i nierozgrzany Cudicini złapany na wykroku. A potem sesja treningowa Włochów, polegająca na jak najdłuższym utrzymywaniu się przy piłce – z jednym rajdem Lennona w odpowiedzi i dobrym dośrodkowaniem na głowę Croucha (uderzył ponad bramką). Wreszcie 35. minuta: Coutinho do Eto’o, płonne nadzieje na spalonego (zagapił się Bassong) i 4:0. Spokojnie mogło być więcej.

Nie szukam usprawiedliwień. Nie mówię, że gdyby na środku obrony grali King, Dawson czy Woodgate, a nawet Kaboul (dopiero co wrócił do treningów po kontuzji, podobnie zresztą jak Gallas), ten mecz potoczyłby się inaczej. Boli mnie poczucie, że – tak samo jak w Bernie w eliminacjach – oni nie wiedzieli, co ich czeka. Że nie wiedzieli, jak poradzić sobie z zespołem grającym 4-2-3-1 i dyrygowanym przez tak wybitnego rozgrywającego jak Sneijder. Że pod względem analizy gry przeciwnika – zwłaszcza w przypadku przeciwnika spoza Anglii – sztab szkoleniowy Londyńczyków znów zawiódł na całej linii. Na szczęście Inter wyszedł na drugą połowę zrelaksowany i zdekoncentrowany, a Tottenham… no cóż, Tottenham to dziwna drużyna. Napisałem wcześniej o 35 podaniach przed golem Stankovicia – przed strzałem Huttona w drugiej połowie goście wymienili ich aż 43 (Opta wylicza, że to rekord, jeśli idzie o akcję zakończoną uderzeniem na bramkę w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów). I jeszcze ten hat-trick Bale’a. I jeszcze ci kibice, których niestrudzony doping było słychać na San Siro nawet przy stanie 4:0… Doprawdy, Ligi Mistrzów nie wygramy, podobnie jak nie zdobędziemy mistrzostwa Anglii, ale jedno mogę Wam obiecać: nigdy nie będziecie się z nami nudzić.

PS. Redaktorowi Mucharskiemu jestem osobiście wdzięczny za wszystkie esemesy, których nie wysłał do mnie tego wieczora.

PS 2. Jestem otwarty na dalszą dyskusję na temat Rooneya. Do tego, co powiedzieliśmy już o jego oświadczeniu, dodałbym jeszcze, że zostało ogłoszone w fatalnym momencie: nie odwraca się uwagi kibiców swojej drużyny na dwie godziny przed ważnym meczem. Pytanie, czy 20 minut występu przeciwko West Bromwich nie było przypadkiem ostatnimi minutami Anglika w koszulce MU, wydaje mi się uzasadnione.

Opowieść o synu marnotrawnym

Możliwość pierwsza: Wayne Rooney świetnie wie, co robi. Sytuacja w Manchesterze United przypomina losy podupadającego imperium. Starzejący się monarcha wciąż rządzi żelazną ręką, ale nie potrafi powstrzymać pogłębiającego się rozkładu. Symptomy rozkładu? Odejście Ronaldo i Teveza. Brak przekonujących wzmocnień. Trzech kluczowych piłkarzy – Scholes, van der Sar, Giggs – w wieku przedemerytalnym albo wręcz emerytalnym. Imponujące obroty, ale wciąż niezmniejszający się dług, ba: właściciele regularnie wyciągający pieniądze z klubu. Drużyna tracąca punkty nie tylko w meczu z Evertonem, ale i z West Bromwich, Sunderlandem, Boltonem czy Fulham. Jak tu wiązać wieloletnią przyszłość z miejscem, w którym za dwa lata może nie być Alexa Fergusona, a najlepiej podającym piłkę pomocnikiem okaże się Anderson? Z pewnością musi być jakieś lepszy adres dla Piłkarza Roku…

Możliwość druga: Wayne Rooney, który nigdy nie był tytanem intelektu, kompletnie się pogubił. Pogubił się w życiu prywatnym, co wbrew pozorom może mieć większe konsekwencje niż medialna jatka, bo zdrowy rozsądek i wsparcie Coleen pozwoliło mu w ostatnich latach przejść niejeden kryzys. Pogubił się w życiu zawodowym: kontuzja odniesiona pod koniec marca w feralnej ostatniej minucie meczu z Bayernem odnowiła się dwa tygodnie później w rewanżu i potem dawała już o sobie znać, powodując utratę formy i kompletnie nieudany mundial. Wtedy, w czerwcu i lipcu, w zasadzie nic już nie było tak, jak powinno: skandal z prostytutką mógł wybuchnąć w każdej chwili, gra w piłkę stała się powodem gigantycznej frustracji (pamiętacie, jak wrzeszczał do kamery na kibiców, okazujących niezadowolenie z występu reprezentacji?), a w dodatku w kwestiach kontraktowych angielski napastnik miał najgorszego z możliwych doradców.

Przedstawicielem Rooneya jest dawny sprzedawca odkurzaczy Paul Stretford, który przed dwoma laty otrzymał od FA półtoraroczny zakaz uprawiania zawodu agenta (niezależna komisja dołożyła jeszcze 300 tys. funtów kary) za nieprawidłowości podczas przejmowania w 2002 r. opieki nad 16-letnim wówczas napastnikiem, a także za przedkładanie fałszywych dowodów i składanie fałszywych zeznań. Sprawa jest prosta: następny kontrakt Rooneya będzie najwyższym w życiu zarówno 25-letniego zawodnika, jak i jego „opiekuna”. Skoro Manchester City gotów jest płacić o ponad 100 tysięcy funtów tygodniowo więcej niż Manchester United, trudno się dziwić, że Stretford tłumaczy, przekonuje, nieżyczliwi powiedzieliby: mąci. Na poprzednim transferze zarobił marne półtora miliona, ale od tamtego czasu dorobił na prowizjach z kontraktów reklamowych sportowca, którego uważa się za jednego z najbogatszych w Anglii (zdaniem „Sunday Timesa” Rooney zgromadził dotąd majątek wielkości 33 milionów funtów)…

W niezwykłym zaiste, sześcioipółminutowym wystąpieniu Fergusona na wczorajszej konferencji prasowej, padły gorzkie słowa: „Łatwo powiedzieć, że masz konflikt z menedżerem. Bardzo łatwo”. Jego relacje z Rooneyem uważano dotąd za wzorowe, sir Alex wielokrotnie stawał w obronie piłkarza, doradzał w kłopotach, jeszcze podczas mundialu dzwonił do krytykowanego podopiecznego, żeby się zrelaksował i cieszył udziałem w wielkiej imprezie. O tym, że Anglik nie chce przedłużyć kontraktu, dowiedział się 14 sierpnia, tuż przed rozpoczęciem obecnego sezonu – a więc jeszcze przed wybuchem afery z prostytutką (warto dodać, że po zakończeniu poprzedniego sezonu, 16 lipca, dyrektor wykonawczy MU David Gill usłyszał od Paula Stretforda, że intencją Rooneya jest podpisanie kontraktu). Jak mówi dziś, nie mógł i nie może pojąć, dlaczego.

Alex Ferguson trwa w przekonaniu, że Manchester United jest najlepszym klubem dla Rooneya, więc swoje wczorajsze oświadczenie skonstruował tak, by było jasne, że w razie zmiany decyzji przyjmie marnotrawnego syna z otwartymi ramionami. Znamienne, że proszeni o komentarz do sprawy Jose Mourinho i Harry Redknapp mówili, że jeśli napastnik MU rzeczywiście znajdzie się na liście transferowej, będą oczywiście zainteresowani, ale na miejscu piłkarza nie ruszaliby się z Manchesteru. Wiadomo: przeprowadzka za granicę będzie kłopotliwa, transfer do MC uczyni go jedną z najbardziej znienawidzonych postaci w futbolowej historii miasta i kraju, pozostałe kluby angielskie raczej nie zaspokoją jego oczekiwań finansowych.

Co jednak czyni sprawę niejednoznaczną (i dlatego tak ciekawą): nawet jeśli Rooney pogubił się w życiu prywatnym i od miesięcy nie może odzyskać formy, nawet jeśli ma złego i chciwego doradcę, to problemów zarysowanych w pierwszym akapicie tego tekstu nie sposób łatwo unieważnić. Możliwość trzecia, będąca w gruncie rzeczy rozwinięciem pierwszej: Wayne Rooney jest ambitnym sportowcem. Jego żądza wygranej jest tak wielka, że nawet nieproszony wraca za piłką pod własne pole karne, a w przeszłości potrafił brutalnie sfaulować rywala albo napyskować sędziemu. Dziś chce znów być mistrzem kraju i zdobywcą Ligi Mistrzów, tylko nie wie, czy droga do sukcesów wciąż wiedzie przez Old Trafford.

Którą możliwość wybieracie?

Prawo Murphy’ego

Pomyłki sędziów i bramkarzy zdominowały dyskusje wokół weekendowych meczów Premier League, ale główny temat ostatnich tygodni – wślizgi – wciąż nie pozwalał o sobie zapomnieć. Jak zapewne pamiętacie, podczas ostatniej kolejki najpierw wyleciał z boiska piłkarz Wolverhampton Karl Henry za brutalny faul na Jordim Gomezie z Wigan (tak, ten sam Henry, który kilka tygodni wcześniej złamał nogę Bobby’ego Zamory, a wiosną dostał czerwoną kartkę za faul na Rosickym), a potem Nigel de Jong złamał nogę Hatema ben Arfy w meczu MC z Newcastle (tak, ten sam de Jong, który podczas finału mistrzostw świata ciosem kung-fu omal nie pogruchotał klatki piersiowej Xabiego Alonso). Postępek Holendra najlepiej podsumował Bert van Marwijk, nie powołując go na mecze eliminacji mistrzostw Europy, ale jeszcze dalej posunęły się władze Olympique Marsylia (ben Arfa jest wciąż piłkarzem tego klubu, jedynie wypożyczonym do Newcastle), publicznie rozważając wystąpienie przeciw de Jongowi na drogę sądową. Sporów na temat boiskowych brutali było w następnych dniach co niemiara, podobnie jak pomysłów, co z nimi robić. Padła m.in. propozycja karania ich tak długą dyskwalifikacją, jak długo trwać będzie leczenie faulowanych przez nich piłkarzy. Propozycja nierealistyczna, podobnie jak dywagowanie o całkowitym zakazie wślizgów, ale jakoś oddająca problem: za straszliwe zaiste wejście w skrzydłowego Newcastle de Jong nie obejrzał nawet żółtej kartki…

Kiedy wydawało się, że debata cichnie, oliwy do ognia dolał pomocnik Fulham Danny Murphy, wskazując jako odpowiedzialnych za ostatnie wydarzenia trzech  menedżerów: Micka McCarthy’ego z Wolves, Tony’ego Pulisa ze Stoke i Sama Allardyce’a z Blackburn. Zdaniem Murphy’ego wszyscy oni wręcz podjudzają swoich piłkarzy do ostrej gry, tak pompując ich adrenaliną przed i w trakcie meczu, że nic dziwnego, iż któremuś zdarzy się stracić głowę. Awantura wybuchła nielicha, Murphy’ego skrytykowała nawet League Manager Association, zaś Sam Allardyce na przedmeczową konferencję prasową przyszedł z karteczką, żeby jak niegdyś Rafa Benitez mówić o „faktach” (nas nie oszukasz, wielki Samie, pamiętamy twój Bolton…). A dla mnie wszystko to nie jest czarno-białe, bo po pierwsze wcale nie jestem przekonany, czy w ostatnim czasie mamy do czynienia z jakąś eskalacją ostrej gry (pamiętam finał Pucharu Anglii sprzed 19 lat, w którym Paul Gascoigne zerwał własne wiązadła kolanowe podczas brutalnego wejścia w Gary’ego Charlesa z Nottingham Forest: wtedy takie faule były na porządku dziennym, dziś mimo wszystko zdarzają się rzadko), po drugie, także zespoły trenowane przez Marka Hughesa (obecny pracodawca Murphy’ego) lubią grać ostro, po trzecie wreszcie najgorszy wczoraj faul był dziełem piłkarza Arsenalu. A przecież to Kanonierzy zwykle skarżą się na zbyt ostre traktowanie…

Czerwoną kartkę na faul na Zigiciu obejrzał Jack Wilshere, poza tym bezsprzecznie najlepszy piłkarz meczu Arsenal-Birmingham (a moim zdaniem od kilku kolejek najlepszy piłkarz angielskiej ekstraklasy), niewiarygodnie kreatywny mistrz klepek – podczas jednej tylko akcji z Chamakhiem czterokrotnie odgrywali do siebie z pierwszej piłki… Kto wie jednak, jak potoczyłyby się losy tego spotkania, gdyby nie kontrowersyjny karny dla przegrywających Kanonierów w końcówce pierwszej połowy. Zgoda: próbujący wślizgu Scott Dann był daleko od piłki, ale moim zdaniem nie dotknął również nogi Chamakha, który widząc obrońcę Birmingham po prostu zanurkował…

To pierwsza kontrowersyjna decyzja sędziowska tego weekendu, druga dotyczy oczywiście zwycięskiego gola dla Tottenhamu w meczu z Fulham: Huddlestone uderzył zza pola karnego, piłka przeszła przez gąszcz nóg piłkarzy obu drużyn odbijając się przy okazji od Bairda, minęła znajdującego się na pozycji spalonej i usiłującego zmienić jej lot Gallasa i wpadła do bramki. Jak dla mnie, tak jak rozumiem ducha tej gry (bo nie przepisy), Gallas był na spalonym, a jego obecność przed bramką przeszkadzała w interwencji Schwarzerowi. Alan Shearer w Match of the Day tłumaczył jednak, że Francuz nie był na spalonym  a k t y w n y m: bramka nie zostałaby uznana, gdyby dotknął piłki, albo gdyby dobił strzał (jeśliby np. odbiła się od słupka), albo gdyby znajdował się na linii prostej, wytyczonej między Huddlestonem i Schwarzerem. Zawiłe, nieprawdaż? Już widzę, jak sędzia potrafił to ocenić w ułamku sekundy. Owszem więc: moja drużyna skorzystała na tym przepisie, ale w gruncie rzeczy wolałbym gwizdanie spalonych po staremu.

Inna sprawa, że z gry Tottenhamu byłem naprawdę zadowolony. Pierwszy kwadrans wyglądał jak sesja treningowa, polegająca na jak najdłuższym utrzymywaniu się drużyny przy piłce. Później, kiedy Fulham zdominowało środek pola i strzeliło bramkę, błyskawicznie udało się wyrównać, a w przerwie dokonać zmiany, która pozwoliła odzyskać kontrolę nad meczem: w miejsce skądinąd niezłego, choć nieco zbyt entuzjastycznego debiutanta Sandro (miał żółtą kartkę i każdy kolejny faul groził usunięciem z boiska), pojawił się Aaron Lennon, Modrić grający wcześniej po prawej stronie przeszedł do środka, a że w Fulham kontuzji doznał jeszcze wspomniany Danny Murphy, wyższość drugiej linii Tottenhamu przestała budzić wątpliwości. Znaki zapytania przed środowym meczem z Interem są w zasadzie dwa: kto zastąpi w obronie Ledleya Kinga, który kolejny raz musiał przedwcześnie zejść z boiska z urazem (w trzynastu meczach tego sezonu próbowano już jedenastu kombinacji środkowych obrońców!), i kto zastąpi Rafaela van der Vaarta, pauzującego za czerwoną kartkę w meczu z Twente. Budowanie drużyny „pod Holendra” ma jednak swoje wady – wczoraj ofiarą padł Luka Modrić, zagubiony przez pierwsze 45 minut na prawym skrzydle.

W kwestii Manchesteru United jestem równie daleko odgadnięcia zagadki masowo traconych w tym sezonie punktów, co pewnie większość jego kibiców. Aż sobie obejrzałem nad ranem retransmisję meczu z WBA, żeby spróbować zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. I przyznaję: nie znalazłem żadnej przekonującej odpowiedzi poza błogosławionym czy też przeklętym Przypadkiem. W pierwszej połowie Czerwone Diabły miały przewagę wystarczającą do strzelenia więcej niż dwóch bramek i nie wyglądało na to, że cokolwiek, poza Przypadkiem właśnie, może odebrać im punkty. Roberto di Matteo szczerze wyznał zresztą, że w przerwie nie miał wielkich nadziei: ot, namawiał zawodników, by dalej próbowali grać w piłkę (tak: WBA, podobnie jak Blackpool, gra w piłkę – jeszcze jeden kamyczek do ogródka panów Allardyce’a, Pulisa i McCarthy’ego), a jeżeli przypadkiem uda im się strzelić gola, to wtedy, kto wie… I zaiste, pierwszy gol był przypadkowy, drugi zaś padł po zdumiewającym błędzie van der Sara – warto jednak podkreślić, że podczas akcji, która przyniosła gościom wyrównanie, piłkarze MU nie przykładali się specjalnie do pressingu.

Może więc tu kryłaby się odpowiedź na pytanie, dlaczego Czerwone Diabły po raz trzeci w tym sezonie zremisowały mecz, w którym wcześniej prowadziły, i dlaczego po raz drugi roztrwoniły dwubramkową przewagę? Zaskakujące momenty dekoncentracji drużyny mogą mieć związek z brakiem lidera, czyli z fatalną formą tego, który w poprzednim sezonie niemal w pojedynkę ciągnął ją do przodu: Wayne’a Rooneya. Jeśli dodać do tego fakt, że z dwóch najlepiej grających w tym roku piłkarzy wicemistrza Anglii mających zadatki na przywódcę, czyli Ryana Giggsa i Paula Scholesa, jeden zszedł z boiska z kontuzją, a drugi pojawił się na nim dopiero w końcówce, jeśli – wracając do Rooneya – przypomnieć sobie medialne zamieszanie wokół jego ubiegłotygodniowej wypowiedzi, że wcale nie był kontuzjowany i dlatego nie rozumie, dlaczego sir Alex nie wystawiał go z Sunderlandem i z Valencią… Nie myślałem, że kiedykolwiek w życiu napiszę coś podobnego, ale wygląda na to, że nawet piłkarzom Manchesteru United brakuje czasem pewności siebie.

O tym, czym jest pewność siebie, zapomnieli chyba na dobre piłkarze Liverpoolu, w większości nieprzywykli przecież do przebywania w strefie spadkowej. Sytuacja poza boiskiem została wreszcie uporządkowana, widmo upadłości oddalone, znów mówi się o budowie nowego stadionu, ale sądząc po tym, co drużyna pokazała w pierwszych ośmiu kolejkach, John W. Henry będzie musiał zainwestować daleko więcej niż to 300 mln funtów, dzięki któremu przejął klub. Nie wiem, czy Amerykanin zna się na piłce, ale nie trzeba znać się na piłce, by w czasie dzisiejszych derbów stwierdzić, że piłkarzom Roya Hodgsona – z chlubnymi wyjątkami Carraghera, Kyrgiakosa i może Gerrarda – brakowało pasji. To zawodnicy Evertonu wygrywali większość pojedynków główkowych i wślizgów, to oni szybciej startowali do bezpańskich piłek, to oni więcej i szerzej biegali, to ich druga linia lepiej obsługiwała wybiegających na pozycje piłkarzy ofensywnych. Wiele się mówi o braku formy Fernando Torresa, ale żeby się o tym przekonać, trzeba by najpierw zobaczyć Hiszpana z piłką przy nodze: przez pierwszą godzinę nie dostał bodaj ani jednego podania. W dodatku Liverpool przez cały niemal czas pchał się środkiem: zarówno Cole, jak Maxi Rodriguez rzadko zbiegali w kierunku bocznej linii, a Carragher i Konchesky niechętnie przekraczali połowę – nawet gdy wynik był już mocno niekorzystny. Anemiczne to było i nadmiernie zachowawcze, a z ławki rezerwowych wiało bezradnością. Może, hmmm, Rafa Benitez nie był taki najgorszy? Przekonam się we środę…

Na zakończenie weekendu wszyscy kibicowaliśmy Blackpool. Gdyby mieli lepszych napastników, gdyby potrafili wykorzystać dominację z pierwszej połowy, gdyby sędzia nie podniósł chorągiewki przy „golu” Taylora-Fletchera na początku drugiej części (nie był na spalonym, na pozycji spalonej był D.J. Campbell, ale do cholery: jeśli Gallas nie uczestniczył w grze, to jakim cudem uczestniczył w niej napastnik Blackpool?), albo gdyby podniósł ją niedługo później przy golu Teveza… Niczego nie ujmując fantastycznej bramce Davida Silvy, wygląda na to, że bóg futbolu (a jeśli nie on, to z pewnością jego namiestnik z gwizdkiem) zbyt często staje po stronie silniejszych.

PS po paru godzinach, jeszcze o Rooneyu: angielskie media donoszą, że odmówił podpisania nowego kontraktu z MU, a obecny obowiązuje jeszcze tylko półtora roku, więc dla obu stron najlepsze wydaje się odejście w styczniu. I że powodem, dla którego odmawia, są relacje z Fergusonem. Niby nic nowego pod słońcem: odchodzili Keane, Beckham, van Nistelrooy, Ronaldo, a drużyna się odbudowywała. Niby… Jakoś wydaje mi się, że tym razem sytuacja jest inna: że sir Alex jest w innym momencie życiowym, a i w Manchesterze jakoś mniej piłkarzy klasy światowej. Pytanie z innego porządku, zadawane drżącym głosem i po raz pierwszy: dokąd miałby odejść? Odpowiedź, udzielana jeszcze bardziej drżącym głosem: może do Manchesteru City, bo jakoś poza Anglią trudno go sobie wyobrazić… Wiem, z problemami w życiu rodzinnym łatwiej byłoby sobie poradzić z dala od angielskich mediów, ale przecież bez złudzeń: one znajdą go wszędzie, tak jak znajdowały Beckhama. Że wszystko to niewyobrażalne? W momencie, w którym Rooney podważył wiarygodność Fergusona w sprawie kontuzji, niewyobrażalne być przestało. Mocno się obawiam, że na naprawienie tego błędu (bo, że Rooney popełnia błąd nie mam wątpliwości) jest już za późno…

Liverpoolski wirus

W zasadzie moja kondycja z ostatnich dni przypomina kondycję jednego z najbardziej zasłużonych klubów w historii angielskiej piłki. Kiedy ja leżałem z gorączką, zadłużony i zagrożony upadłością Liverpool już już miał zmienić właściciela, ale nie zmienił, bo panowie Hicks i Gilett zakwestionowali decyzję klubowego zarządu o sprzedaniu go New England Sports Ventures, i w ostatniej chwili próbowali zmienić skład tegoż zarządu. Kiedy ja próbowałem odzyskać kontrolę nad własnymi strunami głosowymi, wyglądało na to, że sprawę transakcji sąd rozstrzygnął po myśli zarządu, a wbrew Amerykanom. Kiedy ja znalazłem się w połowie kuracji antybiotykowej, Amerykanie, po porażce przed trybunałem brytyjskim odwołali się do trybunału w Teksasie i zdołali sprzedaż zablokować. Kiedy ja, odzyskawszy wreszcie mowę, zdecydowałem się nawiedzić redakcję, pojawiły się wieści, że Hicks i Gillett sprzedali swoje udziały Mill Financial, więc transakcja między zarządem Liverpoolu a NESV, skądinąd podobnie jak Mill amerykańskim, upada. Po kilku godzinach pracy, przy trzeciej herbacie z sokiem malinowym, przeczytałem dementi rzecznika prasowego Toma Hicksa, że Mill nie przejął jego udziałów. Za kilkadziesiąt minut sprawa wraca do sądu.

Jutro piątek: termin, w którym kontrolująca Liverpool firma Kop Football powinna spłacić ponad 200 mln długu, zaciągniętego w Royal Bank of Scotland. Jeśli tego nie zrobi, bank może zażądać ogłoszenia upadłości klubu i ustanowienia syndyka, co wiązać się będzie z odjęciem (i tak znajdującemu się w strefie spadkowej) Liverpoolowi dziewięciu punktów w tabeli. Najprawdopodobniej do ogłoszenia upadłości nie dojdzie, a w ciągu najbliższych kilkunastu godzin RBS otrzyma gwarancję, że ktoś (Mill? NESV?) zaspokoi jego roszczenia. Mam nadzieję, że w tym czasie poczuję się na tyle dobrze, by zrozumieć ten cały cyrk.

PS Kibiców Liverpoolu chciałbym jednak uspokoić: jakkolwiek rzecz się skończy, Hicks i Gillett już nie wrócą.

PS 2 O kondycji sportowej drużyny w ogóle się nie wypowiadam. Podobno na derby ma się wyleczyć Fernando Torres. O ile Hiszpan w formie z ostatnich miesięcy jest wzmocnieniem…

Niebiesko-czerwono-czerwono

Ech, wygłosiłby człowiek jakąś głęboko kontrowersyjną opinię, na przykład wziąłby pod lupę wczorajszy występ Manchesteru United i na tej podstawie obwieścił koniec epoki Alexa Fergusona. Albo upierałby się, że Arsenal jest materiałem na mistrza Anglii, bo przecież gdyby w pierwszej minucie Chamakh albo Kościelny trafili do siatki, dzisiejsze derby Londynu z pewnością potoczyłyby się inaczej. Albo zacząłby spekulować na temat zagrożenia spadkiem z angielskiej ekstraklasy Liverpoolu. Przed nami przerwa na reprezentację, chciałoby się na zakończenie pierwszych dwóch miesięcy spotkań z Premier League huknąć coś naprawdę mocnego, jak nie przymierzając Alex na bramkę Fabiańskiego…

Tymczasem na razie poza wyczynami Blackpool wszystko wydaje mi się oczywiste jak uwagi Alana Shearera w ostatnich wydaniach Match of the Day (flagowy program BBC otrzymuje od czasu mundialu w RPA same fatalne recenzje). Solidność, a kiedy trzeba – błyskotliwość Chelsea. Jej świetna organizacja gry, której fundamentem są ciężko pracujący środkowi pomocnicy Mikel, Essien i Ramires, umożliwiający ofensywnemu trójkątowi Malouda-Drogba-Anelka niewracanie na własną połowę i czyhanie na kolejny zabójczy kontratak. Czy ktoś tęskni za Lampardem? Essiena wychwalałem tu wiele razy, więc nie ma sensu się powtarzać. Ramires zebrał za poprzednią kolejkę słuszne cięgi, ale dziś był zdecydowanie lepszy (po jego wizjonerskim podaniu będący – jak to zwykle w meczach z Arsenalem – nie do upilnowania Ashley Cole zaliczył asystę), a o świetnym występie niedocenianego zwykle Mikela mówią statystyki: siedem przejęć piłki, pięć udanych wślizgów i ani jednego faulu… Arsenal jak zwykle grał pięknie (miło było patrzeć zwłaszcza na godnie zastępującego Fabregasa Wilshere’a; szkoda, że młodemu Anglikowi zabrakło sił w końcówce…), ale jak zwykle to „pięknie” nie wystarczyło – między innymi ze względu na ten trzyosobowy mur ustawiony  przed linią obrony, ale przede wszystkim ze względu na to, że kiedy oni grali, ich rywale strzelali gole. Chociaż tyle, że tym razem nie można naśmiewać się z bramkarza: przy bramkach Fabiański nie miał nic do powiedzenia, gdyby wpuścił jeszcze kilka, zwłaszcza w ciągu ostatnich paru minut, nikt nie miałby do niego pretensji, a wcześniej imponował pewnymi chwytami przy wychodzeniu do dośrodkowań.

Mimo wszystko (piąta z rzędu porażka, trzynasty gol Drogby w jedenastym meczu przeciwko Kanonierom) nie nazwałbym tego powtórką z rozrywki, zwłaszcza że pamiętam bolesne lekcje, udzielane chłopcom Wengera przez mężczyzn Ancelottiego w roku ubiegłym. Było lepiej. Trzeba jeszcze poprawić celność dośrodkowań (Clichy po lewej stronie Arsenalu wydawał się równie niebezpieczny jak Cole po lewej stronie Chelsea – cóż z tego, skoro bodaj ani razu nie potrafił podać na głowę Chamakha) i celność strzałów (kiedy wreszcie w 80. minucie zamiast Clichy’ego dośrodkował Rosicky, Chamakh uderzył koło prawego słupka), i powinno być już zupełnie dobrze. Bagatela…

Chelsea wydaje się nie do zatrzymania, a przynajmniej w tym momencie wszyscy uczestnicy grupy pościgowej wydają się mieć większe problemy niż ona. Wicelider, Manchester City, uporał się z dobrze grającym Newcastle dzięki przerażającej kontuzji Hatema ben Arfy (kiedy to piszę wszyscy są przekonani, że de Jong złamał mu nogę) i późniejszemu urazowi Collociniego, a także dzięki karnemu z kapelusza (niewykluczone, że w końcówce to gościom należała się jedenastka po wejściu Lescotta w Ameobiego). Manchester United był od Sunderlandu zdecydowanie słabszy – zwłaszcza druga linia z Andersonem i atak ze słabiutkim Owenem. Jeśli kłopoty Rooneya z tabloidami i kontuzjami nie skończą się szybko, to…

Tottenhamu nie traktuję jako członka grupy pościgowej. Na przekór wynikom z tego tygodnia myślę, że aktywność w Lidze Mistrzów (widać, że to w pierwszym rzędzie ona rozpala wyobraźnię piłkarzy…) wpłynie na jego formę w lidze. Owszem, na razie transferem lata wydaje się Rafael van der Vaart, ale jego wkomponowanie w zespół oznacza dla Harry’ego Redknappa poważne dylematy: albo wyklucza grę dwójką napastników, co zwłaszcza po powrocie do zdrowia Defoe’a może rodzić niemałe konflikty, albo przeraźliwie odsłania tyły, bo linia pomocy Bale, Huddlestone, Modrić, van der Vaart nie dość, że pozbawia miejsca na prawym skrzydle Lennona, to jeszcze poza skądinąd niezbyt szybkim Huddlestonem nie zawiera piłkarzy myślących o wspieraniu defensywy. Wiem, grzech narzekać w sytuacji, gdy sprowadzony za marnych 8 milionów facet w trzech ostatnich meczach na tym stadionie strzelił cztery gole, ale po pierwszej połowie spotkania z AV widać było, że problem istnieje. Chwała Redknappowi, że zdecydował się zdjąć z boiska dobrze przecież grającego Pawluczenkę, wprowadzić Lennona i przywrócić grze Tottenhamu niezbędną równowagę.

Liverpool to temat osobny. Zadłużony, bez wiary w siebie i najwyraźniej bez wiary w nowego menedżera, z niemogącym się odnaleźć Torresem, z niezałatanymi dziurami po Xabim Alobso i Mascherano, mimo obecności w drużynie kreatywnych zawodników (Gerrard! Cole!) bez pomysłów na rozegranie interesującej akcji, ale też nieumiejący w porę przerywać akcji rywali (statystyki po sześciu meczach, czyli bez dzisiejszego: 92 strzały na bramkę Reiny, przy 46 przed rokiem, 126 dośrodkowań w pole karne, przy 72 przed rokiem), a w końcówce chwytający się nawet tak desperackich rozwiązań jak wystawienie Kyrgiakosa na środku ataku)… Co się dzieje na Anfield Road? Jak napisał ktoś na twitterze: nie ma Beniteza, nie ma krycia strefowego (he, he), jest Gerrard na swojej ulubionej pozycji i piłkarze obejmują się przed pierwszym gwizdkiem, więc w czym problem? Sam mocno krytykowałem Beniteza, ale myślę, że obwinianie go za kiepskie wyniki drużyny dziś (co robili po meczu eksperci Sky Sports) jest grubą przesadą. Mamy nowy rozdział, nowego menedżera i znacząco przebudowany skład. Tylko właściciele nie chcą być nowi, ale to mimo wszystko inna historia.

Ech, wygłosiłby człowiek jakąś głęboko kontrowersyjną opinię, na przykład zażądałby zwolnienia Roya Hodgsona i zastąpienia go nie, jak skandowali dziś kibice, przez Kenny’ego Dalglisha, tylko przez Jamiego Carraghera. Ktoś w tej szatni powinien wreszcie zacząć wrzeszczeć.

PS Dopisuję po godzinie, bo Newcastle potwierdziło złamanie nogi ben Arfy. Dzisiejszy faul de Jonga i wczorajszy Henry’ego każą wrócić do dyskusji o tym, jak chronić zdrowie piłkarzy, jak karać za zbyt ostre wejścia itd. Padały w niej głosy skrajne, np. całkowity zakaz wślizgów, ale rosnąca liczba bardzo poważnych kontuzji (złamań w tym roku jest zdecydowanie więcej niż w ubiegłym) pokazuje, że problem istnieje. Choć Harry Redknapp w tym momencie z pewnością wzruszyłby ramionami, mówiąc, że w latach 60., panie, to dopiero faulowali…