Niech Was nie zwiedzie kilka zdań o finale Pucharu Ligi – tak naprawdę dzisiejszy wpis będzie o czymś zupełnie innym, jak sądzę daleko poważniejszym niż smutne przeżycia kibiców Arsenalu sprzed paru godzin. Sam przeżyłem coś podobnego po wtorkowym meczu Tottenhamu z Blackpool i wiem, jak to jest: najpierw po bardzo dobrym występie pokonać jedną z najsłynniejszych drużyn w Europie, a potem zaliczyć frajerską wpadkę z teoretycznym słabeuszem. Wiem też, jak przebiegną następne dni, kiedy nie będzie się chciało myśleć i pisać o futbolu, wciąż przeżuwając porażkę w meczu, w którym było się częściej przy piłce, miało się więcej strzałów, fenomenalnie bronionych przez najlepszego na boisku bramkarza przeciwnika, w końcu odrobiło się stratę, a potem zrobiło się zmiany, które – wydawało się – wymuszą błędy na zmagającym się z kontuzją kolejnym z najlepszych na boisku środkowym obrońcy rywala… Przy wszystkich komplementach dla Birmingham – dla klasy Fostera i Johnsona, pracowitości środkowych pomocników, z Bowyerem na czele, dla wytrwałości Stephena Carra, którego Alex McLeish namówił przed rokiem do zmiany decyzji o przedwczesnym końcu kariery – znów wrócą tematy, w ostatnich tygodniach spychane gdzieś na dalszy plan: kwestia bramkarza i środkowych obrońców Arsenalu, problem stałych fragmentów gry, mentalnej kruchości, a także wpływu tej nieplanowanej porażki na ciąg dalszy sezonu…
Ale tak naprawdę myślałem, że o wydarzeniach weekendu uda mi się nie napisać ani słowa, a to w związku z pewnym zawstydzającym w gruncie rzeczy wyznaniem, związanym z naprawdę smutnym wydarzeniem. Nie wiem, czy też tak macie, ja tak mam z całą pewnością: od dziecka, czyli od pierwszych chwil, kiedy zacząłem rozróżniać piłkarzy, miałem ich za przedstawicieli tego innego, dorosłego świata. Mijały lata, w trakcie których chłopcy z mojego rocznika stawali się juniorami, potem przebijali się do pierwszych składów, zaczynali grać w reprezentacjach, byli podporami swoich drużyn, później rutyniarzami, aż wreszcie wchodzącymi z ławki dżokerami u schyłku kariery, a ja ciągle myślałem tak samo. I nawet jeśli w końcu uświadomiłem sobie, że kiedy ja debiutowałem w „Tygodniku Powszechnym”, mama takiego Jacka Wilshere’a dopiero zaczynała podejrzewać, że jest w ciąży, to podczas oglądania futbolu jakaś część mnie wciąż zapominała, ile mam lat. Nic na to nie poradzę: czterdziestka na karku, a ja wciąż jestem tym samym dzieciakiem z rozdziawioną gębą, który tak naprawdę uważa, że prawdziwą przepustką do dojrzałości jest pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.
Wiadomość o śmierci piłkarza jest w tym sensie szokiem podwójnym. Umiera nie tylko ktoś, kto niejako z definicji powinien być okazem zdrowia – umiera ktoś, kogo podświadomie traktowałem jeśli nie jak ojca, to przynajmniej jak jednego ze starszych braci. Mimo iż Dean Richards w chwili śmierci miał zaledwie 36 lat, a kłopoty ze zdrowiem zmusiły go do zakończenia kariery w wieku lat 30, pamiętam przecież, jakim dzieciakiem byłem, kiedy debiutował w Tottenhamie – debiutował zresztą, od razu strzelając bramkę, w jednym z najsłynniejszych meczów w historii Premier League; w meczu, w którym do przerwy Londyńczycy prowadzili z Manchesterem United 3:0, by przegrać 3:5. Przyznaję: zamiast oglądać wczoraj spotkanie Wigan-MU wyciągnąłem płytę z tamtym pojedynkiem, by obejrzeć go po raz pierwszy od dnia, w którym został rozegrany. Myślałem, że dotrwam tylko do piętnastej minuty, żeby zobaczyć jeszcze raz radość Richardsa, ale coś kazało mi wytrwać do końca – nie wykluczam, że tym czymś było poczucie dotykania samej istoty piłki nożnej – i jej absolutnej narracyjnej nieprzewidywalności.
Kiedy przychodził do Tottenhamu, Dean Richards był jednym z najdroższych obrońców Premier League. Miał za sobą występy w angielskiej młodzieżówce, mówiło się, że już już trafi do dorosłej reprezentacji. Zaskakująco miły facet, o twarzy boksera i śmiesznym akcencie, bardzo groźny w polu karnym rywala, we własnym zbyt często dawał się ogrywać. Świetnie grał w powietrzu, co najprawdopodobniej okazało się przyczyną dramatu: dziwne migreny i zawroty głowy, długo przypisywane jakimś tajemniczym infekcjom uszu, zapewne brały się właśnie z dziesiątek i setek mikrouszkodzeń mózgu, powstałych w wyniku zderzeń z futbolówką. Być może nigdy nie powinien uprawiać sportu wyczynowo, być może, gdyby kiedyś nie odkryto jego talentu do kopania, nie pisałbym dziś pożegnalnego tekstu…
Patrzę na tamten mecz Tottenhamu z Manchesterem United. Widzę, jacy oni wszyscy byli wtedy młodzi. Pamiętam, jaki ja byłem młody. Smutno mi po śmierci tego brzydala z wielkimi uszami. Mam wrażenie, że takie wydarzenie mocno relatywizuje jakiekolwiek kibicowskie „tragedie”.