Archiwum miesiąca: sierpień 2011

Zamykanie okienka – na żywo

No to zaczynamy: najdłuższy dzień w roku. Jest dobrą tradycją tego bloga, że spędzamy go razem, wspólnie obgryzając paznokcie i ściskając kciuki za naszych menedżerów, prezesów i ludzi od cholernej kasy, którą tak niechętnie wydają. Zaraz zaraz, kto niechętnie, ten niechętnie…

Przyznaję, że szukałem na dzisiejszy dzień nieco innej formuły niż dotychczasowa – tak, żeby oprócz dzielenia się emocjami i opiniami dotyczącymi poszczególnych transferów i graczy, spróbować spojrzeć na kończące się okienko bardziej całościowo, uwzględniając perspektywę poszczególnych klubów. Dlatego zaprosiłem do współpracy kilka osób wypowiadających się o angielskiej piłce na tym blogu i w kilku innych miejscach – na własnych blogach i w Ruchu Lewostronnym – internetowej audycji radiowej poświęconej Premier League. Każdą z tych osób poprosiłem o podsumowanie aktywności transferowej klubu, któremu kibicuje.
Oto, co zechcieli napisać (w kolejności miejsc w ligowej tabeli na zakończenie poprzedniego sezonu). Nie wyczerpuje to, rzecz jasna, tematu – mam nadzieję, że w ciągu dnia niejedno uzupełnimy, również jeśli idzie o kluby spoza pierwszej szóstki…

 

Jan Mikoś, Manchester United:

Letnie okienko transferowe na Old Trafford określiłbym jako niezwykle przemyślane, zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym. Kiedy większość zespołów Premier League dopiero się zbroiła, Manchester United miał już gotową kadrę. Załatano wszystkie ubytki w składzie, choć w opinii niektórych cały czas istnieje wyrwa w środku pola, która powstała po odejściu Paula Scholesa. Pierwsze trzy kolejki angielskiej ekstraklasy przeczą tej opinii.

Zacznijmy od transferów do klubu. Pieniędzy na transfery w klubie nie brakowało od czasu opuszczenia Anglii przez Cristiano Ronaldo za rekordową kwotę 80 milionów funtów. Zostały wydane idealnie: przyszli piłkarze, którzy mimo młodego wieku są już doświadczeni. De Gea to nie jest transfer marzeń, jeśli chodzi o następcę Edwina van der Sara (takim byłoby ściągnięcie Neuera z Schalke), ma jednak przed sobą nawet dwadzieścia lat gry, a przez najbliższych kilka będzie jeszcze pracował nad wyeliminowaniem zdarzających się mu niedociągnięć. Sir Alex Ferguson i spółka zadecydowali, że będzie to czynił już w Manchesterze, nawet kosztem kilku(nastu) straconych punktów na sezon. Phil Jones to partner Chrisa Smallinga z ostatnich MME w Danii i jego naturalne uzupełnienie na środku obrony (w przyszłości także w reprezentacji Anglii). Ponadto wpisuje się w trend stopera totalnego – oprócz odbioru i gry głową, jest również dobrze wyszkolony technicznie, szybki, umie wyprowadzić piłkę z własnej połowy i wie, kiedy podłączyć się do akcji ofensywnej. Daję mu piętnaście lat gry na światowym poziomie. Ashley Young równa się jakość w najczystszej postaci. Asysty, bramki, bramki, asysty – to jego chleb powszedni. Najstarszy z przybyłych, piłkarz już w pełni ukształtowany – sześć-siedem lat gry na najwyższym poziomie.

Jak się okazuje, równie ważne, jak transfery gotówkowe, stały się powroty z wypożyczeń. Welbeck był jednym z niewielu jasnych punktów w reprezentacji U-21 podczas mistrzostw Europy Danii i miał dobry poprzedni sezon w Sunderlandzie. Jego świetna gra na początku obecnych rozgrywek nie wydaje się być zaskoczeniem dla każdego, kto dokładnie śledził jego poczynania na Stadium of Light. Cleverley zaś grał nijako w Wigan i podczas duńskiego czempionatu, ale Ferguson wiedział, co zrobić, aby ten zawodnik był pożyteczny dla drużyny: trenerskim majstersztykiem okazało się przestawienie go do środka pola . Młody Anglik grał na tej pozycji już podczas przedsezonowego tournee w roku 2010 (i był wyróżniającym się graczem), ale wypożyczenie w Wigan spędził bliżej linii bocznej boiska.

Aby zbalansować budżet płacowy, z klubem musiało pożegnać się kilku zawodników. Odeszli wychowankowie: Scholes, Brown, O’Shea. Dwóch ostatnich miało do wyboru ławkę rezerwowych (choć nie zawsze), lub opuszczenie Old Trafford. Okazali się nieco ambitniejsi niż, nie przymierzając, Daniel Kokosiński. Koniec kariery van der Sara, koniec kredytu zaufania dla Obertana (wieczny talent) i koniec oczekiwania na dojście do pełnej sprawności Hargreavesa to kolejne trzy ubytki. Najbardziej dotkliwym, przynajmniej na dzisiaj, wydaje się być odejście Holendra. Jeśli chodzi o pozostałych, to trzeba przyznać, że nie pozyskano na ich miejsce zastępców – przyszli po prostu ludzie lepsi.

Scenariusz, jaki spotkał już Welbecka i Cleverleya czeka teraz na Kinga (Borussia Moenchengladbach) i Brady’ego (Hull City). Na zsyłkę udali się Bebe (Besiktas Stambuł) i Ritchie De Laet (Norwich City) – Portugalczyk i Belg raczej nie zagoszczą już w pierwszym składzie Czerwonych Diabłów, ale na Manchesterze United świat się nie kończy i mają okazję, aby przekonać do siebie kluby nieco mniej renomowane.

Podsumowując: lato kończymy zdecydowanie na plusie. Zdecydowano się wydać więcej funtów, ale uczyniono to bardzo szybko. Pożegnano się z zawodnikami, którzy mieli niemałe kontrakty, a nie dawali drużynie dostatecznie dużo. Co więcej: całe okienko zespół United spędził na integrowaniu się z nowymi zawodnikami i graniu sparingów w USA, a nie na rozważaniach, kto nowy jutro albo pojutrze stanie w progu szatni. Widzę w tym okienku potencjał, jakie dało okienko w roku 2007 (przyjście Andersona, Hargreavesa i Naniego). Pytanie tylko, czy sir Alex Ferguson będzie równie szczęśliwy jak na mecie sezonu 2007/2008?

 

Michał Zachodny, Chelsea:

Czy Chelsea miała jakikolwiek plan na to letnie okienko transferowe? Z pewnością The Blues nie wszystko wyszło tak, jak chcieli – wszak Ron Gourlay planował nowych zawodników pakować do samolotu do Azji, gdzie tym razem Andre Villas-Boas z zespołem spędzali lato. Zamiast jednak negocjować umowy, odbierać telefony, przyjmować klientów i agentów, aktualny CEO Chelsea bawił razem ze świtą po azjatyckich stadionach. Kibice narzekali, krzywili się, widząc jak ten sam zespół prezentuje się w sparingach z bardzo, bardzo przeciętnymi rywalami, jednak jak miało się dopiero okazać, prawdziwe transferowe show dopiero miało się zacząć.

Show czy walka? By zrozumieć, co Chelsea chciała osiągnąć tego lata na rynku transferowym trzeba także dobrze uargumentować zwolnienie Ancelottiego. Włoch nie był zdolny  wykrzesać z tego składu iskry, która dała dublet w jego pierwszym sezonie – pomni jego przygód z próbami przebudowy w Mediolanie, działacze postanowili, że zmieniać oblicze drużyny będzie kto inny. Tego wyboru kwestionować na razie nie można, choć na pewno Andre Villas-Boas nie domyślał się, że przyjdzie mu tyle czekać na to, by owa przemiana nie była wyłącznie zapowiedzią.

Nigdy nie dowiemy się, czemu transfery tak się opóźniały. Czy w ich przyspieszeniu pomogły kiepskie mecze na starcie sezonu? Wypada tak myśleć – Mata, Lukaku, a nawet niewielu znany Ulises Davila mają dać energii ofensywie Chelsea i choć pewnie trochę czasu to zajmie, Villas-Boas powinien mieć czas na zmiany. Z kolei Romeu to jeden z ulubieńców nowego szkoleniowca, który ma dać więcej na boisku niż Mikel. Courtois to melodia przyszłości – pozycja Petra Cecha jest niepodważalna, ale już jego zastępcy to zagadka i… niepewność. Jedna z prawd piłkarskich mówi, że obrona mająca za sobą ręcznik w bramce gra zupełnie inaczej niż linia defensywy z pewniakiem za plecami.

To jednak nie koniec. Modrić. Luka Modrić. Klucz, który ma otworzyć bramy… worek z bramkami Torresowi. To będzie najdłuższy dzień w życiu kibica Chelsea, ale ja nie mam większych wątpliwości, że koniec końców helikopter z Chorwatem na pokładzie wystartuje z White Hart Lane, by wylądować na Stamford Bridge. Trzy duże walizki pełne pieniędzy udadzą się w drugą stronę, przeliczać je będzie Harry Redknapp, za którym w czarnych okularach stać będzie Daniel Levy z pokerową miną – dokładnie tak sobie wyobrażam największy transfer tego lata w Premier League.

Tylko, że ostatni dzień nie będzie polegał wyłącznie na kupowaniu. Andre Villas-Boas chce również pozbyć się tych, którzy nie pasują do jego planu, a mogliby mieć niekorzystny wpływ na atmosferę w szatni – a ta, jak wiemy, jest dla portugalskiego szkoleniowca absolutną świętością. Kogo więc pożegnamy? Pewnym do opuszczenia Chelsea jest Yossi Benayoun, Kalou na szczęście był ostatnio widziany we Francji, a Alex kupował w księgarni przewodnik po Turynie. Wszystko jednak jak zwykle będzie zależeć od tego jak dobrze działać będzie faks w klubie – rewolucja, ewolucja czy kosmetyka, ale zmiana dokonana będzie. Zobaczycie nową Chelsea – jak nie w następny weekend, to na pewno w maju.

 

Angamoss, Manchester City:

Obserwujący drugie letnie okienko Roberto Mancinego w Manchesterze City nie mogli narzekać na nudę. Sporo się działo: dwie małe sagi (Tevez i Nasri), kilka znaczących transferów z klubu i generalny, dla wielu pewnie zaskakujący, rozsądek w wydawaniu pieniędzy. Nie wszystko jednak zostało zrobione jak należy. Tak, pozbyto się wyśmiewanego po stokroć Jo, tak, Shay Given został sprzedany za rozsądną kwotę (cieszy mnie, iż znów go będziemy oglądać w akcji, choć w obcych barwach), tak, odszedł niezadowolony (pytanie, z czego, pozostanie dla mnie wielką tajemnicą) Jerome Boateng, a kilku młodych zawodników zostało wypożyczonych (Boyata, Weiss). Serce rośnie zwłaszcza na myśl o Michealu Johnsonie, który w Leicester pod okiem Svena-Görana Erikssona ma szansę obudować zatrzymaną przez kontuzje karierę. Ale już wypożyczenie Adebayora czy Santa Cruza średnio mnie usatysfakcjonowało, gdyż wolałbym widzieć okrągłe sumy za transfery definitywne niż, jak w przypadku Togijczyka, dopłacanie do jego pensji. Bilans finansowy wciąż jest niekorzystny nie tylko ze względu na Carlosa Teveza (choć to oczywiście główny powód), niemniej klub postąpił mądrze, sprawdzając karty Corinthiansu i nie godząc się na sprzedaż Carlito bez pokrycia.

Nie zmienia to faktu, że Tevez jest pierwszym piłkarzem do odejścia, co moim zdaniem ze sportowego punktu widzenia może Manchesterowi City tylko pomóc (!). Smutno natomiast robi się na myśl, że dni takich piłkarzy jak Shaun Wright-Phillips czy Nedum Onuoha są na Eastlands policzone. Szkoda wychowanków – czy Nedum jest gorszym piłkarzem od Stefana Savicia? Czy walka na czterech frontach nie daje żadnych szans SWP na występy? A na liście płac pozostają jeszcze Bellamy i Bridge… Zaskakujące rozstrzygnięcia losów wyżej wymienionej czwórki na koniec okienka transferowego? Na to po cichu liczę. Naturalnie, jeśli się kogoś pozbywać, to za gotówkę, więc odpowiedzialni za tę działkę mają jeszcze trochę pracy do wykonania.

Skromne, jak na dotychczasowe praktyki, nabytki City warunkuje oczywiście widmo Financial Fair Play, stąd moje niezadowolenie z opieszałego odchudzania składu. Zakupy się jednak udały. Szczególnie zachwyciło mnie tempo, w jakim Mancini sprowadził na Etihad Stadium następcę Teveza. Żal, że tak szybko nie udało się zakończyć pertraktacji z byłym klubem Samira Nasriego, miało to pewnie wpływ na cenę za Francuza, ale – jak to czasem bywa – chytry w tym wypadku traci osiem razy. Obaj zawodnicy w debiutach potwierdzili wysoką klasę – Kun w pół godziny stał się ulubieńcem kibiców City rozbijając Swansea, Nasri natomiast trzema asystami i celnością podań bliską 100 proc. udowodnił, po co nam jego kreatywna lewa noga.

Mówiąc krótko: dokonaliśmy fantastycznych wzmocnień, wartych każdego funta i na poważnie włączających The Citizens do walki o mistrzostwo. Dodając jeszcze Pantilimona, Clichy’ego i Savicia bez wahania stwierdzam, iż kadra City nie wymaga żadnych nerwowych wzmocnień. Błękitną stronę Manchesteru czeka więc niezwykle ekscytujący sezon, do którego podchodzimy z wielkimi ambicjami, bez kompleksów czy przygotowanego wcześniej pęczka wymówek. Dziś zaś usiądziemy w tylnym rzędzie i będziemy ze spokojem obserwować transferowe show, jakie zgotują nam inne kluby, na gwałt łatające braki w swoich zespołach.

 

Mariusz_AFC, Arsenal:

Arsenal przymiarki do letniego okna transferowego rozpoczynał wraz z ostatnimi spotkaniami ligowymi poprzedniego sezonu. Sądzę, że już wtedy (w trakcie fatalnej serii meczów) Wenger zdawał sobie sprawę z faktu, że z kilku graczy będzie musiał zrezygnować. I faktycznie, rozczarowujący sezon sprawił, że w zespole nastąpiły spore ruchy kadrowe. Do dziś klub opuścili: Gael Clichy (sprzedany do MC), Denilson (wypożyczony do Sao Paulo), Vela (wypożyczony do Real Sociedad), Fabregas (do Barcelony), Nasri (do MC), Eboue (do Galatasaray), Traore (do QPR).
Jeszcze w lipcu Arsenal zdążył sprowadzić do drużyny Gervinho (z Lille) oraz Jenkinsona (z Charltonu). W sierpniu dołączyli: Chamberlain (z Southampton) i Campbell (z Deportivo Saprissa). W chwili gdy piszę te słowa, oficjalnie potwierdzony został zakup Chu Young Parka (z Monaco).

Bilansując powyższą listę „do/z” łatwo zauważyć, że Arsene Wenger nie ma innego wyjścia, jak potraktować ostatnią dobę okienka nadzwyczaj poważnie. Nad Francuzem wiszą ciężkie ciemne chmury, które są wyrazem nastrojów kibiców Arsenalu. Fani nie mogą zrozumieć, w jaki sposób Wenger nie poczynił znaczących wzmocnień aż do czasu klęski na Old Trafford. Niedzielny mecz z Manchesterem United dał jednoznaczną odpowiedź na pytania: ilu oraz jakich zakupów potrzeba drużynie.

Jeśli spekulacje (które z każdą godziną zakreślają coraz szersze kręgi) okazałyby się prawdą, wtedy Arsene ogromnie zaskoczyłby nie tylko własnych krytyków (opowiadających głównie o jego dziwactwach), ale także wiernych fanów Arsenalu. W moim odczuciu niezbędne są nam transfery na pozycjach: środkowego obrońcy, lewego obrońcy oraz kreatywnego pomocnika. Do dziś zastanawiała mnie również pozycja napastnika, na którą moglibyśmy desygnować godnego zastępcę dla van Persiego (Chamakh takim nie jest). Wraz ze sprowadzeniem Parka Chu Younga, problem ten został rozwiązany.

W niemałych emocjach wyczekuję potwierdzenia krążących w sieci plotek, jakoby Arsenal dogadał się już z reprezentantem Niemiec – Perem Mertesackerem oraz reprezentantem Brazylii, grającym na pozycji lewego obrońcy Andre Santosem z Fenerbahce. Gdyby oba transfery zostały dopięte, wtedy pozostaje Wengerowi ostatnia misja, będąca zarazem chyba najtrudniejszą – zastąpienie Fabregasa w środku pomocy. Znalezienie kreatywnego pomocnika, spełniającego niemałe oczekiwania w wymagającej lidze nie jest zadaniem prostym. Zakładając, że na pozostałe transfery ostatnich dni wydalibyśmy kwoty skromne (precyzyjniej: atrakcyjne), to śmiem wierzyć, że Francuz nie skąpiłby grosza na upolowanie kogoś naprawdę wyjątkowego, kto byłby silnikiem tej drużyny, ale też personą godną naśladowania dla wschodzących gwiazd Arsenalu: Wilshere’a i Ramseya.

Kibice Arsenalu od dawna nie czuli takich emocji związanych z ostatnim dniem okna transferowego. Pamiętamy błędy Wengera popełnione w ostatnich tygodniach (zwlekanie z zakupami, kiedy jasne już było, że klub opuszczą Fabregas i Nasri). Całe szczęście pojawiają się coraz to nowe informacje, świadczące o dużej aktywności Arsenalu na rynku. Żywię nadzieję, że z pierwszym września samopoczucie naszych kibiców będzie zgoła inne. Wenger posiada wszelkie narzędzia, dzięki którym jest w stanie odbudować swoje zaufanie pośród fanów. Kto wie, czy to Arsenal nie popisze się najlepszym finiszem tego okienka…

Michał Okoński, Tottenham:

To, że o transferach Tottenhamu nie można prawie nic powiedzieć, mimo iż do zakończenia okienka transferowego zostało kilkanaście godzin, najlepiej opisuje strategię, z jaką chodzi na zakupy Daniel Levy. Prezes klubu uchodzi za twardego negocjatora, wręcz pokerzystę – i ma w związku z tym na koncie zarówno ogromne sukcesy biznesowe (sprowadzenie w ciągu kilku zaledwie godzin Rafaela van der Vaarta przed rokiem – kilka dni wcześniej cena Holendra była wyższa o jakieś 10 milionów), sukcesy biznesowe, które okazywały się porażkami sportowymi (rekordowe pieniądze za Berbatowa, uzyskane jednak na tyle późno, że nie zdążono sprowadzić klasowego następcy Bułgara), jak i ewidentne porażki (przez cały ostatni dzień zimowego okienka Levy usiłował kupić napastnika, który mógłby wzmocnić drużynę występującą w Lidze Mistrzów – padały nazwiska Rossiego, Forlana czy Llorente, a skończyło się na niczym; do sfinalizowania transferu Charliego Adama z Blackpool zabrakło kilkudziesięciu minut).

To jeden z problemów: brak strategii transferowej, tylko czekanie do końca i polowanie na okazje. Inny: klub musi równoważyć budżet i nie stać go na płacenie piłkarzom bajońskich sum (niejednego chcielibyśmy widzieć na White Hart Lane i niejeden nie miałby pewnie nic przeciwko temu, żeby grać w Tottenhamie, ale doprawdy: nie za tych marnych kilkadziesiąt tysięcy funtów). Jeszcze inny, najważniejszy może: trwająca całe lato niepewność co do losu Luki Modricia – trudno mówić o strategii transferowej, skoro się nie wie, czy kluczowy dla drużyny zawodnik będzie w niej grał po pierwszym września. I problem ostatni: limit 25 piłkarzy powyżej 21. roku życia, których można zarejestrować do rozgrywek – dziś w Tottenhamie jest takich 28, co oznacza konieczność przewietrzenia szatni.

Coś jednak udało się zrobić przed 31 sierpnia: sprowadzono na zasadzie wolnego transferu 40-letniego Brada Friedela, który już w pierwszych dwóch meczach udowodnił kibicom i kolegom z drużyny, że mogą się z nim czuć bezpiecznie (nie to co z Gomesem), z wypożyczenia do AV powrócił, by zająć miejsce na prawej obronie, Kyle Walker, sprowadzono też genialnego młodzieńca z Wybrzeża Kości Słoniowej, Coulibaly’ego, i nieco mniej genialnych wychowanków Barcelony, Ceballosa i Falque. Z klubem trenują inni wypożyczani dotąd regularnie, Giovani dos Santos i David Bentley – menedżer marzy o oddaniu ich gdziekolwiek, a jeśli potwierdzą się plotki o przejściu dos Santosa do Wigan, będzie to dla wszystkich stron świetna wiadomość: Meksykanin tak naprawdę nie dostał na WHL szansy wykazania się, a jestem przekonany, że umiejętności ma gigantyczne.

Na razie odeszli: Robbie Keane do L.A. Galaxy i Jamie O’Hara do Wolves, nie przedłużono kontraktu z Jonathanem Woodgatem, wypożyczono m.in. Bonganiego Khumalo do Reading i – warto na nich zwrócić uwagę – Stevena Caulkera do Swansea i Kyle’a Naughtona do Norwich. Oprócz wspomnianych już wzmocnień przyszedł wypożyczony na rok Adebayor, z którym wiążemy wielkie nadzieje, co dalej: zobaczymy jutro. Pewne wydają się odejścia Huttona do AV i Palaciosa do Stoke – to piłkarze z długiej listy niepotrzebnych klubowi, a nieźle opłacanych (są na niej także Gomes, Bassong, Jenas, Giovani, Bentley i ktoś z duetu Crouch-Pawluczenko), pewne wydaje się również przyjście Scotta Parkera, którego wyczekuję z utęsknieniem. W świetle kontuzji Kinga i Gallasa przydałby się jeszcze jeden naprawdę dobry środkowy obrońca – nie śmiem marzyć, że będzie nim Gary Cahill, choć to transfer w stylu Levy’ego: młody Anglik z dużym potencjałem odzyskania pieniędzy przy następnej transakcji. Poza tym pozostaje nam kolejny dzień polowania na okazje (hej, nie macie tam w Realu czy Barcelonie jakiegoś gwiazdora, który nie mieści się w składzie, jakiegoś, powiedzmy, Kaki?), no i nerwowe oczekiwanie na faks z Chelsea.

 

Roger_Kint, Liverpool:

Ten rok nie będzie dobrze wspominany przez naszych kibiców, jeśli chodzi o wyniki sportowe: nie zakwalifikowaliśmy się do rozgrywek europejskich, nie zgarnęliśmy żadnego trofeum, a Manchester United zdobył 19 mistrzostwo. Zapewne nie będzie też wspominany ze względu na wspaniałą atmosferę na Anfield – trudno jest odtworzyć klimat zniszczony przez poprzednich „właścicieli” klubu.

Myślę jednak, że z czasem uznamy go za jeden z najlepszych w historii klubu od czasu założenia Premier League. A stanie się tak ze względu na naszą aktywność na rynku transferowym: nie pamiętam, by kiedykolwiek poszło nam lepiej. W porównaniu z zeszłym rokiem jesteśmy znacznie silniejsi w każdej formacji. Każdej.

Rok 2010 kończyliśmy z atakiem: wypalony, podatny na kontuzje Fernando Torres/niezbyt przydatny David Ngog. W zeszłym sezonie nie mieliśmy ani jednego zawodnika, który mógłby grać na lewej pomocy. W zeszłym sezonie mieliśmy tylko dwóch zawodników (Gerrard i Johnson) potrafiących regularnie dośrodkować piłkę. W zeszłym sezonie nie mieliśmy ani jednego rzetelnego lewego obrońcy. W zeszłym sezonie nie mieliśmy dobrego zastępcy dla Reiny. Zeszły rok kończyliśmy jako jedna z najgorszych drużyn jeśli chodzi o stałefragmenty gry. Tak było. A jak jest?

Sezon zaczęliśmy z rewelacyjnym Luisem Suarezem i potencjalnie bardzo dobrym Andym Carrollem. Może jeszcze kogoś sprowadzimy w ostatniej chwili – na giełdzie wymieniane są różne nazwiska – ale nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, to nasz atak wygląda o niebo lepiej. Tę poprawę udało się uzyskać za 2-3 mln funtów netto. Tak, wiem: sen z oczu różnym „przyjaciołom” Liverpoolu spędza kwota zapłacona za kontrakt Carrolla. Cóż, pieniądze faktycznie duże – zapewne zbyt duże, jeśli weźmiemy pod uwagę umiejętności i doświadczenie Carrolla – ale po pierwsze: fundował Roman Abramowicz, a po drugie zapłaciliśmy za wiele innych atutów tego zawodnika.

Sezon zaczęliśmy z dobrym, a może nawet bardzo dobrym, lewym pomocnikiem/skrzydłowym: Stewartem Downingiem. Oprócz Gerrarda i Johnsona mamy jeszcze 4 zawodników umiejących dośrodkować piłkę: wspomniany Downing, Charlie Adam, Jordan Henderson i Jose Enrique. Pierwszy raz od bardzo dawna mamy klasowego lewego obrońcę, który nie jest zrobiony ze szkła. Wreszcie mamy dobrego, sprawdzonego zastępcę dla bramkarza. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów kontuzja pierwszego bramkarza nie grozi mi zawałem. W tym roku będziemy jedną z najlepszych drużyn jeśli chodzi o ofensywne stałe fragmenty gry. Jeśli dodać przyjście urugwajskiego obrońcy Coatesa – maponoć niesamowity potencjał – to po raz pierwszy w życiu będę mógł uczciwie stwierdzić, że wszystkie moje przedsezonowe życzenia zostały spełnione.

Te wszystkie zmiany udało się uzyskać za ok 60-70 mln netto. Jeśli weźmiemy pod uwagę generalną sytuację klubu (m.in brak Ligi Mistrzów i średnio niższe zarobki niż u konkurencji) to  suma summarum nie wyszło to tak drogo, jak można się było obawiać… Jeśli zaś w przyszłym sezonie zagramy w Lidze Mistrzów, będziemy mogli uzupełnić braki – a te na pewno się pojawią, bo przecież nikt się nie spodziewa 100% skuteczności transferowej –  zawodnikami najwyższej klasy.

Zamykane właśnie okienko transferowe nie oznacza końca drogi, jeśli chodzi o
budowanie mistrzowskiej drużyny. Zapewne nie jest to nawet początek końca. Ale na moje oko mamy za sobą koniec początku.

Ciąg dalszy nastąpi. I potrwa cały dzień…

 

13.20

Trochę mnie nie było, poszedłem na wywiad o zupełnie innych sprawach, a tu proszę: nic kompletnie się przez ten czas nie wydarzyło. Joe Cole ani w Lille, ani w AV (ale raczej w Lille…), Bendtner ponoć zmierza do Stoke, Giovani dos Santos do Wigan, Ngog do Boltonu, Bellamy do QPR, Scott Dann do Blackburn (w takim razie zbyt długo w tej Premier League nie pogra…), Peter Crouch w parę miejsc, itd., itp. Być może Hargreaves do MC, być może Modrić do Chelsea (ale Harry Redknapp jest na milion procent pewny, że do tego transferu nie dojdzie), raczej na pewno Santos i Mertesacker do Arsenalu, a Parker do Tottenhamu… Dobrze w ciągu takiego dnia mieć kilka godzin przymusowej przerwy: od razu widać, że emocje, którymi żywią nas portale informacyjne, telewizje, fora i serwisy społecznościowe, są w większości budowane na plotkach.

Oczywiście wydarzenia przyspieszą. Już za pięć minut, kwadrans, godzinę, nadleci helikopter, przyjdzie faks, lekarz zrobi badania krwi, agent uściśnie dłoń menedżera, piłkarz zrobi sobie zdjęcie z koszulką nowego klubu. Na pewno się doczekamy.

 

13.40

Joe Cole wypożyczony do Lille. Niezwykłe, jak załamała się kariera tego zawodnika w Liverpoolu. Debiut, czerwona kartka, nie ten trener, kontuzje, i zamiast w czołowym klubie na Wyspach piłkarz, który jeszcze niedawno był podstawowym graczem reprezentacji, opuszcza wyspy i ląduje w nienajmocniejszej przecież lidze Europy (choć z perspektywą gry w Lidze Mistrzów). Czy może się tam odbudować? Wciąż jest młody, z drugiej strony to, co najlepsze w jego karierze wydarzyło się ponad dwa i pół roku temu, przed poważną kontuzją. Kibice Tottenhamu cieszą się z pewnością, że Harry Redknapp nie sięgnął jednak po dawnego wychowanka, kibice Arsenalu mają nadzieję, że ten transfer otworzy możliwość sprowadzenia na Emirates Edena Hazarda z Lille. Przy Mertesackerze i Santosie ofensywny pomocnik byłby niewątpliwie brakującym ogniwem, tylko czy Wenger zdąży?

 

13.50

Nadrabiamy lekturowe zaległości. W dzisiejszej prasówce zwraca uwagę tekst Martina Samuela, którego streścić można zdaniem tytułowym: wytrzymaj nerwowo, Daniel, bo nigdy więcej ci nie uwierzymy. Mowa oczywiście o walce prezesa Tottenhamu o zatrzymanie w klubie Luki Modricia, w tle jest casus Berbatowa. Z punktu widzenia kibica od wiarygodności prezesa ważniejsza jest atmosfera w zespole, którego kluczowy zawodnik marzy o odejściu. Ale kibice wierzą, że akurat Chorwat nie należy do ludzi, którzy rozwalą atmosferę w szatni, zwłaszcza jak będzie już po wszystkim i znów zacznie grać, w dodatku w towarzystwie Parkera czy Adebayora (Cahilla?). Nieśmiało zaryzykuję zdanie, że jutro Tottenham będzie znacznie mocniejszy niż był w ostatnich tygodniach i że dystans do najlepszych, tak drastycznie unaoczniony w manchesterskim dwumeczu, zmniejszy się na tyle, że Modrić znów będzie mógł poważnie myśleć o zaspokojeniu swoich ambicji na White Hart Lane. Paradoksalnie zwłaszcza Chelsea wydaje się w zasięgu.

 

14.00

Zostało 10 godzin i coraz wyraźniej wygląda na to, że najciekawsze w tym dniu będą transfery, do których nie dojdzie. Modrić, Sneijder, Tevez to przykłady najgłośniejsze, ale znalazłyby się pewnie inne, na skalę każdego klubu. Mimo wszystko kryzys finansowy, skoro Chelsea nie chce dać za Modricia tyle, ile jest wart, skoro nie ma biznesmenów, zdolnych sfinansować transfer Teveza i skoro nawet MU nie stać na płacenie Sneijderowi ponad 200 tysięcy tygodniowo?

Urok blogowania w takim dniu: powyższe słowa mogą zostać unieważnione w ciągu najbliższych godzin. Ale raczej nie będą.

 

15.10

Scott Parker piłkarzem Tottenhamu. Wreszcie, bo przymiarki do tego transferu miały miejsce już w czasach, gdy grał w Charltonie: najpierw wybrał Chelsea, potem Newcastle, a wreszcie West Ham. Bardzo kogoś takiego potrzebujemy: umiejącego i odebrać piłkę (jedna z najlepszych statystyk skutecznych wślizgów w Premier League za ubiegły sezon), i podciągnąć ją do przodu, i celnie strzelić. Idealne dopełnienie Modricia, kiedy niezdolny do gry jest Sandro. I dowód determinacji prezesa w poszukiwaniu wzmocnień: jeszcze kilka tygodni temu Harry Redknapp wykluczał ten transfer, mówiąc, że w tym wieku, bez perspektywy odsprzedania komukolwiek i z wysoką pensją jest wydanie kilku milionów rocznie, które nigdy się nie zwrócą. Cóż: zwrócą się na boisku, można by odpowiedzieć, zacierając ręce i czekając jeszcze na Gary’ego Cahilla.

 

16.10

Jest wreszcie pierwszy dziś (i ponoć nieostatni) transfer Arsenalu. O lewego obrońcę Santosa spierali się przez kilka ostatnich dni angielscy dziennikarze, dochodząc w końcu do wniosku, że choć zdarzają mu się błędy w grze obronnej, to ma fantastyczny ciąg na bramkę, dobrze dośrodkowuje itd. Coś jak ze spodziewanym lada godzina nadejściem Mertesackera: obrońca Werderu nie jest może najszybszy, ale jego wzrost, doświadczenie, zdolności przywódcze dają mieszankę, której w linii defensywnej szalenie brakowało. Oczywiście w świetle odejść Clichy’ego i Traore przyjście Santosa było oczywistością; z Mertesackerem co innego: to raczej przyznanie się do pomyłki przy kupnie Squillaciego czy Koscielnego. Tak czy inaczej, Arsene Wenger sięga wreszcie po zawodników doświadczonych i z autorytetem (Santos również bywał kapitanem swoich drużyn). Jeżeli w klubie pojawi się jeszcze jeden pomocnik, to może także Kanonierzy zakończą to okienko na plusie – choć musiałby to być nie byle kto, żeby zrównoważyć stratę Nasriego i Fabregasa.

 

16.20

Wytęż wzrok i znajdź klub Premier League, o którym nie mówi się w kontekście przejścia Craiga Bellamy’ego. I znajdź klub, dla którego nie byłoby to wzmocnienie.

Z innej perspektywy: wytęż wzrok i znajdź piłkarza, którego sprowadzeniem nie byłyby zainteresowane Stoke i QPR. Przed nami długi wieczór.

 

16.40

Z braku kolejnych pewnych wiadomości, słówko o spodziewanym przejściu Owena Hargraevesa do MC. Po pierwsze, dziwne, że miałoby do niego dojść koniecznie dziś – jako wolny piłkarz były pomocnik MU może podpisać kontrakt w dowolnym momencie roku. Po drugie, nie kwestionując klasy zawodnika, akurat defensywnych pomocników Manciniemu nie brakuje. Po trzecie, ryzyko kontuzji, nad czym szerzej rozwodzić się nie trzeba. Po czwarte, kwestia skompletowania 25-osobowego składu. W sumie: same znaki zapytania. Nie przekonują mnie argumenty pozapiłkarskie (i MC, i sam Hargreaves chętnie udowodnią sąsiadom, że podjęli złą decyzję…) i nie bardzo wierzę, że po trzech latach przerwy można jeszcze wrócić na szczyt. Jasne: właśnie ze względu na te lata przerwy mamy wszelkie powody, by ściskać za Hargraevesa kciuki.  I jasne: z góry można założyć, że w MC, gdzie z pewnością pozostanie rezerwowym,  będzie mniej narażony na kolejne kontuzje niż np. w WBA, które natychmiast wrzuciłoby go do pierwszego składu. Mimo wszystko jednak… nie przestaję się dziwić.

 

18.20

To jednak wciąż może być pasjonujące okienko. Mertesacker potwierdzony, ale tymczasem okazuje się, że Arsenal rozmawia z Evertonem o kupnie Artety, czyli odrabia straty w środku pola. Jeśli zdąży, znów będzie miał kreatywnego i bramkostrzelnego pomocnika, a zarazem twardziela, prawdziwy boiskowy charakter. Dodajmy do tego oczekiwanie na transfer Gary’ego Cahilla z Boltonu do Tottenhamu (który w tzw. międzyczasie opuścił na rok, ku zadowoleniu menedżera i kibiców, David Bentley, przenoszący się na Upton Park) i Craiga Bellamy’ego do Liverpoolu. Oraz wyczekiwane transfery Stoke, QPR i AV…

Zaraz wracam. Tymczasem zauważę jeszcze, że decyzja o skupieniu się na pierwszej szóstce okazała się słuszna: wygląda na to, że wszystkie te drużyny mają szansę na wyjście z tego okienka wzmocnione – i że pozostałym trudno będzie je dogonić.

 

19.40

Ano właśnie. Czy, jak pisze Garfield, zamiast Wielkiej Czwórki będziemy mieli Wielką Szóstkę? Wiele zależy od tych dwóch transferów: Cahilla do Tottenhamu i Artety lub Benayouna do Arsenalu, bo też oba kluby z północnego Londynu wydają się na razie odstawać od pozostałych i naprawdę wciąż jeszcze potrzebują wzmocnień. Charakterystyczne, że w całym tym szaleństwie nie uczestniczy Alex Ferguson, a Kenny Dalglish rozgląda się za ewentualną wisienką na tort (Bellamy). Andre Villas-Boas wolałby pewnie jeszcze jednego-dwóch piłkarzy sprowadzić, mówiło się zresztą poza Modriciem o Meirelesu i o Alvaro Pareirze z Porto. Pewnie za wcześnie na te podsumowania, bo wciąż zostały ponad cztery godziny, ale patrząc teraz, kilkanaście minut przed ósmą, na składy drużyn Premier League, wygląda na to, że MU, MC i Liverpool odskakują, Chelsea, a za nią Arsenal i Tottenham gonią, potem długo, długo nic i pojawia się Aston Villa, walcząca o wzmocnienie niezłego składu (są Bent, Agbonglahor i Given) Jenasem i Huttonem; Tottenham z pewnością chętnie ich odda, podobnie jak Bassonga do QPR, a Palaciosa i Croucha do Stoke. No proszę: gdziekolwiek nie spojrzeć, wyrastają interesy z udziałem Tottenhamu, mam nadzieję, że w klubie jest wystarczająco dużo faksów.

 

20.45

Sam się zastanawiam, czy kolportować te wszystkie wiadomości. Gdyby Stoke wypożyczyło Adama Johnsona z MC to w połączeniu z przyjściem Palaciosa i Croucha byłoby to gigantyczne wzmocnienie. Ale czy nie mamy do czynienia z piętnastominutowym rumorem, takim samym, jakim najprawdopodobniej okazało się mówienie o transferze Artety na Emirates (zdesperowany Arsene Wenger – wheeler dealer, jak powiedzieli o nim wczoraj w Ruchu Lewostronnym – walczy teraz ponoć o Benayouna, co też byłoby jakąś wartością dodaną w drugiej linii Arsenalu)? Na pewno potwierdzono roczny kontrakt Hargreavesa z MC, na pewno odejście z klubu negocjują Bellamy i Shaun Wright-Philips – ten ostatni do QPR, którego aktywności spodziewano się dziś na skalę większą niż dotychczasowa. Zostało niewiele ponad trzy godziny.

 

22.00

Do piłkarzy wypożyczanych, którzy z pewnością wrócą z wypożyczeń lepsi, dopisujemy Kakutę i van Aanholta z Chelsea. Do piłkarzy, którzy obniżali średnią w dotychczasowych klubach i znaleźli sobie bardziej adekwatnego pracodawcę, dopisujemy Ngoga. Zaś do numerów absolutnie w stylu prezesa Tottenhamu dopisujemy plotkę o sprowadzaniu Kaki. Wielki marketing plus pewnie pokrywanie tylko części tygodniówki przemawiałyby za, przeciw jest brak czasu i fakt, że ta tygodniówka i tak pozostaje porażająco wysoka. A więc nie wierzę, że rzecz dojdzie do skutku, choć wierzę w to, że Daniel Levy próbuje przynajmniej zorientować się, na ile to realne – i nie stara się przy tym o dyskrecję.

Na razie AV potwierdziła, że testy medyczne przechodzą Jenas i Hutton – ten pierwszy przed wypożyczeniem, drugi przed transferem permanentnym. Sprawa Cahilla niestety padła, a w związku z tym padł transfer Bassonga do QPR. Szkoda, bo przy kontuzjach Kinga i Gallasa, środek obrony Dawson-Kaboul wygląda tak, jak napastnicy z Manchesteru wiedzą najlepiej.

 

22.10

Kakę zresztą Redknapp już zdementował. Dziesięciominutowa sensacja.

I potwierdził, że była oferta Chelsea za Modricia, 40 milionów, WCZORAJ. Odrzucona.

 

22.30

Jako kibic Tottenhamu mógłbym pewnie pójść spać, gdyby nie fakt, że raz już tak poszedłem, a następnego dnia obudziłem się z Rasiakiem na środku ataku. Jako kronikarz tego dnia muszę odnotować pogłoski o wznowieniu negocjacji między Arsenalem i Evertonem w sprawie Artety: zam zainteresowany ponoć bardzo chciałby tego transferu. Biednemu Evertonowi wiatr w oczy, natomiast kibice Arsenalu siedzą jak na szpilkach – i słusznie, bo warto (zwłaszcza, że sprawa Benayouna toczy się niezależnie).

 

22.40

No dobra, Peterowi Crouchowi należy się osobne pożegnanie. Za gola w meczu z MC, który dał Ligę Mistrzów, pamiętanego lepiej niż samobója z tymże MC rok później, który Ligę Mistrzów odebrał i lepiej niż czerwoną kartkę w meczu z Realem. Plus za kilka innych meczów w Europie, kiedy strzelał jak na zawołanie. Nawet jeśli Adebayor jest lepszym piłkarzem, to Crouch jest sympatyczniejszy, ot co. Wszystkiego najlepszego.

 

23.00

I brawa dla Stoke. Wraz z Palaciosem, Cameronem Jerome i tymi, co w klubie zostali, robi się drużyna czołówki, do wskoczenia akurat tam, skąd zeskakuje pogrążony w tarapatach finansowych Everton.

 

23.15

45 minut zostało Artecie i Benayounowi na przejście do Arsenalu, Bellamy’emu na przejście do Liverpoolu, Ruizowi na przejście do Fulham (Newcastle próbowało podebrać piłkarza, ale odpadło). Jenas i Hutton to formalność, a tym, którym nie udało się kupić Gary’ego Cahilla polecamy Scotta Danna, który wciąż nie przeszedł do Blackburn. O kimś zapomniałem?

 

23.30

Nie idziemy spać, blogujemy! Yossi Benayoun ćwierknął, że został piłkarzem Arsenalu, co naprawdę nie jest złym rozwiązaniem. Izraelczyk spędził prawie rok na leczeniu kontuzji, ale wcześniej w West Hamie i Liverpoolu imponował kreatywnością i pracowitością. Jak się musi wystawiać Rosicky’ego czy Arszawina w obecnej formie, to się przyjmuje Benayouna z otwartymi rękami i ściska kciuki, żeby jeszcze Arteta.

Sensacją tych chwil jest jednak informacja z Liverpoolu: że Raoul Meireles poprosił o wystawienie na listę transferową, spodziewając się, jak mniemam, oferty Chelsea. Czy takie rzeczy da się zrobić w 20 minut, jest absolutnie wykluczone, a więc: nie idziemy spać, blogujemy!

 

23.40

Nie idziemy spać, blogujemy. Scott Dann w duecie z Sambą to wreszcie jakaś asekuracja dla Paula Robinsona w bramce Blackburn, choć wciąż uważam, że do utrzymania w Premier League nie wystarczy.

Meireles ma coraz mniejsze szanse na grę, zwłaszcza, że Liverpool ogłosił podpisanie dwuletniej umowy z Craigiem Bellamym. Nie to samo miejsce na boisku, rzecz jasna, ale w szatni robi się ciasno. A Bellamy, piłkarz w typie Dalglisha i znający już ten klub całkiem nieźle, będzie świetnym zmiennikiem dla Suareza i Kuyta. Brawo duet Dalglish-Comoli, który to już raz w tym okienku?

A ponieważ erictheking87 wychwalał dotychczasowe transfery QPR, dorzućmy: na Loftus Road pojawia się Shaun Wright-Philips. Jeszcze jeden argument za pozostaniem beniaminka w ekstraklasie (najsilniejszym jest oczywiście Joey Barton).

 

00.00

Niby już po wszystkim, a przecież wszyscy wiemy, że nie. Jeszcze słychać modły fanów Arsenalu o Artetę, a choćby o odejście Almunii czy Bendtnera (fani Chelsea wołają o pozbycie się Kalou, itd., itp.). Jeszcze pracują nad transferem Meirelesa. Croucha. Huttona. Jenasa. Camerona Jerome. Jakiegoś Wielkiego Nazwiska do Tottenhamu (żartowałem). Nie mogę w tym momencie nie przypomnieć, że taki Alex Ferguson poszedł spać pewnie ze trzy godziny temu. On swoje już zrobił na długo przedtem, jak Arsene Wenger zaczynał.

 

00.10

Zaryzykuję zdanie, że chyba już można pójść spać. Bendtner w Sunderlandzie ogłoszony, Meireles w Chelsea ogłoszony (trzeźwe pytanie: czy on aby na pewno lepszy niż Benayoun?), Arteta w Arsenalu będzie ogłoszony za chwil kilka, podobnie jak Crouch w Stoke, a Jenas i Hutton w AV.

Zaryzykuję też zdanie, że niektórym puściły jednak nerwy. Zwłaszcza zakup Meirelesa nie wydaje się elementem jakiejś strategii Villas-Boasa, który skądinąd bez żalu żegnał się z tym piłkarzem w Porto, a i Arsene Wenger w ostatnich godzinach szukał pomocnika po omacku (miał być ponoć M’Villa, nieprawdaż?). Oczywiście taki dzień jest polowaniem na okazje, więc może nie ma co robić obu menedżerom zarzutów, że poddali się atmosferze. W sumie przecież ich kluby wychodzą z tego dnia wzmocnione. Czy wzmocnione wystarczająco, to zupełnie inna kwestia.

Ostatnie dwa zdania można spokojnie odnieść do Tottenhamu. Chciałoby się Gary’ego Cahilla, bo teraz pozostaje ściskać kciuki, że ktoś z duetu King-Gallas wykuruje się w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Parker i Adebayor z pewnością są lepszymi piłkarzami niż ci, którzy z klubu odchodzą. Budżet zrównoważony, Bale i Modrić wciąż na White Hart Lane, mimo braku Ligi Mistrzów itd… (Daniel Levy dotrzymał słowa, co w tym świecie nie zdarza się często). Wzmocniony na pewno, czy wzmocniony wystarczająco, to zupełnie inna kwestia: rywale postawili poprzeczkę naprawdę bardzo wysoko.

 

00.25

Przeklejam z Twittera zdanie bywającego tu czasem Marcina W.: „Jest 1 września 2011. I to jest już zupełnie inny Arsenal”. Końcówka rzeczywiście należała – musiała należeć – do nich. Po odejściu Nasriego i Fabregasa słabsi nieco, ale przecież sprawdzeni w tej lidze Arteta i Benayoun, których już Arsene Wenger w aniołów przerobi. Jest koreański napastnik i brazylijski lewy obrońca, jest wreszcie Mertesacker na stoperze. Z tymi piłkarzami nie przegraliby 8:2, więc powtórzę tylko pytanie: dlaczego tak późno?

 

00.30

A propos późno: postanawiam na tym poprzestać. Dziękuję za dziś, współautorom i komentatorom. Za pół roku znów coś wymyślimy. No i ciekawe, kogo wówczas nie kupi Tottenham i gdzie nie odejdą Modrić, Sneijder i Tevex…

Trzynaście do trzech

Miałem tu dać akapit o Liverpoolu: że z meczu na mecz wygląda na coraz bardziej poukładany, że Adam z Hendersonem rozumieją się coraz lepiej, że kilkudziesięciometrowe podania tego pierwszego coraz bardziej przypominają podania Xabiego Alonso, a jego umiejętność bicia rzutów rożnych przewyższa jeszcze dośrodkowania Hiszpana (ale też że Stewart Downing nadzwyczajnie radzi sobie na lewym skrzydle, co skądinąd świetnie wypunktowano we wczorajszym Match of the Day, a Lucas umożliwia tamtym zapędzanie się pod bramkę), no i że chłopaki lepiej kombinują bez Carrolla. Miałem również przygotowanych kilka zdań o Chelsea, gdzie Torres z Drogbą kolejny raz udowodnili, że dobrze współpracującego duetu z nich nie będzie, ale gdzie wciąż jest ta stara mistrzowska umiejętność zwyciężania nawet wtedy, kiedy nie gra się najlepiej… Miałem wreszcie dać akapit o Blackburn, w którym bałagan na szczytach klubowej hierarchii jest bodaj boleśniejszy od faktu, że zespół nie potrafi wykorzystać dwóch rzutów karnych. Kto jednak zawracałby sobie głowę jakimś Blackburn, a nawet Liverpoolem czy Chelsea, po takiej niedzieli?

Statystycy wyliczyli: podobnego lania Arsenal nie dostał od 1896 r. Co jednak gorsze od wyniku: że mecz z Manchesterem United zakończy się przesławnym laniem wydawało się pewne niemal od pierwszej minuty, bo w zasadzie każda akcja gospodarzy siała popłoch w obronie Kanonierów. Piłkarze Arsene’a Wengera oglądali się na siebie bezradnie albo się kłócili i nie było wśród nich nikogo, kto mógłby poderwać zespół do walki. Nawet Wojciech Szczęsny, choć przy każdym golu wydawało się, że jest o palec od obrony, powinien czuć się zakłopotany faktem, że zawodnicy MU świetnie wiedzą, iż trochę za często opuszcza linię bramkową i potrafią z tej wiedzy robić użytek.

Oglądam piłkę na tyle długo, żeby zdawać sobie sprawę, że czasem świetnym drużynom zdarza się po prostu nie mieć swojego dnia, albo że są piłkarze, którzy kiedy wynik jest przesądzony, powiedzmy przy stanie 3:0, po prostu spuszczają głowy i przestają grać. Szczerze mówiąc patrząc na dzisiejszy Arsenal miałem wrażenie, że chodzi o coś więcej. Za dużo osłabień, to jasne, bo oprócz odejścia Nasriego i Fabregasa mieliśmy dyskwalifikacje i kontuzje Wilshere’a, Songa, Vermaelena, Sagny, Gibbsa, Gervinho, Frimponga itd., ale podobnych usprawiedliwień można by przecież szukać dla Tottenhamu, który jednak przez ponad godzinę walczył na Old Trafford jak równy z równym.

Problemem numer jeden był brak jakiegokolwiek pomyślunku i organizacji w grze obronnej, problemem numer dwa – dyscyplina: trzecia czerwona kartka w tym sezonie, a przecież Howard Webb i tak był Kanonierom przychylny, bo już w pierwszej połowie śmiało mógł wyrzucić Arszawina (co się stało z Rosjaninem, który z objawienia tej ligi zamienił się w zawodnika, który nie potrafi przyjąć piłki, o celnym strzale nawet nie wspominając?). Problemem numer trzy: kondycja, której wyraźnie brakowało, zwłaszcza tym najmłodszym (Jenkinson, niezły debiutant Coquelin) – że też kondycji nigdy nie brakuje Czerwonym Diabłom…

Krążę i krążę wokół problemu najistotniejszego: wiary piłkarzy gości w siebie i w swojego menedżera. Pisałem już o tym raz czy drugi, że bijąca z Wengera nerwowość, to rzucanie butelkami w ziemię, nerwowe czochranie grzywki itd., musi mieć przełożenie na nastrój piłkarzy: czy aby na pewno facet wie, co robi? Z drugiej strony to przecież nie jest tak, że Arsene Wenger popełnił jakieś błędy w przygotowaniu taktyki na ten mecz, że powinien inaczej swoich piłkarzy ustawić (choć tak wysoko ustawiona linia obrony przy tak szybko biegających i zmieniających pozycje rywalach od początku nie wróżyła dobrze…) – nie, po prostu w tym składzie personalnym ta drużyna nie ma już szans w starciu z największymi. Można grać dobrze i odwracać losy pojedynku w Udine, ale na Old Trafford to już nie przejdzie: myliłem się w środowy wieczór, ćwierkając, że może od tej obronionej przez Szczęsnego jedenastki zacznie się odrodzenie Kanonierów. Wydaj te cholerne pieniądze, Arsene, jak śpiewają kibice na Emirates, ale wydaj je do sensu: na ludzi wyposażonych w umiejętności przywódcze i wolę walki nieprzemieniającą się wszak w niekontrolowaną agresję, ludzi, którzy potrafią się koncentrować przez 90 minut. Nazwiska takich ludzi padają przecież od miesięcy… Wydaj pieniądze, zanim wydadzą je na twojego następcę (przyznaję: na dopuszczenie do siebie myśli o zmianie menedżera Arsenalu wciąż jestem niegotowy).

O Manchesterze United dziś rozpisywał się nie będę, tym bardziej że widzę, jak stali komentatorzy szaleją pod poprzednim wpisem: naprawdę wydaje mi się, że wynik więcej mówi o piłkarzach Wengera niż Fergusona (ależ będzie miał dziś wieczór powrót do BBC, po siedmioletnim bojkocie…). Już lepiej powiedzieć parę słów o rywalach zza miedzy, przy których, co tu dużo gadać: Tottenham wyglądał dziś jak Bolton, z całym szacunkiem dla tej drużyny, oni zaś wyglądali jak… Niezwyciężony Arsenal – ten, który oprócz Henry’ego w ataku miał jeszcze Vieirę w drugiej linii. Trudno ująć w słowa zmianę, jaką widać w grze piłkarzy Roberto Manciniego, kiedy w wyjściowej jedenastce tego klubu są już nie tylko Silva i Dżeko, ale też Aguero i Nasri. Z tamtego nudnego, murującego bramkę MC sprzed roku nic nie zostało, podobnie jak nic nie zostało z tamtego statycznego, zagubionego w polu karnym rywali napastnika, jakim w ciągu pierwszego półrocza na Wyspach wydawał się Bośniak. Oto, jaką różnicę dla zawodnika czyhającego na ostatnie podanie sprawia posiadanie za plecami kilku zawodników aż w nadmiarze wyposażonych w umiejętność ostatniego podania (biedny van Persie, pozbawiony takiego wsparcia…).

Jednak mimo fenomenalnych goli Dżeko (głową, obiema nogami, z pola karnego i spoza szesnastki!), dalece nie na nim powinna się koncentrować nasza uwaga. Samir Nasri po zaledwie kilku dniach treningu z nowymi kolegami zdawał się rozumieć z nimi bez słów i zaliczył trzy asysty. Aguero i Silva nieustannie zmieniali pozycje, uwijając się między obrońcami a pomocnikami Tottenhamu (na ich tle Nasri wyglądał jednak dość konserwatywnie, pilnując lewej strony boiska), Barry i Yaya Toure czyścili przedpole, Zabaleta wyłączył z gry Bale’a, Hart bronił to, co do niego należało… W sumie drużyna bez słabych punktów, od numeru pierwszego do jedenastego i z porażającą ławką rezerwowych, na której Carlos Tevez tkwił jak najbardziej zasłużenie, bo też i kogo miałby zmienić (kibice Arsenalu są dziś wystarczająco sfrustrowani, żeby kazać im porównywać dzisiejsze ławki ich zespołu i trzeciej drużyny Anglii…).

Oczywiście jest tak, że Manchester City grający w tym ustawieniu miał z Tottenhamem grającym w tym ustawieniu ułatwione zadanie: Scott Parker, będący ponoć o włos od transferu na White Hart Lane przydałby się dziś sto razy bardziej od Krajnczara i niebędącego w pełni sił Huddlestone’a, który zastąpił Chorwata w drugiej połowie. Z drużyną grającą w systemie 4-3-3 i mającą tak ruchliwych kreatywnych zawodników z przodu, niewystawienie defensywnego pomocnika stwarza gigantyczną przestrzeń do eksploracji między twoją linią obrony a pomocnikami. W tym sensie nie ma co narzekać na zmarnowaną sytuację Bale’a przy stanie 0:0, na niepodyktowanego karnego za rękę tuż przed zdobyciem pierwszej bramki przez MC, i na pudło Croucha po genialnym dośrodkowaniu Bale’a już przy stanie 0:1 – nie w pierwszej połowie, to w drugiej City i tak wykorzystałoby swoje atuty i skończyłoby się tak jak w poniedziałek na Old Trafford. Ileż się zmieniło w ciągu dwunastu miesięcy: od czasu kiedy na inaugurację poprzedniego sezonu Tottenham omal nie rozstrzelał Manchesteru City, a właściwie: rozgrywającego wówczas mecz życia Joe Harta.

W kwestii Tottenhamu pozostają dwie niewiadome: Luka Modrić, który na dwie godziny przed meczem poprosił Harry’ego Redknappa o niewstawianie do składu, i Rafael van der Vaart, którego na dwie godziny przed meczem Redknapp powinien poprosić o niewychodzenie na boisko. Niewiadoma pierwsza: czy Chelsea zgłosi się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin z jakimiś 40 milionami, i czy prezes Levy ulegnie takiej ofercie (Redknapp sugerował, że w głowie Chorwata znów coś się stało tej nocy, kiedy do prasy poszedł przeciek o nowej ofercie ze Stamford Bridge, bo wczoraj na treningu Modrić spisywał się bez zarzutu). Niewiadoma druga: czy menedżer zdecyduje się posadzić Holendra na ławce, już nie tylko w związku z kiepską formą (van der Vaart wciąż nie wydaje się zdolny do gry przez 90 minut) i przerażającym wprost egoizmem przed polem karnym, ale także w związku z zachowaniem w drugiej połowie spotkania, kiedy po nieudanym wślizgu złapał kontuzję uda, ale wiedząc, że drużyna wykorzystała już komplet zmian nie został na boisku, żeby choć markować wsparcie dla kolegów, tylko zszedł prosto do szatni, kopiąc jeszcze z wściekłością futbolówkę w tunelu. Paradoksalnie w dziesiątkę bez van der Vaarta raz czy drugi pomiędzy piłkarzami Tottenhamu coś zaiskrzyło.

W sumie: świetne nastroje w Manchesterze i fatalne w północnym Londynie. Święty spokój przed zamykaniem okienka w jednym mieście i niewiarygodna nerwowość w drugim. Żeby tę nerwowość jakoś spacyfikować, zapraszam na środę, na blogowanie non stop. Będą niespodzianki, nie tylko transferowe.

Zwycięstwo narracji

„Są równania z dwiema czy trzema niewiadomymi, ale nasza piłka ma tyle niewiadomych, że nawet szkoła polskich matematyków nie poradziłaby sobie – mówił mi wiosną Mariusz Walter w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”. Po czym dodawał, mając zapewne w pamięci mecz Legii z Widzewem, z 1997 r.: „A jednak się udaje i czasem potrafimy obejrzeć mecz, w którym ktoś prowadzi 2:0, żeby w końcówce stracić trzy gole i mistrzostwo kraju. Pełny Szekspir, z tragicznymi bohaterami”.

Dziś bohaterowie Warszawy nie są tragicznymi bohaterami, choć scenariusz był jakże podobny. Ktoś – dodajmy: będący sto kilkadziesiąt miejsc wyżej w rankingu UEFA, murowany faworyt, z piłkarzami o większych nazwiskach, z dużo większym budżetem, z doświadczeniem gry w Lidze Mistrzów itd. – prowadzi 2:0, żeby następnie stracić trzy gole, w tym jednego w 92. minucie. Do zwycięstwa skazywanych na porażkę prowadzi trener, który całkiem niedawno był na wylocie, a który dwa lata temu nie potrafił przygotować kondycyjnie innego zespołu do rozgrywanego przed rozpoczęciem sezonu ligowego dwumeczu z estońskimi słabeuszami. O historycznym triumfie decydują piłkarze, którzy gdyby nie kartkowe osłabienia najprawdopodobniej nie wyszliby na boisko. W bramce staje debiutant, lewonożny Rybus strzela prawą nogą, Janusz Gol trafia do siatki, choć wcześniej w barwach Legii mu się to nie zdarzało, Kucharczyk i Wawrzyniak rehabilitują się golem i asystą za wcześniejsze błędy przy bramkach rywala… Wszystko to dzieje się na stadionie pamiętającym Władysława Kozakiewicza i – co może najważniejsze – po walce, jakiej nie powstydziłby się zadziorny mistrz olimpijski.

O takich meczach nie pisze się, analizując taktykę czy wytykając błędy. O takich meczach pisze się budując narrację – i ja także na własny użytek składam sobie tutaj jej drobne elementy. Równania z wieloma niewiadomymi pewnie trzeba będzie rozwiązywać bardzo szybko, może już w niedzielę w Łodzi, a i o dalsze sukcesy w Europie będzie ciężko (piszę to jeszcze przed losowaniem grup…). Pal jednak licho myślenie o przyszłości: mam czterdzieści lat i takie mecze, które za mojej pamięci stały się udziałem polskich klubów, potrafię policzyć na palcach jednej ręki. Toast rosyjskim szampanem byłby tu nie od rzeczy.

Młodość mistrzów

Asystę za najlepszą rolę drugoplanową otrzymuje najstarszy debiutant w historii Premier League, Brad Friedel. Gdyby nie Amerykanin, śrubujący rekord nieprzerwanych kolejnych występów w angielskiej ekstraklasie do poziomu 276 spotkań, Manchester United strzeliłby jeszcze, niech policzę… cztery? pięć bramek?

Oczywiście można ten wynik przypisać decyzji Harry’ego Redknappa, który po zdobyciu przez mistrzów Anglii pierwszego gola zdecydował o zdjęciu z boiska nieźle radzących sobie Krajnczara i Livermore’a i powierzenia ich obowiązków nie tylko wchodzącemu z ławki Huddlestone’owi, ale słabnącemu z każdą minutą i myślącemu wyłącznie o grze do przodu van der Vaartowi. To po tej zmianie wyrwa w środku pola zaczęła robić się rażąca, a Cleverley, Anderson, Young czy Rooney mieli przed sobą dobre trzydzieści metrów do tego, żeby się rozpędzić. Rozumiem oczywiście, że menedżerowi Tottenhamu jest wszystko jedno, czy przegrywa jedną bramką, czy trzema, i że w takiej sytuacji czasem warto zaryzykować (zważmy zresztą: gdyby po błędzie de Gei w 80. minucie Defoe zmieścił piłkę pod poprzeczką, zamiast w nią trafić, kolejne dziesięć minut z pewnością wyglądałoby inaczej), ale… i z własnego doświadczenia, i z niezliczonych lekcji historii swojego obecnego klubu powienien wiedzieć, co to znaczy ryzykować na Old Trafford.

Za chwilkę będę się zachwycać Manchesterem United – pozwólcie jeszcze na słówko o Tottenhamie. Myślę zresztą, że zasłużyli tymi pięćdziesięcioma paroma minutami wyrównanej walki, toczonej – przypomnijmy – bez Luki Modricia (ależ brakowało jego umiejętności utrzymania się przy piłce, podholowania jej przed pole karne rywala, zastawienia się w poszukiwaniu faulu itd.), z wielką koncentracją w grze obronnej (Nani nie pograł sobie przy Assou-Ekotto), z przyzwoitymi statystykami posiadania piłki i z niezłym występem młodego Livermore’a. Problem, jaki widziałem w ciągu tej blisko godziny, można by streścić angielskim zwrotem decision making: kiedy już dwa czy trzy razy gościom udało się przedostać w okolice bramki de Gei, podejmowali złe decyzje – czy to holując piłkę za długo (zwłaszcza Lennon), czy próbując strzelać z nieprzygotowanej pozycji (zwłaszcza van der Vaart). Wymieniłem Lennona i van der Vaarta, bo to pomiędzy nimi doszło do dramatycznej wymiany zdań na chwilę przed golem Welbecka – kiedy skrzydłowy Tottenhamu oszukał Evrę, wdarł się w pole karne, miał czas i miejsce, żeby celniej podać, niechby i do Holendra… Przypuszczam jednak, że w tej konkretnej sytuacji każdy z ofensywnych graczy z Londynu zachowałby się podobnie: nie znoszę usprawiedliwiać porażek psychologią, ale wydaje mi się oczywiste, że podopieczni Harry’ego Redknappa po prostu nie wierzyli w zwycięstwo.

A w tej sytuacji wygrać mogła tylko jedna drużyna – ta, która nie zraża się, jeśli natrafia na opór, tylko konsekwentnie prze do przodu, jeśli nie udaje się środkiem, to skrzydłami, a jeśli nie udaje się skrzydłami, to środkiem. Niewiarygodne możliwości ma w ofensywie Alex Ferguson, jeżeli do grających dziś od pierwszej minuty piłkarzy doliczyć Hernandeza i Berbatowa. Po takim występie Danny Welbeck nie odda łatwo miejsca w wyjściowej jedenastce: młody Anglik może zbyt często się cofał w pierwszej połowie, ale później nie tylko strzelił gola, nie tylko fenomenalnie asystował przy drugim i nie tylko próbował strzelić trzeciego przewrotką, ale biegał od skrzydła do skrzydła, wyciągając za sobą obu stoperów gości, a nade wszystko: znakomicie współpracował z Rooneyem. A cóż powiedzieć o oddawaniu miejsca przez Toma Cleverleya, dośrodkowującego przy kluczowym pierwszym golu i kontrolującego grę w drugiej linii? A o fenomenalnym Philu Jonesie, dyrygującym obroną jakby już teraz był kapitanem drużyny? Podobno Rio Ferdinand ma być gotów na niedzielny mecz z Arsenalem – nie widzę potrzeby. Doprawdy: w tej młodej, sprawiającej wrażenie niewiarygodnie głodnej sukcesów drużynie (są w niej jeszcze Rooney, nieustannie operujący między liniami czy – jak przy akcji na 2:0, gdy odbierał piłkę van der Vaartowi – wręcz przed własnym polem karnym, oraz Young, który zamienił w piekło życie dwóch kolejnych prawych obrońców Tottenhamu), jedynym słabym punktem jest bramkarz. David de Gea także dziś boleśnie pomylił się wychodząc do dośrodkowania (to wtedy Defoe trafił w poprzeczkę) i kilkakrotnie wypuszczał niegroźne strzały, narażając się czy to na dośrodkowania z rzutów rożnych, czy na ostre wejście Defoe’a w ostatniej minucie.

Poza tym jednak, mimo pokoleniowej zmiany, to wciąż ten sam Manchester United, przy wyrównanej wydawałoby się grze uparcie dążący do zdobycia pierwszego gola, a potem miażdżący rywala falą szybkich ataków. No mistrzowie, po prostu – ci sami, co zawsze, tylko… młodsi.

Szklanka w połowie pełna

Jeśli zważyć, że skład wyglądający jak szykowany na Carling Cup walczy jak równy z równym z drużyną pretendenta do tytułu, a o porażce decyduje jedynie niezdyscyplinowanie jednego z debiutantów i pechowy rykoszet (może też: błąd sędziego przy spalonym…), Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia. Oto kolejne pokolenie jego podopiecznych ewidentnie ma papiery do bycia wśród najlepszych – nawet przypominający Essiena Frimpong, który mimo gorącej głowy imponował w roli defensywnego pomocnika (na prawej obronie podobał się Jenkinson, choć w końcówce dopadły go skurcze, przyzwoicie zastąpił Koscielnego Miquel, witany po wejściu na boisko entuzjastycznymi ćwierknięciami Fabregasa)…

Szklanka w połowie pełna, można by powiedzieć, gdyby nie to, że punkty pojechały na Anfield i że w przypadku Arsenalu nawet w obecnej sytuacji kadrowej i, by tak rzec, emocjonalnej, nie można przyjmować założenia, że remis na własnym boisku jest sukcesem. A więc szklanka w połowie pusta, tym bardziej że także gra Arsenalu – uczciwie będzie zauważyć: gra obu drużyn – odbiegała od standardów, do jakich przywykliśmy: szybkiej, technicznej, nieograniczonej jedynie do strzałów z daleka czy stałych fragmentów gry. Wenger z pewnością będzie miał pożytek ze Szczęsnego, Jenkinsona, Frimponga i Ramseya, do których możemy doliczyć Wilshere’a, van Persiego czy Walcotta (nawet jeśli Jose Enrique całkowicie wyłączył z gry tego ostatniego), ale to wciąż za mało, by myśleć o tym, o czym coraz głośniej i bardziej niecierpliwie mówią kibice Arsenalu i piszący o nim dziennikarze. Środowy pojedynek z Udinese, w którym przyjdzie bronić minimalnej przewagi z pierwszego spotkania, będzie dla Arsenalu najważniejszy od lat, a spowijającą go aurę niepewności wyczuć można nawet z Krakowa. Jeśli Arsene i jego Arsenal nie zakwalifikują się do Ligi Mistrzów, jeśli przegrają w weekend z Manchesterem United, jeśli odejdzie Nasri, jeśli nie odbuduje się fatalny wczoraj Arszawin (pamiętacie, jak w kwietniu 2009 strzelił Liverpoolowi cztery gole – co się z nim stało od tamtej pory?), jeśli nerwy piłkarzy i menedżera nadal będą tak dawać znać o sobie (drugi mecz – druga czerwona kartka, a przecież za kadencji Wengera Kanonierzy zebrali ich bodaj 90)… Menedżer Arsenalu ma świętą rację, mówiąc, że można wydać kupę kasy i nadal mieć kiepską drużynę – wiem coś o tym, jako kibic Tottenhamu od 25 lat… – ale tym razem bez wzmocnień nie da sobie rady. Na liście gotowych do gry w tej drużynie piłkarzy z drygiem do gry obronnej są Chris Samba, Gary Cahill, Phil Jagielka, Per Mertesacker i wreszcie Scott Parker – wydaj wreszcie te cholerne pieniądze, Arsene.

Czy to musiało się tak potoczyć? Jak wielu niespełnionych prozaików, kibicujących w dodatku niespełnionym drużynom, mam skłonność do snucia historii alternatywnych. Kwestię, co by było, gdyby Szczęsny z Koscielnym do spółki nie zawalili bramki w finale Pucharu Ligi, rozważał już niejeden, ale po wczorajszym meczu istotniejsze wydaje mi się pytanie, co by było, gdyby we wrześniu 2010 kontuzja nie wyłączyła z gry niemal do końca sezonu Tomasa Vermaelena. Przeciwko Carrollowi obrońca Arsenalu grał znakomicie, znakomicie też dyrygował młodszymi kolegami, nawet gdy po zejściu Koscielnego musiał grać bliżej prawej strony. Gdyby zamiast spędzić dziewięć miesięcy u lekarzy i fizjoterapeutów, Belg tydzień w tydzień mógł grać, kto wie… może Arsenal nie zająłby drugiego miejsca w grupie Ligi Mistrzów i nie trafiłby na Barcelonę tak wcześnie, może powalczyłby o tytuł mistrza Anglii, miałby Puchar Ligi, może Fabregas i Nasri nie myśleliby o odejściu…

Słówko o Liverpoolu, kolejny raz nieefektownym jak za czasów Hodgsona, ale jak nie za Hodgsona efektywnym. Uznanie za grę pressingiem, krytyka za niecelne tym razem dogrania Downinga, zachowawczą postawę Hendersona (podania zazwyczaj celne, ale bez ryzyka), nade wszystko jednak pochwały za zmiany: Meireles świetnie odnalazł się między liniami, czyli tam, gdzie zabrakło Frimponga, a ruchliwość Suareza znakomicie zrównoważyła fizyczne walory Carrolla. Ten zespół wciąż jeszcze wygląda na niezgrany, ale patrząc na jego potencjał kadrowy podtrzymuję przedsezonowe prognozy: zajdą daleko, nawet jeśli nie będą nas przy tym – poza Suarezem – zachwycać.

Skoro o zachwytach mowa: drugi mecz Andre Villas-Boasa w Chelsea i wciąż te same problemy, które trapiły tę drużynę także w czasach Carlo Ancelottiego. Szczęśliwie coraz więcej ekspertów uważa, że ich rozwiązanie nie leży w środku pola (a więc nie o sprowadzenie Modricia chodzi), ale na skrzydłach, skąd zdecydowanie więcej wsparcia powinno płynąć dla Torresa (a więc chodzi o sprowadzenie Maty, który zresztą także w środku da sobie radę). Już zdecydowanie najlepiej ze wszystkich tzw. pretendentów wypada Manchester City, którego menedżer wreszcie zdecydował się na grę dwójką napastników, poświęcając w pierwszym składzie Nigela de Jonga. Gra bez piłki Silvy i głęboko cofającego się po nią Aguero, finezja tych dwóch uzupełniona siłą wszędzie indziej na boisku – także wreszcie będącego w świetnej formie Dżeko… Pytanie dnia zadał dziś mój Naczelny: czy w takiej drużynie Samir Nasri będzie kimś więcej niż rezerwowym, bo że Mancini poświęci któregoś z defensywnych pomocników, żeby znaleźć miejsce dla Francuza wydaje mu się nieprawdopodobne. Nawet on jednak, przy całym swoim sceptycyzmie przyznać musiał, że solidność w tej drużynie wreszcie zaczyna dopełniać styl. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że David Silva wyrasta na najlepszego piłkarza tej ligi…

Mourinho niszczy futbol (i siebie)

Są jednak takie poranki, w których zamiast podzielać powszechny zachwyt świetnym meczem czuję obrzydzenie piłką nożną. Słyszę te wszystkie slogany o dumie, honorze, byciu mężczyzną itd., czytam puste słowa o odwiecznej rywalizacji klubów czy trenerów, mające usprawiedliwić zachowanie, którego usprawiedliwić się nie da: Jose Mourinho, trener o wielkich zaiste umiejętnościach, kierujący wielkim klubem i wielkimi piłkarzami, w obliczu porażki zachowuje się jak bandzior.

Są rzeczy, które jakoś można zrozumieć: zawsze przegrywał na tym stadionie (w tym raz, w listopadzie, w sposób kompromitujący), a tym razem był tak blisko dogrywki… Jego piłkarze byli dla Barcelony godnymi przeciwnikami. W zasadzie wyeliminował błędy z poprzednich spotkań. W zasadzie wymyślił koncepcję gry pozbawiającą Katalończyków atutów (poza tym jednym jedynym: sposobem na powstrzymanie Messiego…). W zasadzie im dalej w mecz, tym bardziej się wydawało, że szanse Realu rosną, bo Barcelona słabnie (kilku jej piłkarzy – ze wspomnianym Messim na czele – wróciło dopiero co ze skróconych wakacji po Copa America)…

Można też zrozumieć frustrację kogoś, kto musi patrzeć na te wszystkie incydenty, w których piłkarze rywala przewracają się nawet po niezbyt ostrych wejściach (inna sprawa, że było wiele starć, głównie z udziałem Pepe i Marcelo, po których zawodnicy Barcelony mieli dobre prawo zwijać się z bólu…). Można zrozumieć gorycz porażki, boleśnie uświadomionej w chwili, gdy Marcelo zobaczył czerwoną kartkę za brutalny faul na Fabregasie. Ale czy to wszystko oznacza, że Mourinho musiał wchodzić w kocioł szarpiących się zawodników, by włożyć palec do oka Tito Vilanovy?

Moim zdaniem nie. Moim zdaniem piłka nożna tym między innymi różni się od podwórkowej bijatyki, że jest teatrem, opartym na konwencjach, w ramach których uczestnicy widowiska mogą się poruszać, a osoby słusznie uważające się za reżyserów odpowiedzialne są także za zachowanie tych konwencji. To nie jest knajpiana bójka, w której ostatecznym argumentem są kastety i noże (od wkładania palca w oko jesteśmy już przecież całkiem niedaleko podobnych „narzędzi”…).

Pisałem o Wyjątkowym niejeden raz. Cytowałem zdanie Carlo Ancelottiego, który napisał w autobiografii, że obecny trener Realu porównuje się do Jezusa (zestawienie efektowne, choć z pewnością nietrafne: Jose Maria dos Santos Felix Mourinho niewątpliwie uważa się za mesjasza, ale pokora Syna Cieśli jest ostatnią cechą, którą moglibyśmy mu przypisać). Pisałem, że nie cenię ludzi, których napędza wyłącznie rywalizacja, którzy żyją w stanie permanentnej konfrontacji z całym światem i którzy w ramach tej konfrontacji przekraczają kolejne granice dopuszczalnych zachowań. To słowa sprzed półtora roku: „On po prostu musi być na wojnie – wszystko jedno: z sędziami, z władzami ligi, z dziennikarzami czy z innymi menedżerami (znów Ancelotti: »Jeśli wygramy z Interem, sprawimy radość całym Włochom«; Mourinho: »Mówi tak, bo należy do mafii«). Musi też czuć się najlepszy i musi stale słyszeć, że jest najlepszy – a jeśli zbyt długo tego nie słyszy, nie omieszka sam o tym przypomnieć”.

Dziś jestem zdania, że o Mourinho trzeba pisać znacznie ostrzej. Gerard Pique powiedział wczoraj, że trener Realu niszczy hiszpańską piłkę, ale ja mam poczucie, że zaprezentowany przez niego rodzaj niepanowania nad sobą jest niebezpieczny nie tylko w Hiszpanii. W końcu: czy można wymagać od kibiców, by nie zabijali się nawzajem, skoro taki przykład daje im jeden z największych trenerów świata?

Zdaję sobie sprawę z nierealności tego postulatu, ale jak go nie sformułuję, to mi nie ulży: za napaść na asystenta Guardioli (a wcześniej było m.in. pokazywanie, że Messi i Dani Alves śmierdzą, kiedy przyszło im wyrzucać piłkę z autu tuż przy ławce Realu…) zdyskwalifikowałbym Mourinho na rok.

Prosta historia

Londyn liże rany, a po historiach ponurych i niewytłumaczalnych, jakich słuchaliśmy w ostatnich dniach, nadszedł czas na opowieści budujące. Jedna z nich dotyczy dzielnicy, w której wszystko się zaczęło i której nazwa jest równocześnie nazwą pewnego klubu piłkarskiego.

Jesteśmy na Tottenham High Road, jednej z najbardziej zniszczonych podczas burd ulic miasta. Pod oldskulowym szyldem „Gentlemen hairdressing” wciąż straszą wybite szyby, wewnątrz nie zdołano jeszcze skończyć sprzątania. Właściciel, 89-letni Aaron Biber, nazajutrz po zamieszkach był przekonany, że to koniec. Nie miał ubezpieczenia, nie stać go było na zaczynanie wszystkiego od nowa, może też zwyczajnie nie miał już sił, w starości i poczuciu osamotnienia (przed rokiem zmarła mu żona). Podczas grabieży stracił nawet suszarki i czajnik. Wśród niewielu rzeczy, które zostały nienaruszone, był stary kaseciak i fotografia Petera Croucha z autografem (Biber od lat kibicuje Tottenhamowi).

Aaron Biber miał jednak szczęście w nieszczęściu. Jego historia poruszyła stażystów pewnej agencji reklamowej, którzy założyli stronę internetową „Keep Aaron Cutting” i zawiadomili media. W parę dni na remont zakładu udało się zebrać 35 tys. funtów, do Bibera na strzyżenie przyjechał Peter Crouch, przywożąc także zaproszenie na mecz z MU, o sprawie napisały „Independent”, „Guardian” i „Wall Street Journal”. Jeszcze jeden przykład potęgi piaru, można by powiedzieć, bo z punktu widzenia mistrzów narracji historia starego człowieka, który po 41 latach pracy w tym miejscu dzięki pomocy dobrych ludzi nie musi zwijać interesu, wydaje się wymarzona. Z drugiej strony: sam poczułem się lepiej oglądając wczoraj na stronie Tottenhamu zdjęcia z wizyty Croucha u Bibera. Zdaję sobie sprawę, że pomoc fryzjerowi leży w interesie klubu, który walczy o środki publiczne na rozbudowę stadionu w tej skądinąd dramatycznie wymagającej doinwestowania dzielnicy, ale niech tam: wierzę również w ludzką bezinteresowność. Posłuchajcie opowieści Aarona Bibera na dobry początek dnia.

Powitania

Jeśli po zakończonym dopiero co meczu MC ze Swansea odczuwam potrzebę dopisania post scriptum do wczorajszego tekstu, to dlatego, że pierwsza kolejka Premier League okazała się kolejką powitań. I tak:

Z angielską ekstraklasą przywitał się Andre Villas-Boas, który ni stąd, ni zowąd skrytykował piłkarzy Stoke, rozpychających się ponoć i przytrzymujących za koszulki jego podopiecznych podczas starć w obu polach karnych. Szczerze mnie dziwi ta wypowiedź, bo akurat Luiz czy Terry potrafią grać równie ostro co Woodgate czy Shawcross i myślałem, że portugalski menedżer jest tego świadom. Jeśli kierujesz klubem Premier League, nie możesz się skarżyć na to, że czasami pada.

Z angielską ekstraklasą przywitał się David de Gea, który dowiedział się już, że na taryfę ulgową ze strony sędziów nie ma co liczyć (podczas starć w polu karnym, zwłaszcza z udziałem bramkarzy, pozwalają oni na zdecydowanie więcej niż w innych krajach kontynentu), oraz że stanie między słupkami Manchesteru United wymaga nie tyle nawet talentu, techniki czy refleksu, ale przede wszystkim koncentracji. Pozostajesz, bracie, bezrobotny przez niemal cały mecz i musisz obronić ten jeden-jedyny strzał – byleś go obronił, bo jeśli nie, media cię zniszczą. W przypadku de Gei właśnie zaczęły.

Z angielską ekstraklasą przywitał się Gervinho. Miał wiele udanych akcji oboma skrzydłami, ale skończył z czerwoną kartką i przez trzy mecze (w tym z MU i Liverpoolem) nie będzie mógł wystąpić. Koledzy nie powiedzieli mu, że akurat z Bartonem lepiej nie zadzierać?

Z angielską ekstraklasą przywitał się Kun Aguero: szczęśliwie w dniu, który miało naznaczyć odejście Fabregasa. Umarł król, niech żyje król. Ależ to był debiut: pół godziny gry, celny strzał już przy pierwszym kontakcie z piłką, a potem dwa gole (ten drugi bajeczny…) i asysta. Podobno facet nie przepracował solidnie okresu przygotowawczego i nie jest jeszcze w pełni formy.

Z angielską ekstraklasą przywitały się Queens Park Rangers i Swansea. W obu przypadkach długo wyglądało na to, że przywitanie może być udane: w meczu z Boltonem QPR początkowo miało przewagę i rozbił je dopiero gol do szatni. Swansea broniła się dłużej, a w ciągu pierwszych 20 minut spotkania z MC wręcz zachwycała umiejętnością gry piłką. Beniaminek wymieniający kilkanaście krótkich podań na połowie trzeciej drużyny kraju, w dodatku na jej stadionie – patrząc na to zaczynaliśmy rozumieć, dlaczego Swansea do niedawna nazywano Barceloną Championship… Statystyki brzmią wręcz niewiarygodnie: w sumie tych podań było 486, najwięcej ze wszystkich drużyn Premier League w ten weekend i o 144 więcej niż MC.  Co nie zmienia faktu, że i w przypadku QPR, i w przypadku Swansea powitanie okazało się bolesne. Z angielską ekstraklasą przywitał się Michael Vorm: wpuścił cztery gole, ale gdyby nie on… Hm, a może Alex Ferguson sprowadził nie tego bramkarza?

Cytat z Dalajlamy

Gdyby Joey Barton nie był człowiekiem utalentowanym, wszystko byłoby znacznie prostsze: napisałoby się tekst o boiskowych i pozaboiskowych wybrykach tego piłkarza, i zamknęłoby się sprawę. Mówimy w końcu o kimś, kto ma za sobą wyrok więzienia i 77 odsiedzianych dni za udział w bójce w centrum Liverpoolu, kilkumiesięczną dyskwalifikację za napaść na klubowego kolegę, a wcześniej – karę za gaszenie cygara na oku jednego z juniorów podczas imprezy… bożonarodzeniowej. O kimś, kto kolekcjonuje czerwone kartki i słynie z prowokacyjnych gestów wobec kibiców, sędziów czy rywali. Był, zdaje się, taki moment, w którym jeden z tabloidów nawoływał do wykopania go z futbolu, choć o ile pamiętam nie precyzował, czy wyrzucającym miałaby być Football Association, czy może klub Bartona. Do Stanów Zjednoczonych, po wyroku, nie chciał go wpuścić tamtejszy rząd i pomocnik Newcastle nie pojechał z zespołem na przedsezonowe tournee, a Fabio Capello wykluczył powołanie go do reprezentacji, mówiąc, że przywykł do tego, iż jego drużyna kończy mecz w jedenastu.

Problem w tym, że mamy do czynienia z naprawdę dobrym piłkarzem, który pod skrzydłami odpowiedniego menedżera potrafi tej lidze wiele zaoferować w sensie czysto sportowym. Można by nawet postawić tezę, że to jego podania przyczyniły się do tego, iż w kasie Newcastle pojawiło się 35 milionów, zarobione po transferze Andy’ego Carrolla – przegląd sytuacji i precyzję podań Bartona widać było zresztą także we wczorajszym meczu, choć w ciągu ostatnich kilkunastu dni, skłócony z klubowym zarządem i wystawiony na listę transferową, trenował indywidualnie.

Mamy też do czynienia z człowiekim, który próbuje walczyć z targającymi nim demonami. Który ma za sobą publiczne przyznanie się do alkoholizmu i pobyt terapeutyczny w słynnej klinice Sporting Chance. I którego wpisy na Twitterze – niezależnie od języka, jakim się czasem posługuje – pokazują, że jest człowiekiem inteligentnym. Nie chodzi tylko o to, że chętnie cytuje największych myślicieli dzisiejszych i dawnych czasów – bo te znalazł zapewne w jakiejś internetowej antologii – ale że wydaje się świadom tego, co dzieje się z nim i wokół niego.

Skądinąd jeden z przywołanych przez Bartona kilka dni temu cytatów z Dalajlamy pasowałby jak ulał do sobotnich wydarzeń na St. James’ Park. „Nie powinniście brać cierpliwości i tolerancji za oznaki słabości – ja jestem zdania, że są oznaką siły” – powiedział kiedyś duchowy przywódca Tybetańczyków i właśnie tolerancji oraz cierpliwości po raz nie wiadomo który w życiu zabrakło pomocnikowi Newcastle. W meczu z Arsenalem pomocnik gospodarzy, skądinąd gorąco dopingowany przez kibiców „Srok”, uczestniczył w dwóch incydentach, będących antyreklamą rozpoczynającego się właśnie sezonu Premier League. Najpierw, po ostrym wejściu w Songa, został przez piłkarza Arsenalu nadepnięty – i można być pewnym, że po analizie wideo Song zostanie za to zdyskwalifikowany. Później, widząc upadającego w polu karnym Newcastle Gervinho brutalnie próbował go podnieść, co sprowokowało skrzydłowego Arsenalu do udziału w szarpaninie, podczas której – uderzony przez Gervinho – upadł z kolei, skądinąd w sposób niemiłosiernie teatralny, Barton. Skończyło się czerwoną kartką dla zawodnika gości i żółtą dla Bartona, choć równie dobrze mogło być odwrotnie, bo Anglik prowokował (czy powinienem napisać „prowokowany Anglik prowokował”, skoro było to już po zajściu z Songiem?). Nie na taką inaugurację sezonu czekaliśmy, zwłaszcza, że zanim się rozpoczął tyle się mówiło o promocji sportowych zachowań, wzajemnego szacunku wśród piłkarzy, trenerów czy sędziów („Get on with the Game”) – i zwłaszcza, że rozegranie pierwszej kolejki stało pod znakiem zapytania po serii rozrób na ulicach brytyjskich miast. Tym razem piłkarze zapatrzyli się na rozrabiających nastolatków – nie odwrotnie

„Nie na takie rozpoczęcie sezonu czekaliśmy” – piszę te słowa w niedzielny wieczór, z poczuciem, że muszę się pospieszyć z ich publikacją, bo cały piłkarski świat wstrzymał oddech z powodu wydarzenia, które bynajmniej nie ma związku z Premier League. A może poniekąd ma, bo w składach Realu i Barcelony w najbliższych miesiącach nie zabraknie piłkarzy, którzy woleli opuścić najlepszą ponoć ligę świata. Ten pierwszy weekend nie przyniósł wielu dowodów, że jest najlepsza. Liverpool z czterema debiutantami w składzie nie był w stanie wygrać z Sunderlandem (mimo niezłego występu Charliego Adama i Stewarta Downinga). Arsenalowi dramatycznie brakowało już nie Nasriego i Fabregasa, ale Wilshere’a po prostu. Chelsea – mimo naprawdę niezłego meczu Torresa i wyraźnej przewagi w drugiej połowie – nie potrafiła złamać oporu Stoke na Britannia Stadium (inna rzecz, że gospodarzom pomógł sędzia, nie dyktując karnego za faul na Lampardzie). Podczas meczu z WBA kolejną wpadkę zaliczył nowy bramkarz MU David de Gea, a o wymęczonym zwycięstwie mistrzów Anglii przesądził gol samobójczy – piłka po strzale Ashleya Younga aż dwukrotnie odbijała się od obrońców gospodarzy. Zaskakująco wielu piłkarzy, których oglądałem w ten weekend, wyglądało na zmęczonych – nie wiem, czy to wina gry w meczach reprezentacji w środku tygodnia, czy zamorskich wypraw poszczególnych drużyn podczas przygotowań do sezonu.

W sumie: szukając powodów do zachwytu znalazłem występ Shaya Givena w bramce Aston Villi, ale umówmy się, że nie z takich powodów liga angielska słynęła niegdyś w Europie.  Życie jest gdzie indziej? W Madrycie czy w Barcelonie? Spytajcie Ronaldo albo Fabregasa, oni też są na Twitterze.

Przewodnik po Premier League

Mistrzem Anglii będzie Manchester United, wicemistrzem – Liverpool, a w Lidze Mistrzów zagrają jeszcze Chelsea i Manchester City, których menedżerowie – Andre Villas-Boas i Roberto Mancini – mogą jednak pożegnać się z posadą po sezonie, podobnie zresztą jak największy przegrany rozpoczynających się rozgrywek Arsene Wenger. Spadną Swansea, Norwich i Blackburn lub Wigan, choć może ta ostatnia drużyna kolejny raz zdoła się wyratować w nadzwyczajnych okolicznościach… No, to teraz możemy się spokojnie pokłócić.

Piszę te przedsezonowe prognozy już po raz czwarty, świadom popełnionych za każdym razem malowniczych pomyłek (dwa lata temu typowałem na wicemistrza Liverpool, który nie wszedł nawet do pierwszej czwórki, a mistrzowskiej ostatecznie Chelsea przyznawałem miejsce trzecie; przed rokiem nie spodziewałem się spadku Birmingham, a zwłaszcza West Hamu, trzy lata temu nie przewidziałem – ale prawdę mówiąc nikt nie przewidział – degradacji Newcastle). Piszę je, mimo iż okienko transferowe pozostaje dalekie od zamknięcia, a kluczowe dla szans drużyn z czołówki kwestie przyszłości Teveza, Nasriego, Fabregasa czy Modricia (dodajmy jeszcze Wesleya Sneijdera, o którego przeprowadzce na Old Trafford mówi się od początku lata) w chwili, gdy to piszę, pozostają nierozstrzygnięte (no, o Fabregasie coś jednak wiemy…). Piszę, choć nie umiem przewidzieć wielomiesięcznych kontuzji, skandalicznych pomyłek sędziowskich czy nagłych kaprysów przebogatych właścicieli, jednym ruchem rozsypujących pionki na uporządkowanej, wydawałoby się, szachownicy. Dlaczego więc piszę? Pewnie z tego samego powodu, dla którego kompulsywnie przeszukuję internet, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie pojawiła się czołówka Match of the Day na najbliższy sezon: nie mogę się doczekać.

 

***

Manchester United mistrzem… Przyznaję: trochę na zasadzie selekcji negatywnej, tzn. po odrzuceniu tych, którzy na tytuł mają jeszcze mniejsze szanse. Także w przypadku Czerwonych Diabłów znalazłoby się trochę wątpliwości: najważniejsza, to czy nowy bramkarz, młodziutki David de Gea, zdoła zastąpić van der Sara, czy może po kilku błędach podobnych do tego z minionej niedzieli, zostanie zniszczony przez media. Kwestia zastępowania innych rutyniarzy, zwłaszcza w środku pola, wydaje się już mniej paląca: nawet jeśli nie przyjdzie Sneijder, to ubiegłoroczne mistrzostwo zdobyto przecież przy wyraźnie zmniejszającym się udziale Paula Scholesa i wielomiesięcznych kłopotach ze zdrowiem Darrena Fletchera. Od kilku lat powtarzaliśmy, że ta drużyna się starzeje, że Giggs, Scholes, van der Sar, Neville to już nie te lata (ale i Evra, Ferdinand, Owen, Berbatow, Vidić czy Carrick są już trzydziestolatkami), a tu proszę: w drugiej połowie meczu o Tarczę Wspólnoty, po zejściu Evry, Ferdinanda i Vidicia najstarszy piłkarz MU miał 25 lat, a średnia wieku wyniosła 22 lata. Przebudowa drużyny nie jest jeszcze zakończona – coś jednak z tym środkiem pomocy trzeba będzie zrobić – ale dotychczasowe decyzje transferowe i czas ich przeprowadzenia (jeszcze zanim mistrz Anglii wznowił treningi wiadomo było, że przychodzą de Gea, Young czy Jones, w którym wielu widzi przyszłego kapitana reprezentacji Anglii) świadczą o tym, że przygotowywana była w sposób przemyślany. Patrząc na te zbrojenia można by dojść do wniosku, że Alex Ferguson postąpił w myśl zasady „wygrałeś wojnę, szykuj się na kolejną” (zwłaszcza, że rywale nie śpią…), albo że punktem odniesienia dla Szkota jest nie tylko wygranie ligi, ale również pokonanie Barcelony w Lidze Mistrzów, do trzech razy sztuka (tyle że Barcelona też się wzmacnia…). Atutów ma Szkot co niemiara, a na pierwszym miejscu wypada wymienić skupionego na grze i zdrowego Wayne’a Rooneya (skandal obyczajowy, skutki kontuzji i podchody Manchesteru City miały jednak wpływ na postawę Anglika w pierwszej części poprzedniego sezonu). Hernandez, Welbeck, Nani, Young (a jest jeszcze Valencia, wciąż nie sprzedano Berbatowa i wyzdrowiał Owen) dają niesamowite pole manewru w ofensywie – adaptowania się do różnych taktyk i miejsc na boisku. Przed niesprawdzonym de Geą jest znakomita para stoperów, mająca – co widzieliśmy w niedzielę i co ważne, przy podatności na kontuzje Rio Ferdinanda – całkiem przyzwoitych następców. Co jednak najważniejsze, i co również zobaczyliśmy w meczu z MC: najmocniejszym argumentem za Manchesterem United jest charakter tej drużyny; coś, czego nie da się kupić choćby i za 100 milionów. Wszystko jedno, czy ci piłkarze mają 38, czy 22 lata: w koszulce MU zdają się nabierać (a może tak są wynajdywani, nawet bez stustronicowych testów psychologicznych, które wprowadził kiedyś całkiem inny menedżer) mentalności zwycięzców i mimo dwubramkowej straty nie potrafią się jej wyzbyć – przeciwnie, wydają się jeszcze bardziej podrażnieni. Dodajmy jubileusz ćwierćwiecza Alexa Fergusona i mamy równanie na mistrzostwo.

Na wicemistrza typuję Liverpool, co najsilniej odróżnia mnie od większości ekspertów. Przesłanek jest kilka, jedną z mniej ważnych jest ta, że w walce o powrót do elity piłkarzom Kenny’ego Dalglisha nie będą przeszkadzały rozgrywki europejskie: w tym sezonie drużyna nie zagra ani w Lidze Mistrzów, ani nawet w Lidze Europejskiej. Przesłanką kolejną jest oczywiście osoba menedżera, który po powrocie do klubu udowodnił sceptykom (sam się do nich zaliczałem), że lata rozbratu z menedżerką niczego go nie pozbawiły. Dalglish ma się zresztą na kim oprzeć: jego asystentem został niedawno współautor sukcesów kilku kolejnych szkoleniowców Chelsea, Steve Clarke. Szkocki menedżer słynie z dobrej ręki do napastników, jego współpracownik – do obrońców, znakomicie się więc uzupełniają. Warto również zwrócić uwagę na formę zespołu po objęciu go przez Dalglisha: gdyby Liverpool miał takie wyniki od początku sezonu, grałby teraz w Lidze Mistrzów. A wszystko to przecież przed transferami z tego lata, w zasadzie wyłącznie w oparciu o sprowadzonego zimą Suareza i przy niegrającym z powodu kontuzji Carrollu. Letnie zakupy Liverpoolu oceniam zaś najwyżej ze wszystkich przeprowadzonych przez kluby Premier League: Henderson, Downing, Adam (wspólny mianownik: Brytyjczycy, coraz więcej ich w kadrze…), teraz jeszcze Jose Enrique – w sumie Dalglish wydał już 100 milionów, choć połowę tej sumy zarobił na Torresie. Pisałem przed miesiącem, że wyobrażam sobie drużynę z Carrollem na szpicy, Suarezem i Kuytem (być może Downingiem i Rodriguezem) po bokach i operującymi za ich plecami – tu wybór jest zapierający dech w piersiach – Adamem, Hendersonem, Meirelesem, Lucasem, niech sobie Gerrard dalej będzie kontuzjowany, a odrodzony nad Padem Aquilani niech nie wraca nad Mersey. Do możliwości, jakie ma Dalglish, dodajmy zdolną młodzież, na którą z odwagą stawia (Shelvey, Flanagan, Kelly, Spearing)… Najsłabszym ogniwem wydaje się defensywa, choć po przyjściu Jose Enrique i może Scotta Danna, także w niej się poprawi. Zmartwieniem menedżera i ściśle współpracującego z nim dyrektora Daniela Comollego będzie z pewnością pozbycie się kilku kosztownych niewypałów z czasów poprzednika/poprzedników (Jovanović już odszedł, w jego ślady pójdą pewnie Cole i Povlsen), poważną kwestią jest także przyszłość Anfield Road, ale to kwestia wyników finansowych, nie sportowych. Przed kibicami Liverpoolu fantastyczny sezon.

Nieco gorzej widzę perspektywy Chelsea, przyjmijmy, że to dlatego, iż ten klub nie skończył jeszcze zakupów. Kadra wicemistrza jest, jak na standardy tej ligi, relatywnie mała i z całą pewnością zaawansowana wiekowo, w dodatku na długie miesiące wypadł z niej kontuzjowany Michael Essien. Modricia chyba kupić się nie da, Pastore poszedł gdzie indziej, jest wprawdzie dostający coraz więcej szans McEachran, a także zdrowy wreszcie Benayoun, ale to jednak za mało. Andre Villas-Boas ma energię i pomysły, ponoć błyskawicznie znalazł wspólny język ze starymi znajomymi (pracował przecież w tym klubie pod Jose Mourinho), w jego statystykach imponuje zdolność odwracania losów meczu (Academia i Porto lepiej grały po przerwie niż przed), ale… Presja, jaka ciąży na 33-latku jest gigantyczna: poprzednik stracił pracę mimo zdobytej rok wcześniej podwójnej korony, a klubowe ruchy na zapleczu (Michael Emenalo awansuje na dyrektora) wskazują na to, że kapryśny właściciel wciąż chce wiedzieć, co w klubie piszczy. Czy Roman Abramowicz wytrzyma nerwowo, jeśli drużynie zdarzy się taki spadek formy, jak w połowie ubiegłego sezonu? Innymi słowy: doceniając klasę poszczególnych piłkarzy, starych i młodszych (wśród tych ostatnich błyszczał będzie Sturridge…), odnoszę wrażenie, że świeża krew w tym klubie potrzebna jest nie tylko w menedżerskim biurze, ale przede wszystkim – na środku boiska. Kwestię, czy można zmieścić w jednej drużynie Torresa i Drogbę dyskutowaliśmy wiosną do znudzenia – bez przekonującej konkluzji. Wniosek? Bez wzmocnień trzecie miejsce będzie w sam raz, a czy trzecie miejsce (i odpadnięcie z Ligi Mistrzów, powiedzmy, w ćwierćfinale) zadowoli Romana Abramowicza, to już sami sobie odpowiedzcie.

Manchester City zajmie czwartą pozycję, co – zważywszy skalę inwestycji w ten klub – uznane zostanie za porażkę i zakończy się rozwiązaniem umowy z Roberto Mancinim. Zdaję sobie sprawę, że większość ekspertów obstawia wicemistrzostwo MC – nie dołączam do chóru w przekonaniu, że problemy tej drużyny nie zostały dotąd rozwiązane. Z meczu o Tarczę Wspólnoty nie chciałem wysnuwać zbyt daleko idących wniosków, ale jedno zwróciło moją uwagę i to zanotowałem: jeśli MC serio ma myśleć o mistrzostwie, to po zakończeniu etapu budowania drużyny „od tyłu”, dbałości o obronę, a zwłaszcza o zablokowanie rywalom drogi przez środek boiska, nadszedł czas na dyktowanie warunków w meczach z największymi. Czy wyobrażamy sobie Manchester City częściej niż Arsenal, Chelsea czy MU utrzymujący się przy piłce, a nie tylko przeszkadzający im w grze? Wierzymy w Davida Silvę, jednego z najlepszych piłkarzy nie tylko tego klubu, ale i tej ligi, jednak mecz z MU nie zbliżył nas do odpowiedzi pozytywnej (z Nasrim, oczywiście, będzie to wyglądało lepiej). W sceptycyzmie utrzymuje mnie niepewna przyszłość innego z najlepszych piłkarzy Premier League, Carlosa Teveza: Argentyńczyk chce odejść i ma do tego odejścia wyjątkowo silną, bo rodzinną motywację, jeżeli zostanie, częste wyprawy za ocean z pewnością będą miały wpływ na jego formę. Jeśli nie uda się sprzedać Adebayora czy równie skłóconego z Mancinim Bellamy’ego (a jest jeszcze Roque Santa Cruz oraz niewiarygodnie utalentowany, ale jeszcze bardziej niż tamci krnąbrny Balotelli), w szatni MC problemów nie ubędzie. Biorę też pod uwagę coś, co wpłynęło na ubiegłoroczną formę Tottenhamu: konieczność pogodzenia występów w lidze i w Lidze Mistrzów. Krótko mówiąc: same pieniądze nie grają – czwarte miejsce to i tak dużo, choć szejków (z pewnością życzących sobie także, by drużyna grała piękniej niż dotąd) nie usatysfakcjonuje.

W tym sezonie stanie się coś, co wielu ekspertów (choć nie ja!) typowało już w latach poprzednich: Arsenal wypadnie poza pierwszą czwórkę. Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wśród piszących o angielskiej piłce, a niebędących kibicami Arsenalu, zaliczam się do najbardziej oddanych zwolenników filozofii Arsene’a Wengera i stylu gry jego drużyny. Tym razem jednak presja, jaka ciąży na Francuzie (nigdy w życiu nie był krytykowany tak ostro i bezlitośnie, chciałoby się nawet powiedzieć: tak niesprawiedliwie, jak w ciągu tych kilku wiosennych tygodni, gdy po kolei stracił szanse na cztery trofea), albo raczej: suma problemów, przed jakimi staje, nie tylko w obliczu odejścia Fabregasa i Nasriego, wydaje mi się zbyt wielka. W ostatnich latach problemy Arsenalu leżały w sferze psychicznej – tego, w co zawodnicy MU wydają się wyposażeni aż w nadmiarze, Kanonierom zdaje się brakować. Chodzi o pewność siebie i zdolność wygrywania meczów, kiedy drużynie nie idzie, o te wszystkie 4:4 z Newcastle, czy 2:3 z Tottenhamem, w których rzucane przez Wengera butelki i malująca się na twarzy frustracja z pewnością nie dodawały piłkarzom poczucia, że mają wsparcie w swoim szkoleniowcu. Chodzi też o pewną dyscyplinę i twardość w grze defensywnej – naprawdę czas najwyższy na sfinalizowanie transferów, o których się mówi od tylu tygodni; transferów sprawdzonych w Premier League, mocnych fizycznie środkowych obrońców, najlepiej od razu dwóch. Tak wiele będzie zależało od Jacka Wilshere’a – czy nie za wiele, skoro mówimy o 19-latku? Paul Scholes powiedział niedawno w kontekście Arsenalu, że można grać piękną piłkę i niczego nie wygrać – żeby znów „coś” wygrać, menedżer Kanonierów musiałby zmienić sposób pracy z drużyną. A że nie bardzo w to wierzę, więc ze smutkiem, w którym możecie doszukać się osobistego tonu, wieszczę, że mamy do czynienia z ostatnim rokiem jego pracy na Emirates.

Harry Redknapp pewnie też odejdzie z Tottenhamu – do reprezentacji Anglii. W przypadku jego drużyny szóste miejsce będzie tak naprawdę na miarę możliwości, a pewnie też oczekiwań. Tu najsilniej dają znać o sobie ekonomiczne bariery klubowego wzrostu: z tym stadionem, z tym – bardzo odpowiedzialnie krojonym przez prezesa – budżetem, Tottenhamu nie stać na płacenie piłkarzom kontraktów choćby zbliżonych do tych ze Stamford Bridge, Old Trafford, Etihad Stadium czy Anfield Road, a więc najbardziej pożądane transfery przechodzą mu koło nosa. Gorzki dowcip Redknappa: „Chcieliśmy kupić Sergio Aguero, ale żądał ćwierć miliona tygodniowo – brakowało nam tylko 220 tysięcy” z niewielką tylko przesadą opisuje sytuację: na White Hart Lane 80-90 tys. to maks, czyli taki np. Adebayor musiałby tu zarabiać połowę mniej niż dotąd – także zarobki Luki Modricia w Chelsea byłyby pewnie trzy razy wyższe od dotychczasowych. Zakładam jednak, że na ten sezon Chorwata uda się jeszcze zatrzymać (podobnie zresztą jak Bale’a), co samo w sobie może być uzasadnieniem wysokiego miejsca w tabeli, a przecież w tym klubie talentów jest znacznie, znacznie więcej – już ja wiem, co mówię. Problemy, które utrudniają myślenie o czymś więcej, leżą w środku obrony (Gallas i King zbyt często łapią kontuzje, by utworzyć stały duet z Dawsonem – obaj podczas okresu przygotowawczego nie zagrali ani minuty), a przede wszystkim w ataku. Redknapp nie ma naprawdę klasowego napastnika, który mógłby grać przed van der Vaartem – Defoe jest jednak zbyt mikrej postury, żeby radzić sobie samemu, a znowuż wystawianie Anglika wymagałoby posadzenia na ławce Holendra, na co menedżer się raczej nie zdecyduje. W sumie: do 4-4-2 van der Vaart nie bardzo pasuje, a do 4-2-3-1 i jemu podobnych ustawień brakuje tego jednego na szpicę. Czy znajdzie się do zakończenia okienka, to zależy m.in. od tego, czy wcześniej odejdzie z klubu kilku dobrze zarabiających, a niepotrzebnych już piłkarzy, np. Keane, Bentley czy Palacios. Tak naprawdę do sprzedania jest znacznie więcej, np. miejsce na prawej obronie mógłby zająć powoływany już do reprezentacji po udanym pobycie w AV Kyle Walker, co oznacza zbędność Huttona lub Czorluki, tylko jakoś kupców z kasą brakuje. Biedny Harry Redknapp, z taką reputacją, całe lato letargu…

Między szóstym a siódmym miejscem widzę już sporą różnicę. Siódme w moim zestawieniu to Everton, podobnie jak w przypadku Tottenhamu na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej. David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill, Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze. Ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych – kolejnym po Rooneyu czy Rodwellu ma być Ross Barkley, którego rozwój, niestety, przyhamowało straszliwe złamanie nogi. Pytanie, oczywiście, czy za trzy tygodnie na Goodison Park oglądać będziemy jeszcze Jagielkę i Rodwella – chętnych do kupna jest sporo – ale nawet bez nich Everton pozostanie jednym z najbardziej niewygodnych przeciwników w angielskiej ekstraklasie, zaś jego stary stadion – jednym z najmniej przyjaznych miejsc. Piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać.

Miejsce ósme daję Aston Villi. Owszem, stracili Downinga i Younga, ale zyskali N’Zogbię. Owszem, stracili Friedela, ale zyskali Shaya Givena – jak dla mnie będzie to jeden z transferów roku, bo zanim został wypchnięty ze składu Manchesteru City, bramkarz ten ratował każdemu ze swoich klubów po kilka spotkań w sezonie. Owszem, stracili dwóch kolejnych menedżerów, Martina O’Neilla i Gerarda Houllier, ale zyskali Alexa McLeisha, którego – mimo spadku z Birmingham z ekstraklasy i mimo wrogości kibiców odwiecznego rywala – trudno nie cenić. Mają wciąż Benta i Agbonglahora, mają zdolnego Albrightona, wydaje mi się, że McLeish zdoła obudzić świetnego przecież w czasach MC Irelanda – jest kim straszyć. Nie mogę tylko pozbyć się wrażenia, że właściciel Randy Lerner stracił serce do tego biznesu. W sumie: bezpieczny środek tabeli.

Stoke, które przecież przed wakacjami zagrało w finale Pucharu Anglii i zakwalifikowało się dzięki temu do Ligi Europejskiej, zrobi w tym sezonie kolejny kroczek w górę. Widać to już w aktywności transferowej Tony’ego Pulisa, jednego z niewielu Brytyjczyków, którzy w ostatnich latach dali sobie radę jako menedżerowie drużyn Premier League: w kontekście sprowadzenia na Britannia Stadium wymienia się naprawdę topowe nazwiska. A przecież topowe nazwiska już tu grają: w snach bocznych obrońców ekstraklasy Etherington czy Pennant pojawiają się regularnie, podobnie jak Kenwyne Jones w snach obrońców środkowych, a wyrzuty z autu Rory’ego Delapa w snach bramkarzy. Niby nie są to największe gwiazdy, ale może chodzi raczej o to, że niegwiazdorska jest cała ta drużyna, kolejna z tych, co to „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Jeśli Jonathan Woodgate będzie zdrowy, to z Shawcrossem może stworzyć jedną z lepszych par stoperów w Anglii, a przecież Pulis ma jeszcze Roberta Hutha – straszliwego przy straszliwych zaiste stałych fragmentach gry Stoke. Ma również bramkarza czekającego na docenienie ofertą wielkiego klubu – Asmira Begovicia (zdaje się, że kiedyś przeszedł koło nosa Arsenalowi). Wszystko to składa mi się w obraz spokojnej ewolucji, w której twierdza Britannia nie ogląda się już na drużyny strefy spadkowej, a przeciwnie: coraz częściej spogląda ku górze.

Kolejny młody Brytyjczyk, który dał radę, to Owen Coyle. Jego Bolton długo ocierał się o miejsca premiowane grą w europejskich pucharach, by w końcówce sezonu nagle zgasnąć – sądzę, że Coyle’a wiele to nauczyło. Lubiany przez kolegów-menedżerów Szkot stracił wprawdzie przed sezonem Sturridge’a, którego musiał zwrócić do Chelsea, ale podejrzewam, że na podobnych zasadach zdoła znaleźć równie dobrego następcę – a może nawet Sturridge wróci, skoro Chelsea sprowadza właśnie Lukaku (Bolton potrzebuje napastnika także dlatego, że Elmander wybrał ofertę Galatasarayu – no i Kevin „Łokieć” Davies ma już 34 lata). Wielkie pytanie, czy w klubie zostanie Gary Cahill, to pytanie o miejsce-dwa w tabeli, na razie jednak wart blisko 20 milionów obrońca nie znalazł nabywców, skłonnych wyłożyć tak ogromną kwotę. Kolejna kwestia: jak szybko wróci do gry Stuart Holden, podpora drugiej linii w poprzednim sezonie, lecząca kontuzję wywołaną ostrym wejściem Jonny’ego Evansa (o tym, że Koreańczyk Lee Chung-Yong po złamaniu nogi nie zagra co najmniej pół roku, wiemy – ale jest sprowadzony z Burnley, poprzedniego klubu Coyle’a, Chris Eagles, z którym wspólnie podbijali jeszcze boiska Championship). Bolton to niebezpieczna mieszanka: menedżer lubi futbol techniczny, ale drużyna pamięta jeszcze lekcje Sama Allardyce’a, z jego prostymi środkami osiągania celu (długa piłka do Daviesa-łokieć-zgranie…). Nie trzeba się o nich martwić.

Osobiście martwię się natomiast o Martina Jola, jednego z moich ulubionych menedżerów Premier League. Fulham musiało zacząć sezon niemal zaraz po zakończeniu poprzedniego – pierwszy mecz w elimacjach Ligi Europejskiej rozgrywali już w końcu czerwca, z pewnością na wiosnę znajdzie to odzwierciedlenie w syndromie wypalenia i kontuzjach. Holender to osobowość uwielbiana przez dziennikarzy za poczucie humoru i ceniona przez piłkarzy za uczciwość w relacjach – choć w czasach Tottenhamu nieraz dawał się przechytrzyć bardziej doświadczonym menedżerom. Niewątpliwie po tamtym epizodzie ma w Anglii sporo do udowodnienia, a w Niemczech i Holandii jego doświadczenie trenerskie znacznie wzrosło. Drużyna z Schwarzerem, Hangelandem, Murphym, Duffem, Daviesem, Dempseyem czy Zamorą wystraszy niejednego, a może zostanie jeszcze wzmocniona, np. przez któregoś ze znanych Jolowi piłkarzy Tottenhamu. Hangeland z Aaronem Hughesem mają jedną z najlepszych statystyk, jeśli idzie o gole tracone przez formację defensywną ze stałych fragmentów gry, Danny Murphy ma najlepsze statystyki wśród rozgrywających, John Arne Riise błyskawicznie przypomniał sobie atmosferę angielskich boisk – w sumie wszystko byłoby dobrze, tylko te puchary… Prosta piłka: im dłużej Fulham będzie musiało grać w Lidze Europejskiej, tym niższe miejsce w tabeli zajmie, a tak czy inaczej oglądanie go będzie w tym sezonie przyjemnością.

Jeśli idzie o Sunderland, nie widzę tego dobrze. Niby Steve Bruce wie, o co chodzi w tym fachu, niby uczył się od najlepszych, niby zawsze ma pieniądze na transfery, tylko… wyniki są poniżej oczekiwań. Tego lata wydawał pieniądze równie energicznie jak poprzednio i wolno się obawiać, że efekty będą podobne. Oczywiście doświadczenie i mistrzowski autorytet takich zawodników jak Wes Brown czy John O’Shea będą dla tej drużyny bezcenne, podobnie jak niewątpliwy talent pozyskanego z Blackpool Davida Vaughana (w poprzednim klubie pozostawał trochę w Charliego Adama, ale jego statystyki – 87 proc. celnych podań pozwalają co bardziej odważnym snuć porównania z Xavim) – zwłaszcza po odejściu Hendersona. Dziurę po wracającym do MU Welbecku wypełnić ma Connor Wickham, za którym oglądały się niemal wszystkie czołowe kluby Premier League (wybrał Sunderland, bo tu będzie najbliżej pierwszego składu) – wszystko to składa się na bezpieczne miejsce w środku tabeli, jeszcze bez zagrożenia spadkiem, ale z pewnością daleko od marzeń o pucharach.

Jako ostatnią bezpieczną drużynę wymienię West Bromwich Albion, z właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czyli Royem Hodgsonem odrodzonym po liverpoolskim fiasku. Zespół bez gwiazd, jeśli nie liczyć rewelacyjnego Odemwingie, z solidnymi ligowymi wyrobnikami (Carsona w bramce zastąpił Ben Foster, pole manewru w ataku zwiększył Shane Long, za którego plecami mogą grać Dorrans, Gera czy Scharner, strasznie ciekawym zawodnikiem jest Chris Brunt, mający w ubiegłym sezonie 11 asyst) i trenerskim fachurą, napsuje krwi niejednemu, ale… przy tak nieszczelnej defensywie chyba nic więcej.

Co do Newcastle, znów mam nieodparte wrażenie, że nad tym zespołem ciąży klątwa. Wspaniałe tradycje i stadion, fenomenalna baza kibiców, grupa niezłych zawodników i przyzwoity trener, niewątpliwy mecz ubiegłego sezonu (lutowe 4:4 z Arsenalem), tylko wciąż ten właściciel, Mike Ashley, który nie chce wyciągnąć wniosków z błędów, raz już skutkujących degradacją z Premier League. Ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem twitterowych ataków na klubową hierarchię ze strony Joeya Bartona i Jose Enrique – tego drugiego już w klubie nie ma, jeśli odejdzie pierwszy (do Stoke?), to w świetle nieobecności charyzmatycznego Kevina Nolana zrobi się naprawdę niefajnie. Jeśli dotychczasowy kapitan drużyny woli grać w Championship (prawda, że w West Hamie będzie pracował pod dawnym szefem z Boltonu, Samem Allardycem), musi to być sygnał dla pozostałych. Czy sprowadzane z Francji talenty zaadaptują się w Premier League, a znający ją już Obertan i Demba Ba ustabilizują formę? Jeśli nie, Newcastle będzie walczyło o utrzymanie.

Podobny los czeka Wolverhampton, ale jakaż między tymi klubami różnica potencjałów… Dla fanów „Wilków” utrzymanie będzie sukcesem, dla kibiców „Srok” fakt, że nie znajdą się w pobliżu miejsc premiowanych grą w Europie oznacza upokorzenie. „Wilki” zresztą utrzymały się niemal cudem – w tym roku powinno być lepiej, bo drużynę o scementowanym składzie, prowadzonym na boisku przez walecznego Jamiego O’Harę i jednego z najciężej harujących w Premier League napastników – Kevina Doyle’a, a poza nim przez charyzmatycznego Micka McCarthy’ego, wzmocnił znakomity środkowy obrońca, prawdziwy lider defensywy Roger Johnson. Niewiele to, przyznaję, ale… znajdą się drużyny z większymi kłopotami.

W ten sposób zostało pięć zespołów – w tym trzech beniaminków, niestety – wśród których upatruję najoczywistszych kandydatów do spadku. Pierwszym z nich jest Queens Park Rangers, prowadzony przez znanego nam jak zły szeląg, i znającego gorzki smak degradacji, nieobliczalnego Neilla Warnocka. Klub ma bogatych właścicieli, którzy jednak przy tak maleńkim stadionie z pewnością będą pilnowali budżetu i na wielkie wzmocnienia nie pozwolą. Szczęśliwie gra w nim piłkarz z potencjałem na gwiazdę sezonu, bajeczny technicznie, we wczesnej młodości (wciąż ma dopiero 22 lata…) porównywany z Zidanem Adel Taraabt, ale są także powoływany już do reprezentacji Anglii (z grającego w Championship Cardiff!) napastnik Jay Bothroyd oraz sprawdzeni na boiskach Premier League D.J. Campbell, Kieron Dyer czy Danny Gabbidon. Reszta drużyny to dobrzy piłkarze na miarę Championship – jeśli więc mimo wszystko nie spodziewam się spadku, to w przekonaniu, że w gruncie rzeczy sam jeden Taraabt będzie w stanie pójść w ślady Ginoli i utrzymać swój klub w ekstraklasie.

Przyznaję: za pozostaniem Wigan w ekstraklasie nie mam żadnych argumentów poza zaufaniem do Roberto Martineza i poczuciem, że klub niemal za każdym razem typowany do spadku potrafił jednak wymykać się spod topora. Tak jest: bardzo bym chciał, żeby nagrodą za lojalność wobec klubu i właściciela (młody menedżer odrzucił ofertę Aston Villi), ale także za miły dla oka futbol, było pozostanie w ekstraklasie. Innych argumentów nie mam, bo ubiegłoroczne utrzymanie nosiło wszelkie znamiona cudowności, a od tamtej pory z klubu odeszli wracający do MU Cleverley i najlepszy niewątpliwie spośród piłkarzy Wigan N’Zogbia. Może punkty zdobywane w pierwszych meczach z beniaminkami ustawią sezon, może Martinez i jego sędziwy mentor zdołają wypożyczyć następnego Cleverleya, ściskam kciuki, ale więcej argumentów nie mam.

Nie mam też argumentów za utrzymaniem Norwich, poza tym, że intryguje mnie jego menedżer, skądinąd kolejny członek szkockiej mafii Paul Lambert (pamiętacie z Borussi?), który rok po roku potrafił awansować z drużyną z League One do Championship, a następnie do ekstraklasy. Jego piłkarze nie znają atmosfery Premier League (jeden Vaughan, sprowadzony z Evertonu, zbyt dużo się w nim nie nagrał, bo trapiły go kontuzje, jeszcze bardziej zieloni są młodziutki Naughton z Tottenhamu i de Laet z MU), na Carrow Road z pewnością niósł ich będzie fanatyczny doping, ale czy to wystarczy – wątpię.

Nie wierzę również w utrzymanie Swansea, choć tu akurat piłkarzy z doświadczeniem gry w ekstraklasie znajdzie się więcej. Ściskający kciuki za ten zespół nazywają go nowym Blackpool. W istocie porównanie dobre: będzie w Premier League powiew świeżości, będzie kolejna drużyna grająca ładną piłkę i będzie parę nazwisk do nauczenia się na pamięć (Joe Allen, Danny Graham, mam nadzieję, że także Steve Caulker – niezwykle obiecujący środkowy obrońca wypożyczony z Tottenhamu), ale skończy się jak w przypadku drużyny Iana Hollowaya – powrotem do Championship.

Przeciwko utrzymaniu Blackburn przemawia wszystko: nieobliczalni właściciele z Indii, przeciętny menedżer, starzejąca się, częściowo wypalona kadra, osłabienia (Phil Jones odszedł do MU, pewnie znajdzie się także kupiec na Sambę), brak przekonujących wzmocnień, a nawet… winieta tego bloga, na której smutny Paul Robinson opuszcza boisko.