Archiwum miesiąca: sierpień 2011

Fabregas odchodzi

Zanim odpalę tegoroczny przewodnik po Premier League (a chciałbym go odpalić jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, oczywiście), kilka zdań o Fabregasie – kilka, bo też w ciągu ostatnich lat sprawa została przemiędlona na każdą stronę.

Zdanie pierwsze i najbardziej podstawowe: Cesc Fabregas, którego Arsenal sprzedaje dziś do Barcelony, nie jest Fabregasem, którego Arsenal zatrzymał w klubie przed rokiem. W piłkę nie grał od kwietnia, sezon 2010/11 nie był dla niego udany, czego symbolicznym skrótem może być ten wieczór z początku marca, kiedy będący nie w pełni sił kapitan Kanonierów niepotrzebnym zagraniem piętą sprezentował gola swojemu przyszłemu pracodawcy. Doprawdy: Barcelona – w której przy Inieście, Xavim, także Thiago – będzie zapewne rezerwowym, wcale nie musi robić dobrego interesu.

Zdanie drugie: Fabregas bardzo chce odejść, a utrzymywanie takiego piłkarza w drużynie jest jak – by użyć porównania Gary’ego Neville’a – utrzymywanie w organizmie nowotworu. Nie każdy jest Modriciem, który – choć marzy o przejściu do Chelsea – nie zatruwa atmosfery w szatni, przykłada się do treningów, a podczas meczów daje z siebie wszystko.

Zdanie trzecie: podczas ubiegłorocznych nieobecności Katalończyka fantastycznie rozwinął się Jack Wilshere, a w klubie jest także Aaron Ramsey, który podczas ostatnich tygodni sprawiał wrażenie, jakby właśnie został kupiony przez Wengera za 20 milionów funtów. Mając Ramseya, Wilshere’a i Walcotta Wenger wciąż ma swoich Xaviego, Iniestę i Messiego, tyle że dużo młodszych – napisał niedawno Jeremy Wilson. Doprawdy, kreatywność nigdy nie była problemem tej drużyny.

Zdanie czwarte: spodziewane transfery Fabregasa i Nasriego to jakieś 50-60 milionów funtów do ponownego zainwestowania. Z tym ostatnim może być kłopot, bo czasu do zamknięcia okienka tak naprawdę nie zostało wiele – choć nie wykluczam, że menedżer Arsenalu od dawna wie, kogo chciałby kupić i czeka tylko na niezbędne środki. Może wreszcie sięgnie po obrońców…

Wszystko, co tu piszę, nie unieważnia kwestii, którą postawiłem na blogu przed miesiącem. „Przed Wengerem być może największe wyzwanie w karierze: przekonać cały świat, od grupy trzydziestu chłopaków zaczynając, że jego Wielki Projekt ma jeszcze sens…”. Jeśli nawet odejście Nasriego i Fabregasa nie jest wielkim ciosem sportowym, to jest wielkim ciosem psychologicznym (sam Wenger podczas tournee w Azji mówił, że klub, który pozbywa się ich obu, nie może być już nazywany wielkim). Na zmianę obrazu, w którym najlepsi nie chcą już grać dla Arsenalu, zostały niecałe trzy tygodnie (zważmy, że van Persie, Walcott i Song mają kontrakty obowiązujące jeszcze dwa lata – wypadałoby je przedłużyć, żeby za rok nie było jak z Nasrim). Biorąc pod uwagę kalendarz rozgrywanych w tym czasie meczów, to mogą być najtrudniejsze trzy tygodnie w karierze Wengera. Pytanie, czy ten sezon będzie jego ostatnim w Arsenalu, rozwinę w przewodniku po Premier League – wracam więc do jego pisania.

Ten sam inny Manchester

Świetnie, wspaniale, cudownie, nadzwyczajnie… Darujcie lekko euforyczny początek, ale zanim zabrałem się do pisania, obliczyłem, że przede mną czterdzieści tygodni z angielskim futbolem – czterdzieści tygodni, podczas których zamierzam obejrzeć jakieś ćwierć tysiąca spotkań. Dla piłkoholika są to informacje znakomite, tym bardziej, że niemal natychmiast po zakończeniu sezonu przyjdą mistrzostwa Europy, a zaraz po tychże drużyny klubowe zaczną przygotowania do kolejnych rozgrywek… Sceptyk we mnie mówi, że wyjdzie mi to bokiem, ale dziś nie dopuszczam go do głosu. Jest sierpniowa niedziela, Wembley, Manchester United spotyka się z Manchesterem City, czyli mistrz z kandydatem na mistrza (albo, jak kto woli, „hałaśliwym sąsiadem”)… Serdecznie witamy.

A zresztą co tam: nie będę się z tej euforii tłumaczył, skoro od lat nie widzieliśmy tak dobrego spotkania o Tarczę Wspólnoty. Manchester United od pierwszej minuty był częściej przy piłce, chętniej i w sposób bardziej urozmaicony atakował, ale City bezlitośnie wykorzystało gapiostwo jego obrony (bramkarza przede wszystkim) i na przerwę schodziło z dwubramkowym prowadzeniem. Tyle że nie potrafiło tego prowadzenia utrzymać: odważne zmiany sir Alexa w przerwie (zdjął Carricka, Vidicia i Ferdinanda, wprowadzając Cleverleya, Evansa i Jonesa, a przede wszystkim: polecił Rooneyowi częściej wracać do drugiej linii i tam rozpoczynać akcje MU) odwróciły losy meczu, po raz nie wiem już który każąc dziennikarzom odświeżać stare kalki o diabelskim charakterze drużyny, która nigdy się nie poddaje, a zwyciężanie ma we krwi, niezależnie od tego, czy tworzą ją czterdziesto-, czy dwudziestolatkowie. Znacie? Czytaliście setki razy? Przeczytajcie jeszcze raz.

Nie powiem, zrobiło to na mnie wrażenie. Drużyna Manciniego słynęła wszak – przy korzystnym wyniku – ze zdolności zamurowywania bramki i zabijania widowiska. Zwykle było przecież tak, że jeśli już ktoś zdołał się przedrzeć przez zasieki rozstawione w środku przez de Jonga, Barry’ego czy Yaya Toure, to wpadał na Lescotta i Kompany’ego, w końcu zaś musiał jeszcze przechytrzyć Harta – kombinacja prawie niemożliwa, a tu proszę… Pięć minut i dwa gole, z których drugi, po rozegraniu z pierwszej piłki w trójkącie Nani-Rooney-Cleverley i wykończeniu rozpoczynającego całą akcję Portugalczyka, już dziś możemy umieścić w antologii najpiękniejszych bramek sezonu 2011/12. Wyglądało to jak Arsenal z najlepszych czasów.

To był kompletnie inny Manchester niż ten, który pamiętamy z ostatniego występu na Wembley – finału Ligi Mistrzów z Barceloną. Odmłodzony (w drugiej połowie, po zejściu Evry i do wejścia Berbatowa, najstarszym zawodnikiem mistrza Anglii był Ashley Young), z nowymi piłkarzami lub (przypadek Smallinga) piłkarzami ustawionymi w nowych miejscach, z imponującą po przerwie wymiennością pozycji całego kwartetu ofensywnego. Właściwie patrząc na to, jak i gdzie biegali dwaj formalni napastnicy MU, można było odnieść wrażenie, iż zespół ten gra… bez napastników i stoperzy MC nie mają pojęcia, kogo kryć.

Zwłaszcza, że w drugiej połowie oprócz wspomnianego kwartetu był jeszcze Cleverley. Obserwując go pomyślałem nie tylko o tym, że nagle Michaelowi Carrickowi przybył bardzo poważny rywal do miejsca w składzie, ale także o dobrodziejstwach systemu wypożyczeń: i Cleverley, i Welbeck wrócili do MU jako lepsi piłkarze, podobnie np. jak Sturridge do Chelsea, Kyle Walker do Tottenhamu, a wcześniej Wilshere do Arsenalu.

Z tego, jak de Gea przepuścił uderzenie Dżeko nie wyciągałbym zbyt daleko idących wniosków (choć zapoznałem się już ze statystykami mówiącymi o najgorzej broniącym strzały z dystansu bramkarzu hiszpańskiej ekstraklasy), podobnie jak z kiksu Kompany’ego, którego z pełnym przekonaniem wpisałem do jedenastki ubiegłego sezonu, tu zresztą co najmniej współwinny był Clichy. Już bardziej zastanowiła mnie postawa defensywy United przy pierwszym golu gości: wysoko ustawiona linia obrony pozwalała zarówno spróbować pułapki ofsajdowej, jak umożliwić młodemu bramkarzowi wyjście do ewentualnego dośrodkowania – de Gea tymczasem zrobił dwa kroki do przodu, później krok w tył i nie było go ani na linii, ani wśród walczących o piłkę. Przy jednym z kolejnych stałych fragmentów wyszedł już bezbłędnie, a przy następnym – kiedy główkujący piłkarz MC faulował – zdołał obronić zaskakujące uderzenie, ale cień wątpliwości pozostaje: Anglia, z jej sędziowaniem, przyzwalającym na ostrzejsze niż na kontynencie wejścia w bramkarza, z pewnością nie jest łatwym terenem dla przybysza, zwłaszcza 20-letniego.

Roberto Mancini ma świadomość, iż po awansie do Ligi Mistrzów mistrzostwo będzie kolejnym postawionym przed nim celem – ale na mówienie o mistrzowskich szansach obu drużyn jest za wcześnie. Po pierwsze, za nami tylko jeden mecz i to, mimo uroczystej oprawy, na poły towarzyski (patrz: liczba dopuszczalnych zmian). Po drugie, zakupy jeszcze nieskończone, a z tych piłkarzy, których oba zespoły sprowadziły, nie zobaczyliśmy Aguero. W tym punkcie rzucam więc tylko jedną kwestię: jeśli MC serio ma myśleć o mistrzostwie, to po zakończeniu etapu budowania drużyny „od tyłu”: dbałości o obronę, a zwłaszcza o zablokowanie rywalom drogi przez środek boiska, nadszedł czas na dyktowanie warunków w meczach z największymi. Czy wyobrażamy sobie Manchester City częściej niż Arsenal, Chelsea czy Manchester United utrzymujący się przy piłce, a nie tylko przeszkadzający im w grze? Wierzymy w Davida Silvę, ale dzisiejszy mecz nie zbliżył nas do odpowiedzi pozytywnej.

I jeszcze jedno: radość sir Alexa Fergusona przy drugim i trzecim golu… Wygląda na to, że temu facetowi nigdy się nie sprzykrzy. Operacja „przebudowa” (która to już w historii jego pracy na Old Trafford?) rozpoczęta.

W szerszym interesie futbolu

Trochę mnie tu nie było – wyjechałem na urlop – ale, poza transferem Aguero do Manchesteru City i nie wiem już którą awanturą wokół Bartona, nie mam poczucia, żebym wracał w gruntownie zmienionej sytuacji. Fabregas wciąż w Arsenalu, Modrić w Tottenhamie, Tevez w Machesterze City… Ale może odłóżmy na chwilę spekulacje transferowe, zwłaszcza że wszędzie ich pełno, i wybiegnijmy myślą w przyszłość całkiem nieodległą: oto w najbliższą sobotę w angielskiej Football League zadebiutuje AFC Wimbledon.

Historia tego klubu jest w dzisiejszych czasach (kasa, misiu, kasa…) czymś tak niezwykłym, że choć już ją opowiadałem, mam poczucie, że powinienem ją opowiedzieć jeszcze raz. Oto przed dziewięcioma laty grupa kibiców z południowego Londynu spotkała się w pubie pod wdzięczną nazwą „Fox and grapes”, tradycyjnie związanym z drużyną, której zawsze kibicowali – tym samym, w którym przed ponad stu laty drużyna przebierała się przed meczami i tym samym, w którym piłkarze opijali największy sukces w klubowej historii, zdobycie Pucharu Anglii po zwycięstwie nad słynnym Liverpoolem. Moment był wyjątkowo przykry: właściciel ich zespołu, przeżywającego kłopoty finansowe, zdecydował o przeniesieniu drużyny kilkadziesiąt mil na północ, do Milton Keynes, gdzie wkrótce zmienił nazwę z FC Wimbledon na MK Dons (warto dodać, że odbyło się to za zgodą władz angielskiej piłki, które w niesławnym orzeczeniu uznały, iż opór przeciwko przenosinom nie leży „w szerszym interesie futbolu”). Co mieli robić: kibicować dalej tym samym piłkarzom w tej samej lidze, nawet kosztem dalszych wypraw na mecze (nie jest to w końcu aż taka rzadkość – przyjeżdżać na stadion oddalony o kilkadziesiąt mil), czy wrócić do korzeni i zacząć wszystko jeszcze raz? Zdecydowali o zostaniu w dzielnicy, powołaniu nowego klubu i zarejestrowaniu go na samym dole ligowej drabinki. W następnych tygodniach odbył się casting, w którym wzięło udział kilkuset niezrzeszonych piłkarzy, a 10 lipca 2002 r. odbył się pierwszy mecz towarzyski nowej drużyny, w którym rywalem było Sutton United. 4654 widzów oglądało klęskę debiutantów: przegrali 4:0, ale w tym przypadku wynik nie miał najmniejszego znaczenia. Jeden z debiutujących wówczas w AFC Wimbledon piłkarzy, Kevin Tilley, miał wówczas 45 lat. Grał w Wimbledonie w latach 70., a w 2002 r. teoretycznie od 15 lat nie miał do czynienia z poważnym futbolem. Wspomina: „Nagle zadzwonił do mnie Terry [Terry Eames, pierwszy menedżer AFC] i zapytał, czy nie mógłbym pomóc. Troszkę potrenowałem i zagrałem z Sutton. W gruncie rzeczy chodziło o przetrwanie, o to, żeby udowonić, że Wimbledon nie umarł”.

Oczywiście nowemu klubowi, zgłoszonemu do rozgrywek na dziewiątym szczeblu ligowej piramidy, było łatwiej niż większości bezpośrednich wówczas rywali. „W pierwszym sezonie – opowiada „Guardianowi” dyrektor wykonawczy klubu Erik Samuelson – mieliśmy budżet 700 funtów tygodniowo. Na mecze przychodziło przeciętnie trzy tysiące widzów [warto dodać: więcej niż w tym samym czasie chodziło na grający jeszcze w pierwszej lidze FC Wimbledon – MO], a bilet dla dorosłego kosztował 9 funtów – dość szybko stanęliśmy na nogi”. O wsparciu, które od początku udzielali klubowi twórcy Championship, a potem Football Managera, osobom uzależnionym od tych gier przypominać nie trzeba.

Dziś, dziewięć lat i pięć awansów później, to i owo się zmieniło. Piłkarze nie piją już w pubach z kibicami, choć tradycja regularnych spotkań i „Szalonego Gangu” jest podtrzymywana. Stadion niegdyś wynajmowany, jest już własnością klubu (choć zarząd myśli już o budowie nowego), i doczekał się właśnie nowych pryszniców w szatni dla sędziów. Klub z kolei wciąż formalnie należy do dwóch i pół tysiąca fanów, a większość zajmujących się nim osób nie pobiera pensji. Z okazji debiutu w Football League medialny cyrk rozkręcił się na całego. AFC Wimbledon będzie stałym bohaterem emitowanego przez BBC „Football Focus”, pierwszy mecz, z Bristol Rovers, pokaże Sky Sports. Oglądanie go, a następnie regularne nasłuchiwanie wieści o ludowym klubie z południowo-zachodniego Londynu, leży w „szerszym interesie futbolu” – nawet, a może zwłaszcza dlatego, że analiza składu i osłabień, do jakich doszło tego lata, pokazuje, iż łatwo nie będzie.