Ciekawe, czy ci spośród nas, którzy jeszcze parę tygodni temu wieszczyli ostateczny koniec Arsenalu, będą dziś wieszczyć ostateczny koniec Chelsea. Co do mnie, tak jak wtedy broniłem się przed dopuszczeniem do siebie obrazów Apokalipsy, unoszącej się rzekomo nad Emirates Stadium, tak teraz również nie uderzę w katastroficzne tony, mimo iż Andre Villas-Boas poniósł właśnie drugą ligową porażkę z rzędu. Za wcześnie na mówienie o kryzysie Chelsea i odrodzeniu Arsenalu – problemy, jakie obie drużyny przeżywają od początku sezonu, na jakiś czas przesłaniane fenomenalnymi występami Szczęsnego czy van Persiego, Lamparda czy Maty, nie chcą ustąpić na dobre.
Henry’ego Wintera cenię za to, że umie odpowiednie dać rzeczy słowo: wczoraj napisał, że mecz Chelsea-Arsenal nie powinien się skończyć gwizdkiem sędziego, tylko szkolnym dzwonkiem – tyle w nim było sztubackich zaiste błędów linii defensywnych. Obie drużyny próbowały wysoko się bronić, co zwłaszcza w przypadku Chelsea, z wolnymi środkowymi obrońcami (Terry!) naprzeciwko niezwykle szybkich graczy ofensywnych Arsenalu (van Persie, Gervinho i Walcott) musiało się skończyć katastrofą. Ale Mertesacker był przecież jeszcze wolniejszy niż Terry, a choć Santosa można chwalić za ciąg na bramkę rywali, to nie sposób nie być przerażonym jego postawą pod bramką własną.
Co powiedziawszy, może wypada postawić (w tym przypadku za Winterem, ale w ubiegłym sezonie trochę już o tym dyskutowaliśmy) pytanie szersze: o zanik sztuki defensywnej w klubach Premier League. To chyba nie przypadek, że wyjąwszy Manchester City każda z drużyn czołówki przegrywała już w tym sezonie tracąc cztery, pięć, nawet osiem bramek, a wśród zagapiających się obrońców byli piłkarze tej miary, co dwaj kolejni kapitanowie reprezentacji Anglii. Nad taką kwestią rozmawia się chyba ciekawiej niż nad poszczególnymi przypadkami. Angielska prasa, szukająca łatwej narracji, uczepiła się dziś stopera Chelsea, którego kryzys formy miałby się wiązać z ubiegłotygodniowym incydentem o rasistowskim ponoć podtekście podczas meczu z QPR. Na podobnej zasadzie bohaterem mediów jest fenomenalny zaiste Robin van Persie. Jednak mówienie o Arsenalu, że to drużyna jednego piłkarza, jest w kontekście wczorajszego występu kompletnym nieporozumieniem: obok Holendra w ataku świetnie wypadli Gervinho i Walcott, w pomocy zaś Ramsey, dzielnie wspierany przez Songa. No i był chwalebny wyjątek wśród obrońców, Koscielny, o którym myślę, że po powrocie Vermaelena utrzyma miejsce w pierwszej jedenastce, spychając na ławkę Mertesackera…
Mam jednak problem z Arsenalem, zarówno kiedy wygrywa 3:5 z Chelsea, jak kiedy przegrywa 8:2 z MU. Problem ów polega na tym, że bardzo wielu piłkarzy (wyliczmy pierwszych z brzegu: Arszawina, Walcotta, Songa, Koscielnego) potrafi mecze znakomite przeplatać z beznadziejnymi i chyba nawet Arsene Wenger nie wie, od czego to zależy. I może także na tym, że zaskakująco wielu Kanonierów ma kłopoty z dyscypliną – wczoraj Wojciech Szczęsny mógł mówić o wielkim szczęściu, bo większość sędziów pewnie wyrzuciłaby go z boiska.
Przede wszystkim interesuje mnie jednak sztuka defensywy. Także dlatego, że dziś w meczu Tottenhamu z QPR kolejny raz w tym sezonie zobaczyłem przykład wzorowy: Scotta Parkera. Jeżeli piłkarzom Harry’ego Redknappa uda się odwojowanie miejsca w pierwszej czwórce, to dzięki temu, że za plecami całej tej bajecznej kombinacji ofensywnej wypluwa płuca i rzuca się pod nogi rywali ten niewysoki facet z idiotycznym przedziałkiem. Naprawdę, gdyby grał w tym sezonie dla Arsenalu, wszystko byłoby prostsze.