Czy przyznawałem się już do posiadania wideo „Arsenal Classic Victories Over Spurs”? Z pewnością dzisiejszy mecz znajdzie się na jednym z wydań poprawionych – z mnóstwa powodów. Nie tylko dlatego, że chodzi o w pełni zasłużone, przekonujące zwycięstwo Kanonierów nad największymi rywalami, odniesione w rozmiarach kojarzących się raczej z wczesną, nie zaś schyłkową erą Wengera. I nie tylko dlatego, że ewentualna porażka Arsenalu miała być potwierdzeniem tezy o trwałej zmianie układu sił w północnym Londynie. Także, a może przede wszystkim dlatego, że ten mecz odbył się w najważniejszym momencie sezonu – na 12 kolejek przed końcem, po serii upokarzających klęsk, pieczętujących odpadnięcie Arsenalu z Pucharu Anglii i (niemal na pewno) z Ligi Mistrzów. Dokładnie rok temu Kanonierzy przegrali finał Pucharu Ligi, rozpoczynając długą serię wpadek na wszystkich frontach. Czy dziś coś podobnego czeka Tottenham, a Arsenal przeciwnie: z każdym kolejnym meczem zacznie udowadniać, że pogłoski o końcu ery Wengera były przedwczesne?
Nie wykluczałbym takiego scenariusza przede wszystkim dlatego, że to zwycięstwo – odniesione w takich rozmiarach i w takim stylu – było jednak niespodziewane. Trochę przed tym meczem czytałem: wiem, jak obawiali się kibice Kanonierów i z jaką niepewnością wychodzili na Emirates piłkarze tej drużyny. Arsene Wenger przyznał to zresztą na pomeczowej konferencji, ale nawet gdyby twierdził, że było inaczej, błąd z 4. minuty, po którym Tottenham wyszedł na prowadzenie, przeczyłby jego słowom.
Mógłbym w tym miejscu rozpocząć łatwe psychologizowanie, że zbyt szybko objęte prowadzenie uśpiło gości, a karny z kapelusza (mam doprawdy dość nurkującego Bale’a…) dał im fałszywe poczucie, że oto worek z bramkami się rozwiązał i za chwilę każdy z nich wpisze się na listę strzelców. Nic z tych rzeczy. Nawet jeśli przed meczem myślałem, że jego losy rozstrzygną się w głowach piłkarzy Arsenalu, po meczu widzę, że rozstrzygnęły się w głowie menedżera rywali, Harry’ego Redknappa. Coś mi się zdaje, że on również psychologizował: mając poczucie, że Arsenal jest w kryzysie, postanowił zagrać o pełną pulę, wystawiając dwóch napastników, a na prawej pomocy nieprzesadnie angażującego się grę obronną Krajnczara. Rozumiem oczywiście, że Chorwat miał schodzić do środka, gdzie w ten sposób miało dochodzić do konfrontacji trzech na trzech (teoretycznie Arsenal miał w centrum o jednego piłkarza więcej), myślę jednak, że ten efekt łatwiej byłoby osiągnąć cofającym się van der Vaartem – który skądinąd biegałby więcej i częściej próbowałby wślizgów niż mało aktywny Saha, a na prawym skrzydle mógłby wówczas hasać Lennon. Problem w tym, że mecz rozstrzygnął się właśnie przy bocznych liniach: tam, gdzie Tottenham zwykle bywał zabójczy, a gdzie dziś szaleli nieniepokojeni Gibbs i Sagna – zwłaszcza ten ostatni, do spółki z Walcottem, nękał osamotnionego Assou-Ekotto.
To punkt pierwszy, który zobaczyć trzeba zanim się zacznie podnosić klasę van Persiego, dostrzegać cudownie odzyskaną skuteczność Walcotta (co zrobił ten człowiek w pierwszej połowie, kiedy zamiast – nieobstawiony – popędzić na bramkę, postanowił oddać piłkę pilnowanemu przez obrońców van Persiemu?) albo pracowitość Rosickiego. Punkt drugi zaś, to frustracja Redknappowym entuzjazmem: wydawałoby się, że mając 10 minut do przerwy i prowadząc dwiema bramkami, powinien przypomnieć piłkarzom o bezcennej umiejętności utrzymywania się przy piłce, zamiast dalej przyglądać się tej radosnej jeździe bez trzymanki. Owszem, kiedy w 36. minucie Gareth Bale złamał po raz kolejny wysoko ustawioną obronę gospodarzy i zdecydował się na strzał zza pola karnego zamiast podania do biegnącego po prawej stronie niepilnowanego napastnika, mogło być 3:0 – rzecz w tym, że 3 minuty później zrobiło się 1:2. I że nie da się powiedzieć, iż dopiero wtedy Arsenal złapał wiatr w żagle: on go miał cały czas, bo w tamtym okresie cały czas miał piłkę, którą jego pomocnicy operowali tak dobrze, jak nienajlepiej tym tazem robił to Luka Modrić. A myśmy się spodziewali, że futbolówka będzie krążyć od nogi do nogi piłkarzy Tottenhamu aż do końca pierwszej połowy… z van der Vaartem krążyłaby.
Reszta jest sztuką kontrataku. Sztuką asekuracji (której zabrakło, gdy Sandro i Parker zapędzili się zbyt daleko do przodu chwilę przed bramką Rosickiego), sztuką szybkości (której zabrakło również, choćby wówczas, gdy Parker usiłował dogonić pędzącego na bramkę Walcotta), i sztuką zastawiania pułapek ofsajdowych (gapiostwo Kaboula przy drugim golu Walcotta). Co musi martwić kibica Tottenhamu przede wszystkim, to poczucie, że przy każdej z tych sytuacji był czas na przerwanie akcji Kanonierów – i że nie potrafił tego zrobić Ledley King. Nasz bohater, nasza ikona, nasz Człowiek Bez Kolana, spóźnił się w 93. minucie meczu z MC i spóźniał się dzisiaj.
Za tydzień z dziesięciopunktowej przewagi może być czteropunktowa: na White Hart Lane przyjeżdża mistrz Anglii, o którego dzisiejszym zwycięstwie nad Norwich – to w zasadzie powinien być temat osobnego wpisu – przesądziły gole Paula Scholesa i rozgrywającego swój DZIEWIĘĆSETNY mecz w barwach MU Ryan Giggs. Sezon bynajmniej nie ma się ku końcowi, a z punktu widzenia Tottenhamu przerwa na kadrę wypada w fatalnym momencie. Harry for England? Na miejscu FA zadzwoniłbym najpierw do Arsene’a.