Archiwum miesiąca: styczeń 2013

Pytania o wykopywanie

Czy 3 stycznia 2013 roku wydarzyło się coś, co ma szansę zmienić świat piłki nożnej? Czy gest pomocnika Milanu Kevina-Prince’a Boatenga będzie przełomem w walce z towarzyszącym jej od lat, a ostatnio jakby mocniej podnoszącym głowę rasizmem? Czy podobne zachowanie zawodnika byłoby możliwe np. w meczu Ligi Mistrzów i co wtedy zrobiłyby władze europejskiej piłki?

Niespokojnych pytań jest więcej, ale najpierw fakty. Kevin-Prince Boateng, obrażany przez kibiców-rasistów podczas towarzyskiego meczu Milanu z czwartoligową Pro Patrią, zszedł z boiska, w ślad za nim zaś podążyła cała drużyna. Poparcie dla jego zachowania wyraził klub i wyraziło wielu piłkarzy i komentatorów z całego świata, a co może najważniejsze: opuszczającego boisko zawodnika żegnały brawa ogromnej większości zgromadzonej na trybunach lombardzkiego stadionu publiczności (obrażających go fanatyków było kilkudziesięciu).

Urodzony w Berlinie syn niemieckiej dziewczyny i imigranta z Ghany (zostawił rodzinę, kiedy Kevin miał półtora roku), wychowany w trudnych dla tego miasta latach tuż po zjednoczeniu Niemiec, w imigranckiej dzielnicy z wysokim bezrobociem i przestępczością, wie o rasizmie wyjątkowo wiele i potrafi o tym szczerze opowiadać. Pamiętam, jak przychodząc do Tottenhamu mówił, co to znaczy być dzieciakiem z getta, dorastającym w zasadzie na ulicy, wśród tyleż bliskiego, co kompletnie obcego przyrodniego rodzeństwa. Co to znaczy musieć codziennie walczyć o swoje – nie tylko w świecie futbolu, o którym również grający kiedyś w Tottenhamie Garth Crooks powiedział, że jako czarnoskóry musiał być zawsze o jakieś piętnaście procent lepszy od innych. Zauważyliście zapewne, ile w postawie boiskowej Kevina-Prince’a Boatenga jest z trudem kontrolowanej złości…

Wczoraj jej czara, napełniająca się na boiskach całej Europy, które zwiedził z Milanem (wcześniej występował w Portsmouth, wspomnianym Tottenhamie i Hercie Berlin), nagle się przepełniła. Boateng przyjął piłkę po lewej stronie boiska, tuż przy sektorze kibiców rywala, z którego kolejny raz podniosły się gwizdy i wyzwiska. Wściekły złapał futbolówkę w ręce, kopnął ją w stronę trybun, postukał się w głowę, a następnie zdjął koszulkę i ruszył do szatni. Mecz został przerwany. Trener Milanu Massimo Allegri wie, że wizyta jego drużyny w niewielkim lombardzkim miasteczku miała być wielkim świętem i deklaruje, że zawodnicy jego drużyny przyjadą jeszcze raz, ale nie ma wątpliwości, że z szacunku dla obrażanych piłkarzy (oprócz Boatenga wyzywano także Emanuelsona, Muntariego i Nianga), a także innych Czarnych sportowców, decyzja o zejściu z boiska była słuszna. „Przykro mi ze względu na rodziny z dziećmi, które przyszły z nadzieją na piękne widowisko, ale mam nadzieję, że udało się nam wysłać jakiś ważny sygnał” – mówi Allegri na łamach „La Gazetta dello Sport”.

No właśnie. Czy mamy do czynienia z ważnym sygnałem, pokaże dopiero reakcja władz światowej, europejskiej lub krajowej piłki, jeśli podobny incydent zdarzy się nie w meczu o pietruszkę, a podczas spotkania, na którego obejrzenie czekał cały świat. Teoretycznie przecież za kopnięcie piłki w stronę trybun Boatenga mogłaby spotkać dyskwalifikacja, a zejście drużyny z boiska mogłoby się skończyć walkowerem. Wczoraj w Lombardii rozgrywano spotkanie towarzyskie – co jednak, gdyby podobny incydent zdarzył się na mistrzostwach Europy, podczas rozgrywek Ligi Mistrzów albo w trakcie derbów Londynu? Wyobrażacie to sobie: kilkadziesiąt tysięcy widzów na trybunach, dziesiątki milionów przed telewizorami, telewizyjne transmisje na cały świat, wykupione emisje reklam i miejsca w lożach, konsumenci spragnieni rozrywki i nagle koniec, raptem po dwudziestu minutach, kiedy nie padł jeszcze żaden gol? Czy w takiej sytuacji obrażonego piłkarza nie zmuszanoby raczej, żeby wrócił do gry (podobne przypadki miały już zresztą miejsce – Samuela Etoo np. zawrócono na boisko po rasistowskim incydencie w meczu Barcelony z Saragossą, w 2006 roku)?

Wiemy, ile pieniędzy zaangażowano w biznesowe przedsięwzięcie pod tytułem futbol, dlatego nie dziwimy się, że UEFA czy FIFA w swojej walce z rasizmem ograniczają się do wspierania – potrzebnych owszem, ale dalece niewystarczających – kampanii promocyjnych, produkcji koszulek, wymyślania sloganów i odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami. Kary związane z rasistowskimi zachowaniami kibiców wciąż nie są dotkliwe: podczas Euro 2012 okazało się, że za wystające spod spodenek gacie Nicklasa Bendtnera z reklamą firmy bukmacherskiej trzeba zapłacić 80 tys. funtów, podczas gdy serbska federacja za obrażanie Neduma Onuohy w czerwcu 2007 przez kibiców-rasistów płaciła 16,5 tys. funtów, a Porto za podobne incydenty z Balotellim w lutym 2012 – 16 700 funtów. Czy nie czas zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Dlaczego właściwie pracownicy przedsiębiorstwa pod nazwą klub sportowy mają być jedynymi, którzy chodząc do pracy muszą się liczyć z tym, że podczas wykonywania obowiązków służbowych spada na nich kaskada obelg, a odpowiedzialni za gałąź przemysłu, w której są zatrudnieni, przymykają na to oko albo wykonują działania pozorne (celowo wprowadzam język ekonomiczny – mam w pamięci przywoływany już na tym blogu edytorial „Observera”, zawierający prostą konstatację, że większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak Terry do Ferdinanda)?

W trzecim numerze kwartalnika „Blizzard” czytałem znakomity tekst Gabrielle Marcottiego, który stawiał kolejne niepokojące pytania: czy niewielka liczba menedżerów, sędziów, członków klubowych zarządów itp. o kolorze skóry innym niż biały nie świadczy o tym, że uprzedzenia w tym świecie wciąż mają się doskonale, nawet jeżeli udało się zmniejszyć liczbę incydentów związanych z rzucaniem na boisko bananów? I co z lejącą się z trybun nienawiścią, która nie ma charakteru rasistowskiego? W puencie tekstu Marcottiego mowa była o tym, że świat futbolu tych zjawisk nie wypleni – że, owszem, może się udać wymusić zmianę zachowań, ale nie zmianę sposobu myślenia. Do tego drugiego potrzeba ewolucji całych społeczeństw – która rzecz jasna musi potrwać.

Co nie zmienia faktu, że czasem pojedynczy gest potrafi uruchomić lawinę. Ktoś na twitterze przywołał przy okazji meczu Milan-Pro Patria historię Rosy Parks, która w 1955 roku odmówiła ustąpienia miejsca białemu mężczyźnie i przejścia na tył autobusu – została aresztowana, a wydarzenie dało początek zorganizowanemu przez Martina Luthera Kinga bojkotowi transportu publicznego. Niecałe 60 lat później nie chce nam się wierzyć, że podobne rzeczy były możliwe. Podobnie jak nie chce nam się wierzyć, że niecałe ćwierć wieku temu Ron Noades, prezes Crystal Palace, mówił serio o Czarnych piłkarzach, że są wprawdzie szybcy i wysportowani, ale większość z nich nie umie czytać gry. W kwestii wykopywania rasizmu z futbolu wiele udało się zrobić, ale problem pozostał – pokazała to zresztą również niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część piłkarzy, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Oto, dlaczego takie gesty, jak wczorajszy Boatenga, zasługują na wsparcie.

Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc drugi (po raz tysiąc pierwszy zrobiłem to przed trzema miesiącami), ale powtórzę to jeszcze raz, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Suareza i Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.

„Miałem sen”, zaczął wspomniany Martin Luther King jedno z najsłynniejszych przemówień w historii ludzkości. Ja również miałem sen. Są derby Krakowa, podczas których kibice gospodarzy rasistowsko obrażają jednego z piłkarzy gości. Nagle kapitan drużyny łapie piłkę w ręce i oburzony wykopuje ją w stronę sektora swoich fanów. „Nie chcę takiego kibicowania” – woła i schodzi z boiska.

I will survive

„Wyścig dwóch koni, he, he”, żartowali przyjaciele oglądający na codzień ligę hiszpańską, z których – bądźmy uczciwi – to my dotąd żartowaliśmy przez lata. Że niby sensacyjna porażka Chelsea u siebie z ostatnim w tabeli i kompletnie beznadziejnym przed paroma dniami w starciu z Liverpoolem Queens Park Rangers ma kwestię rywalizacji o mistrzostwo Anglii redukować do dwóch drużyn z Manchesteru. A ja jakoś na razie nie potrafię w to uwierzyć.

To jeden z fundamentalnych kłopotów z pisaniem bloga: w środowy wieczór oglądasz jeden mecz, uogólnienia same cisną ci się do głowy i masz nieprzepartą chęć je zapisać. Dopiero we czwartek rano rzeczy zaczynają wyglądać nieco inaczej. Oczywiście spryciula Henry Winter potrafi dodać przykrej wpadce Chelsea aury niezwykłości, przypominając, że ostatni raz, kiedy QPR wygrywało na tym stadionie, na listach przebojów królowała Gloria Gaynor z „I will survive”, a co starsi z nas przypominają sobie podrygujące w takt tego przeboju niepokojąco atrakcyjne starsze kuzynostwo, ale generalnie w czwartkowy poranek mamy poczucie, że poprzedniego wieczora obejrzeliśmy jeden z tych „Bad day at the office”, który zwłaszcza na zakończenie okresu świątecznego nie jest niczym przesądzającym. Owszem, przyjemnie się rozpisywać o niezwykłych talentach „Harry’ego Houdiniego” – z drugiej strony tabela zmienia się tak szybko, różnice zniwelować tak łatwo, że doprawdy: z punktu widzenia Chelsea, mającej wciąż jeden mecz zaległy, do popadania w desperację nie ma powodu.

Co nie oznacza, że niczego się o tej drużynie nie dowiedzieliśmy. Miał Tottenham okres, w którym nie grał kontuzjowany Moussa Dembele i okres ten zbiegł się z serią kiepskich wyników. W przypadku Chelsea talizmanem jest Juan Mata: na 20 rozegranych dotąd spotkań nie wyszedł w podstawowym składzie pięć razy, z czego drużyna dwukrotnie przegrywała i trzykrotnie remisowała (a rywalami były: QPR u siebie i na wyjeździe, Fulham u siebie, Swansea i WBA na wyjazdach). Wyraźnie brakowało również Hazarda; słabiej grał Moses, a Mirko Marin fragmenty dobrej gry przeplatał stratami i faulami – po jednym z nich, jeszcze w pierwszej fazie spotkania, powinien był, szczerze mówiąc, wylecieć z boiska. Torres znów gorzej przyjmował piłkę, znów raz czy drugi wydawał się rozkojarzony, a jego atomowe uderzenie z 53. minuty trafiło w bramkarza – z punktu widzenia fanów Chelsea spodziewane przyjście Demba Ba powinno uspokoić sytuację w ataku (i pozwolić znów, jak za czasów Drogby, grać piłkę nieco prostszą). Benitez dał odpocząć Macie i Hazardowi, być może powinien również oszczędzić Oscara, ale Hiszpan grał w tym sezonie równie dużo… W sumie: Chelsea próbowała (zobaczcie, ile jej strzałów zostało zablokowanych), stwarzała okazje, ale brakowało błysku geniuszu, jaki zapewniali zwykle wymienieni w poprzednim zdaniu piłkarze, a gol Lamparda – dość pechowo moim zdaniem – nie został uznany. Każdemu się może zdarzyć. Manchesterowi City w tym sezonie zdarzało się również.

Queens Park Rangers? Po katastrofalnym występie z Liverpoolem na Loftus Road Harry Redknapp mówił mediom, że… jest pewien utrzymania, zorganizował również spotkanie drużyny, podczas którego oczyścił atmosferę: nie dołował wystarczająco już zdołowanych, tylko szczerze przyznał, że nie potrafił odpowiednio przekazać zespołowi instrukcji na tamten mecz i że klęska obciąża jego, nie piłkarzy. Tym razem komunikaty sztabu szkoleniowego były bardziej precyzyjne, a pressing, jakiego wymagano od drużyny, zadziałałał bez zarzutu. W bramce zamiast Greena stanął Julio Cesar – i radził sobie nieźle, podobnie jak dwóch „dziadków” ze środka obrony, Hill i Nelsen. Dobrze wypadli Derry i Granero. Zamiast Cisse z przodu biegał Adel Taarabt – i rzeczywiście biegał, wyciągając za sobą obrońców i przeszkadzając w pierwszym podaniu Davidowi Luizowi. Od niego pressing się zaczynał, a w drugiej fazie spotkania, kiedy QPR broniło się na własnej połowie – od niego zaczynała się obrona, prawdę mówiąc niejeden raz widzieliśmy go na trzydziestym metrze od bramki Cesara (zobaczcie, jak często najbardziej wysunięty piłkarz QPR otrzymywał podania jeszcze na własnej połowie). Co ważniejsze: kiedy bramkarz w stylu Józefa Wandzika uruchamiał Taarabta dalekim wyrzutem, Marokańczyk potrafił piłkę utrzymać, wprowadzając w miejsca akurat niepilnowane albo umiejętnie odgrywając kolegom. O wstręcie Harry’ego Redknappa to przesadnego zagłębiania się taktyczne niuanse powiedziano mnóstwo (patrz słynna pusta tablica w szatni Tottenhamu), ale w tym przypadku należy mu oddać sprawiedliwość za wystawienie jako nominalnego napastnika Taraabta właśnie, a nie np. Djibrila Cisse. A nonszalanckie odegranie Taraabta do Wrighta-Philipsa przy golu tego ostatniego wpisujemy na listę asyst roku.

Czy Harry Redknapp uchroni kolejny klub przed spadkiem? Rozumiem, dlaczego właśnie po klęsce z Liverpoolem mówił, że jest pewien utrzymania i dlaczego wczoraj był już znacznie ostrożniejszy. Szatnia QPR była szczęśliwa jak nigdy w tym sezonie, więc on mógł sobie pozwolić na realizm i przypominanie, że aby wyjść z całego tego bajzlu trzeba z podobnym szczęściem i zaangażowaniem zagrać jeszcze wiele razy. Hm… nie jestem zachwycony faktem, że w kolejnym meczu ligowym jego zespół podejmie Tottenham.