Najpierw myślałem, że z klasyka ten mecz będzie miał tylko konieczność gry w ulewnym deszczu: Szwajcarzy pokazali się z tak dobrej strony w pierwszym spotkaniu, że nie chciałem sobie robić złudzeń. Potem, w miarę jak Tottenham obejmował prowadzenie, tracił je, przegrywał i doprowadzał do wyrównania, w miarę, jak musiał się rozpaczliwie bronić po czerwonej kartce Vertonghena, żeby doprowadzić do rzutów karnych, niechętnie, ale jednak dawałem się ponieść atmosferze. Zapominałem o wszystkich pretensjach, jakie miałem do Andre Villasa-Boasa po przeczytaniu składu na ten mecz i w jego trakcie. Zapominałem o wszystkich poprzednich doświadczeniach klubu z rzutami karnymi – sześć kolejnych podejść było wszak nieudanych, a ostatni raz powiodło się 19 lat temu. Zaczynałem fantazjować: o ataku w ostatniej minucie, uderzeniu Huddlestone’a zza pola karnego, dobitce i hat-tricku Dempseya…
Teraz jednak muszę napisać, że nie wszystko to było potrzebne. Że gdyby w bramce zagrał obdarzony lepszym refleksem, a nade wszystko szybciej ruszający z linii Lloris, oba gole dla Bazylei zapewne by nie padły, a być może nie byłoby również faulu Vertonghena i aż tylu trafień Szwajcarów w serii jedenastek. Że współodpowiedzialny za utratę pierwszej bramki Dembele ewidentnie powinien w tym meczu odpoczywać, a znakomicie podający dwaj Tomowie, Carroll i Huddlestone, powinni pojawić się na boisku wcześniej. Że za mało, jak na mokrą nawierzchnię i umiejętności zawodników drugiej linii, próbowano strzałów z dystansu…
Owszem, były też w meczu pozytywy. Dobrze operujący piłką Lewis Holtby – konsekwentnie przyspieszający grę, szukający klepki, widzący kolegów i widziany przez nich (93 proc. celnych podań, trzy wykreowane szanse, a do tego sześć udanych wślizgów i sześć przechwytów!). Skuteczny znów Dempsey. Heroiczny Dawson (wybicie w 113. minucie, ratujące drużynę w beznadziejnej sytuacji, było jednym z wielu – spójrzcie na obrazek). Opanowany Carroll, w którego przypadku na wyróżnienie zasługuje nie tylko precyzja podań, ale także wślizgów (trzy w wykonaniu młodego rezerwowego, dodajmy dwa przechwyty). Świetne momenty gry w osłabieniu, kiedy udawało się przetrzymać piłką na połowie Szwajcarów i niepokoić ich stałymi fragmentami gry. Czy tak hartowała się stal, pytałem sam siebie, nieszczęsne dziecko PRL-u, w połowie dogrywki i potem – patrząc na wypluwającego sobie płuca Sigurdssona, który w sto dziewiętnastej minucie próbował jeszcze raz pociągnąć do przodu? Typowy ze mnie kibic, pełen nadziei i złudzeń, później zaś smutny i wyrzucający sobie, że kolejny raz dał się nabrać.
Jeśli nawet stal się hartowała, to okoliczności jej rozhartowania były wyjątkowo bolesne. Żal zwłaszcza czekającego na przełamanie Huddlestone’a, który podczas wielomiesięcznego leczenia kontuzji rozpoczął zbiórkę pieniędzy na cele dobroczynne, deklarując równocześnie, że do chwili, gdy strzeli następnego gola dla Tottenhamu, nie będzie się strzygł, i którego rola na boisku zmieniła się dramatycznie po wyrzuceniu Vertonghena, bo zamiast rozdzielać piłki musiał teraz stanąć na środku obrony. Dlaczego podczas serii jedenastek nie zdecydował się na uderzenie z całej siły?
W przypadku Adebayora żal nie tyle jego samego, co drużyny, która przecież w najbliższych tygodniach będzie potrzebowała napastników zdrowych i pewnych siebie. W ostatnich tygodniach piłkarz z Togo zaczął wreszcie trafiać, uciszając krytyków – ale nonszalanckie wykonanie jedenastki w ćwierćfinale Ligi Europejskiej krytyków pobudzi do ataków jeszcze gwałtowniejszych.
I co teraz? Miałem robić korektę książki, ale… oglądałem mecz. Drużyna pokazała charakter, ale… przegrała. W gruncie rzeczy pogodziłem się już z piątym miejscem na koniec sezonu, ale… ostatnią nadzieję pokładam w kalendarzu gier Chelsea. Wolałbym, żeby w tym pucharze ogrywali się rezerwowi, ale… miło mi czytać komplementy pod adresem AVB za to, że zdecydował inaczej. Jestem jak typowy kibic, głupi i smutny.
PS Od przedwczoraj można mnie znaleźć także na profilu FB książki i bloga „Futbol jest okrutny”. Lubcie, czytajcie i dyskutujcie – zapraszam.
Jestem tak samo smutny, jak Pan, panie Michale! Też chciałbym, żeby to Koguty, po przecież heroicznej walce, doszły do półfinału. Mimo tego, że Basel było w tym meczu lepsze. Mimo tego, że w pierwszym również. Mimo słabej formy całego zespołu. Mimo braku kluczowych graczy (oczywiście Bale, ale również Lennon i… Lloris). Mimo braku większej wiary w piłkarzach (ja tego nie widziałem). Mimo… mimo wszystko!
Takie to już jest chyba życie kibica, szczególnie Tottenhamu, niezależnie, czy z ponad 20-letnim stażem (jak u Pana) czy z „ledwie” 6-letnim (jak w moim skromnym przypadku). Racjonalny mózg rozrywany jest romantycznym powstaniem paru myśli, które nie podporządkowują się logicznemu sposobowi myślenia, skazanych i tak (najczęściej) na porażkę.
Oglądałem tylko dogrywkę i karne, więc o meczu się nie wypowiem. Podzielę się za to jedną refleksją o Adebayorze – jak tylko zobaczyłem, że przebiera nóżkami jak gazela, to w jakiś dziwny sposób wiedziałem, że nie trafi. Nie wiem co chciał osiągnąć, rozkojarzyć bramkarza? Wyjątkowy pokaz głupoty; przy stanie 3:1 powinien ustawić piłkę ze skupieniem, 5 razy się upewnić, że nie leży przed nią żadna kępka trawy, która spowoduje jej podbicie i lot ponad bramką, potem wziąć rozbieg i strzelić tak, by bramkarz nie miał szans na obronę. A on sobie pyknął jakby to była zabawa na podwórku, a potem nawet nie było po nim widać rozpaczy, że oto udupił drużynę (bo przecież musiał mieć tego świadomość), a jedynie robił głupie miny w stylu „no kurde, jak to?”. Gdybym był kibicem Tottenhamu, kląłbym na niego jak szewc 😉
Dobry comment – ta gazela rzeczywiscie byla potrzebna jak dziura w moscie. Tak samo mruknalem – „nie trafi”. No i w torbe jeza, nie trafil ….
Tak jak napisalem wczoraj – efekt pierwszego meczu. Pamietam jak cierpialem rok temu jak Young Berno Boys czy cos w tym stylu uciszylo w fazie grupowej LM moj MU. Ech, bolalo, oj jak bolalo ….
Oj chyba bardzo bolało, skoro klubu się nie pamięta (wiadomo – porażki spycha się głęboko w zakamarki umysłu) – a to właśnie FC Basel uciszyło wtedy MU. 😉
Ale wstyd… racja 🙂 zdrowo dowalilem teraz …. Jak widac nie moge tego wymazac z pamieci – boli do teraz.
A pytanie trochę inne z mojej strony. Ja jako w sumie też typowy kibic po meczu przegranym swojej drużyny staram się ukryć swój smutek, próbuję dostrzec plusy i je postawić na pierwszym meczu wmawiam sobie, że to tylko wypadek przy pracy, baa próbuje nawet się trochę uśmiechnąc, w jakimś stopniu udaję, a mój dobry kolega kibic tejże samej drużyny właśnie pokazuje jak go to wszystko boli, wszyscy dookoła łatwo mogą się domyślić, że oto 'nasza’ drużyna przegrała. nie potrafi ukryć uczuć i emocji. A u Pana jak to jest? Rodzina omija z daleka, bo nie chce się narazić? próbuje wesprzeć jakoś? Czy raczej udaje Pan, że wszystko jest w porządku, że 'przecież to tylko mecz’ i stara się przejść do porządku dziennego?
pozdrawiam
Och, całą książkę o tym napisałem – jak sobie z tym radzę. Może nawet napisałem ją, żeby sobie poradzić 🙂
Dziwaki w tym Tygodniku. Wierzą w rzeczy nieprawdopodobne: wskrzeszenia, wniebowstąpienia, a w miejsce w TOP4 dla Kogutów nie:)
ha! 🙂
Pięknie powiedziane 🙂
Dobry pomysł z tą korektą książki. Jest kilka powodów do nazwania Tottenhamu drużyną szczęściarzy. 93 minuta meczu z Lyonem w Londynie, rewanż we Francji, mecz w Mediolanie, zremisowany (cudem) na stojąco mecz z Basel u siebie, przetrwanie do karnych w Szwajcarii.
Jednak jak wiadomo, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Friedel jest najgorszym bramkarzem świata
Od rana wiedziałem, że ten mecz tak się skończy. Kolejny remis Liverpoolu. Jestem już tak umęczony tym sezonem, że nie mam już sił. To co dzisiaj wyczyniał McCarthy w głowie się nie mieści. Dobrze, że ten mecz rozgrywany był w momencie, kiedy The Reds nic już nie ugrają. Jeśli byłby na początku sezonu sąsiedzi bez wątpienia musieliby wezwać policję. Wszystko mnie boli po takim spotkaniu.
Smutny jak kibic…
Umęczony, zmiętolony, smutny jak kibic
old, good, 1-0 . Czekam na koniec sezonu. A Michał chyba będzie miał dodatkowy temat – przebudzenie Sunderlandu.
Panie Michale, czytam fragment Pana książki na stronie wyd. czarne… hm… finał ligi mistrzów w 1999 roku był na Camp Nou! Nie w Monachium! 2 razy Pan to ujął w temacie o fergie time, może da się jeszcze poprawić… Pozdrawiam
Tam do licha! Słusznie! To jest dopiero interwencja w Fergie Time! Dzięki!