Archiwum miesiąca: luty 2014

Książka kucharska kibica Premier League

Jakiś czas temu zauważyłem, że posiłki, które przygotowuję czekając na mecze, mają związek z tym, kogo będę oglądał. Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku uważniej i oto, do czego doszedłem.

Najkosztowniejsze potrawy szykuję przed spotkaniami Manchesteru City oczywiście. Są to dania cudownie wielosmakowe, a zarazem o wielu rzadkich składnikach. Na niektóre muszę czekać, aż ktoś przywiezie je z zagranicy. Jeśli zaplanuję np. curry, będę się rozglądał za okrą, której w naszych sklepach raczej nie uświadczysz. Ostrość świeżych, zielonych papryczek chili, rzuconych na patelnię na bardzo wczesnym etapie, tuż po nasionach gorczycy (chciałoby się powiedzieć: rozpoczęcie akcji przez Yayę Toure zaraz po odbiorze Fernardinho), zrównoważę następnie słodyczą mleczka kokosowego (rozegrania Davida Silvy), ale przecież na tym nie koniec. Danie otrzyma zdecydowaną bazę mieszanki przypraw (kmin rzymski, garam masala, kurkuma, jak Clichy, Zabaleta i Kompany – z kozieradką lepiej uważać, jak z Demichelisem), ale co dodam do niego później, zależy już od mojej fantazji. Warzyw, jakie mam do dyspozycji, jest co najmniej tyle, ile możliwości manewru Manuela Pellegriniego w ofensywie. Raczej niepomijalne są fasolka szparagowa (Navas) i groszek (Nasri), ale w grę wchodzi także solidny ziemniak (Milner), względnie bakłażan (Dżeko), pomidory oczywiście (Negredo), najwięcej czasu poświęcę jednak jagnięcinie, o której cenie, tak samo jak o wysiłku przy krojeniu, zapomnę gdy tylko wezmę do ust pierwszy kęs: uczucie porównywalne z kontemplowaniem bramek Sergio Aguero. Inna potrawa związana z MC to marokański tażin – tu również w składniki trzeba zainwestować, tu również trzeba się nabiegać nad przyprawami, i tu również jagnięcina spisuje się wybornie.

Przed Chelsea mam zwykle ochotę na mięso. Za Rafy Beniteza bywało chude, ale od czasu kiedy drużynę objął Jose Mourinho, jak Roman Abramowicz nie żałuję pieniędzy i kupuję polędwicę wołową. Lubię, kiedy jest krwista, jak John Terry, niechby nawet lekko poprzerastana (Frank Lampard), i tak po krótkim przysmażeniu poleję ją alkoholem (czasem zapłonie na patelni, jak Eden Hazard), rzucę garść zielonego pieprzu (Oscar) i odrobinę musztardy (Ramires). Kluczowym momentem będzie znalezienie proporcji ze śmietaną – żeby sos nie okazał się blady, jak napastnicy, których ma dziś do dyspozycji Mourinho. Jednak nawet jeśli sos do polędwicy wyjdzie mało wyrazisty, a wrażenia kulinarne, które pozostawiły po sobie curry czy tażin – nieporównanie bogatsze, efekt satysfakcji z solidnego posiłku będzie zagwarantowany w stopniu bodaj czy nie większym; resztki sosu pomoże sprzątnąć z talerza i patelni czerstwy chleb (David Luiz).

Przygotowywania sufletów boję się tak samo, jak oglądania Arsenalu. Są przepyszne, są lekkie, potrafią być cudownie puszyste, okres ich pieczenia jest jednak długi, a patrząc jak wyrastają, ani przez moment nie przestaję myśleć, co się stanie w chwili próby – kiedy podejdę do piekarnika. Czy nie opadną, czy w środku nie staną się zbyt suche albo zbyt wilgotne, słowem: czy długo planowana francuska uczta znów nie okaże się klapą. Inna sprawa, że ostatnio się udaje: nawet jeśli musiałem ograniczyć dodawanie do środka niemieckiej szynki (Mesut Özil), walijski por (Aaron Ramsey) pozostaje tegorocznym odkryciem.

Żyć nie mogę bez makaronu. Na dobre i złe: gotuję go przed Tottenhamem od tylu lat, że już dobrze nie pamiętam, co było pierwsze. Największą ochotę na eksperymenty miałem w czasach Andre Villas-Boasa (do podstawowego sosu pomidorowego potrafiłem dodawać wtedy cytrynę, orzechy i miętę, osiągając efekt ustawienia 4-3-3, albo rezygnowałem w ogóle z pomidorów, rzucając na oliwę np. czosnek, czarne oliwki, skórki z cytryny i peperoncino, na koniec zaś, już do gotowej potrawy wprowadzając z ławki rukolę). Przed meczami Tottenhamu Sherwooda moja fantazja kulinarna znacznie spadła; najczęściej wchodzę w trywialny sos boloński, z mięsem mielonym, który niekiedy tylko uszlachetniam czerwonym winem albo gałązką rozmarynu. Za kadencji George’a Grahama w moich makaronach często gościło lekko podśmierdłe (strach powiedzieć głośno, skąd je wziąłem) anchois, przy Juande Ramosie wybierałem zmiksowane i bezbarwne w sumie pesto, w epoce Harry’ego Redknappa sięgałem po przepis na amatricianę, z boczkiem i peperoncino. Jeszcze w czasach Martina Jola przestałem robić lazanię. Po odejściu Modricia na stałe wyeliminowałem pomidorki koktajlowe, po odejściu Bale’a – fenkuła (po paru lepszych meczach Eriksena odważyłem się stosować go na nowo, koniecznie z nasionami, na których Sherwood się ponoć zna, ale znów trafił do rezerw). Zdaję sobie sprawę, że z makaronu nigdy nie zrezygnuję, widzę jednak, że zamiast się rozwijać, niepokojąco zmierzam w stronę aglio olio.

Potrawy związane z Liverpoolem mają coś wspólnego z tymi szykowanymi na okoliczność Manchesteru City: są wielosmakowe i gwarantują nadzwyczajne przeżycia. Problem w tym, że gorzej wyglądają: atakując kubki smakowe z intensywnością akcji Suareza, Sturridge’a, Coutinho i Sterlinga, mają dość niechlujną bazę – bywa, że wyglądają jak linia obrony zespołu z Anfield Road. Mówię oczywiście o moich risottach, z rosołowatymi Skrtelem i Kolo Toure (dlatego zwykle próbuję ograniczyć rosół na korzyść białego wina, czyli Daniela Aggera), i o tym, że już Alan Hansen tłumaczył, jak ważne w przygotywaniu tego dania jest sofritto. Jedną z możliwości jest risotto przygotowywane w ostatnich tygodniach, na pohybel zimie, w którym lekko przechodzone (Steven Gerrard) gruszki zderzam z pikantną (Luis Suarez) gorgonzolą. Kiedy gorgonzoli zabraknie (zostanie zdyskwalifikowana…), mogę liczyć na lokalne (Sturridge, Flanagan, Henderson, Johnson) grzyby i koniecznie doprawić je jeśli nie zielonym tymiankiem (Sterling), to na pewno zieloną pietruszką (Coutinho); najlepiej dorzucić oba składniki.

Fundamentalna zmiana moich przyzwyczajeń kulinarnych wiąże się ze zmianą menedżera Manchesteru United. Kiedy na Old Trafford pracował sir Alex Ferguson, traktowałem sprawę uroczyście: szykowałem pełny obiad z zupą, drugim daniem i najmocniejszym akcentem na deser (czytaj: w doliczonym czasie gry); kimkolwiek byłby rywal, nie zasługiwał na więcej niż przystawkę. Co gotować przed Manchesterem United Davida Moyesa, wciąż pozostaje dla mnie niewiadomą, ale desery odpuściłem, a i o przystawkach nie może być mowy. Lubię zupy i mało ich tu wymieniłem, może więc, bo ja wiem, ribollitę? Nazwa tej pożywnej potrawy oznacza przecież „ugotowana na nowo”, jest fasolowa jak Wayne Rooney, może zawierać kapustę i lekko starawy chleb (Nemanja Vidić i Rio Ferdinand), można ją jeść na zimno, jak na zimno gole zdobywa Robin van Persie, nade wszystko zaś: powinno się ją posypać świeżo startym serem pecorino (zmieniający cały smak Januzaj!). Może wszystko to jeszcze bez błysku, może nie na Ligę Mistrzów, ale pozwala się najeść na poziomie górnej połówki tabeli – po wakacjach dołożę drugie danie.

Przed Evertonem robię sałatki: efektowne wizualnie, smaczne, ale odkąd pamiętam, nigdy się nimi porządnie nie najadłem. Southampton pod Mauricio Pochettino jest jak sushi: świeży, czysty, wyrafinowany, wymagający cierpliwości i precyzji w spożywaniu (czytaj: utrzymywaniu się przy piłce), no i na bramce mający zawodnika ostrego jak wasabi. Newcastle raz wychodzi, raz nie wychodzi – coś jak potrawa z ryby, która nie zawsze okazuje się dostatecznie świeża. West Ham, i w ogóle drużyny Sama Allardyce’a, wiążę z bigosem, zaś Stoke z pierogami; obu dań staram się nie jeść zbyt często. Przy Hull szykuję kociołek z fondue i mnóstwo białego pieczywa, z nadzieją, że kiedyś zaokrąglę się jak Steve Bruce, albo chociaż Tom Huddlestone. Wino do posiłków? O winie opowiem innym razem; zresztą po alkohole sięgam zwykle po meczu, bo Premier League wymaga oglądania na trzeźwo.

No tak, wiem

1. No tak, wiem, że mówienie o wygrywaniu meczów w ostatnich minutach jako zjawisku cechującym mistrzów to jeden z piłkarskich komunałów, ale jeśli na koniec sezonu rzeczywiście zdarzy się tak, iż Chelsea sięgnie po mistrzostwo Anglii, to analizując przyczyny, będziemy wspominać raczej takie mecze jak wczorajszy z Evertonem, niż wszystkie te piękne pogromy Manchesteru City. Przy nieustających komplementach dla Evertonu, stanowiącego twardy orzech do zgryzienia dla każdego kolejnego rywala (czy z Tottenhamem np. nie było podobnie?), częściej utrzymującego się przy piłce i może nawet ładniej się prezentującego –  stara gwardia Chelsea wie, jak wygrywać. Myślę, że to nie przypadek, iż zwycięski gol był efektem podania Lamparda i wykończenia Terry’ego. Oni wiedzą.

2. No tak, wiem, że wielu z Was odlicza dni do momentu, w którym Arsenal spektakularnie się wywróci. Cierpliwie zauważę, że mamy koniec lutego, a nic podobnego się nie wydarzyło. „To tylko Sunderland”, powiecie, ale ja Wam przypomnę, jak dobrze radził sobie ten Sunderland w ostatnich tygodniach, zostając m.in. finalistą Pucharu Ligi. Lekko odświeżona przez Arsene’a Wengera drużyna w porównaniu do tej, która prawie godzinę musiała grać w dziesiątkę przeciwko Bayernowi, zagrała z rozmachem i na ludzie, odpoczynek od futbolu ewidentnie dobrze zrobił Olivierowi Giroud – może i Mesut Özil, dzięki odsunięciu od składu na to spotkanie, lepiej zniesie trudy kolejnych?

3. No tak, wiem, że Wayne Rooney zarabia skandaliczną kupę forsy (pisałem o tym dopiero co dla Sport.pl), ale czym innym są rozważania na temat klubowej polityki, a czym innym proste stwierdzenie faktu, iż kiedy gra, zwłaszcza w tym sezonie, jest zazwyczaj najlepszym piłkarzem Manchesteru United. Wczorajsza bramka na uczczenie nowego kontraktu i generalnie: bieganie po całym boisku Crystal Palace, znów pozwoliły Davidowi Moyesowi odetchnąć pełną piersią, zwłaszcza że po raz chyba pierwszy w tym sezonie mógł wystawić tak silną drużynę: obok Rooneya i van Persiego grali Mata i Januzaj, a za nimi Fellaini i Carrick. Przyznacie, że nie wyglądało to najgorzej.

4. No tak, wiem, że Liverpool ma fenomenalną ofensywę. To teraz wyobraźcie sobie, ile bramek ta ofensywa mogłaby strzelić… defensywie Liverpoolu. Żart zaczerpnięty z Twittera (jego autorem jest Graham MacAree) moim zdaniem podsumowuje kwestię rozmowy o ewentualnych mistrzowskich aspiracjach zespołu z Anfield Road. Choć oglądanie ich meczów bywa doświadczeniem orgiastycznym; choć kiedy mniej skuteczny jest Suarez, jego obowiązki z wielką swobodą przejmuje Sturridge (zaraz, ale przecież przejmuje je dlatego, że to on teraz gra na szpicy ofensywnego tercetu z Anfield Road – Suarez nie strzela, ale asystuje…); choć Jordan Henderson wreszcie uzasadnia nasze dawne zachwyty – to, co wyrabiają obrońcy, a czasem również bramkarz Liverpoolu, nakazuje być ostrożnym. Trzy gole wpuszczone ze Stoke, dwa z Aston Villą, trzy ze Swansea (podaję tylko wyniki tegoroczne)… Ciekawe, co na to Alan Hansen.

5. No tak, wiem, że Felix Magath uchodzi za tyrana, słyszałem wszystkie anegdotki o treningach z piłkami lekarskimi itd. Może dlatego na nowo zacząłem wierzyć w utrzymanie Fulham, a może zacząłem w nie wierzyć na nowo już w ostatnich tygodniach pracy Rene Meulensteena, zwłaszcza po wypożyczeniu do klubu Lewisa Holtby’ego. W żenujących okolicznościach Fulham żegnało się z poprzednikiem Magatha (a właściwie poprzednikami, bo polecieli także współpracownicy Meulensteena, w tym Ray Wilkins, oraz dyrektor Alan Curbishley), ale na boisku nie było znać śladów rzezi na klubowych szczytach. Walczyli, innymi słowy, i będą walczyć nadal.

6. No tak, wiem, że kibicuję Tottenhamowi dwudziesty siódmy sezon i takich meczów, jak dzisiejszy z Norwich, obejrzałem już pewnie koło setki, o ile nie więcej. Powinienem się przyzwyczaić, przywdziać skorupę ironisty, przypomnieć, że nigdy w tego Sherwooda nie wierzyłem. Za każdym razem boli jednak, cholera: dziś np. sadzanie na ławce najbardziej kreatywnego pomocnika (Eriksena), nadmierne eksploatowanie młodzieńca, który był autorskim pomysłem trenera (Bentaleba, który z meczu na mecz jest coraz słabszy – dziś po jego stracie poszła kontra Norwich), wprowadzenie Chadliego zamiast Townsenda, kiedy kontuzji doznał Capoue, i w ogóle fakt, że drużyna niemal nie grała z pierwszej piłki, gremialnie zwalniając akcje, robiąc kółeczka, podając na boki i do tyłu. Walka o czwarte miejsce w Premier League? Państwo raczą żartować, widziałem niedawno mecz grającego w Championship Queens Park Rangers: poziom był zdecydowanie wyższy.

7. No tak, wiem, że po łebkach to wszystko zapisuję. Pewnie nie wypada tłumaczyć się na piłkarskim blogu okolicznościami niepiłkarskimi, ale jeżeli we środę zajrzycie do nowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, może jednak uznacie mnie za usprawiedliwionego.

Ten nieszczęsny przepis

O obu meczach Ligi Mistrzów pisałem dla Sport.pl – osobno o starciu Manchester City-Barcelona, osobno o Arsenal-Bayern. Wpadam jednak na chwilę, poruszony informacją, że przepis, który odmienił losy obu spotkań – nakazujący sędziemu pokazanie czerwonej kartki piłkarzowi, który będąc ostatnią instancją udaremnia za pomocą faulu oczywistą okazję bramkową – zostanie najprawdopodobniej zmieniony podczas obrad futbolowego Sanhedrynu już za nieco ponad tydzień. Wpadam, bo choć jestem ogromnie przywiązany do idei poszanowania prawa (nie tylko na boisku zresztą) jako porządkującej nasz świat – z tym akurat przepisem zawsze miałem problem. Rzut karny był przecież w przypadku obu tych spotkań karą potężną (niezależnie od tego, czy Alaba strzelił, czy nie), podobnie jak potężną karą w innej sytuacji mógłby być rzut wolny i żółta kartka dla winowajcy. Można się zresztą zastanawiać – i zapewne w tę stronę pójdą refleksje decydentów – czy z pokazywania czerwonej kartki nie zrezygnować tylko w przypadku faulu w polu karnym.

Faktem jest, że ani Manchester City, ani (zwłaszcza) Arsenal nie miały grając w dziesiątkę najmniejszych szans. Że ani Szczęsny, ani Demichelis nie faulowali z premedytacją. I że w jakimś sensie decyzje sędziów – jakkolwiek niewątpliwie zgodne z przepisami – zabiły widowisko. Tylko czy „argument z widowiska” powinien w reformowaniu piłki być brany pod uwagę? A nie bywał już, na przykład wtedy, gdy zakazywano bramkarzom łapania piłki w ręce po podaniu od obrońcy?

Niniejszym otwieram dyskusję. A jak w marcu przepisy zostaną zmienione, piłkarzy MC i Arsenalu będzie mi żal jeszcze bardziej.

Arsenal i stereotypy

Był to weekend niepotwierdzonych stereotypów; weekend udanych rewanżów i weekend, o którym można opowiadać rozwijając właściwie poprzedni wpis o wojnach psychologicznych Jose Mourinho i o tym, kto jest specjalistą od porażki, a kto od sukcesu. Zostawmy jednak Mourinho, żeby przez chwilę poprzeżuwał dzisiejszą frazę Arsene’a Wengera, która w czterech słowach znakomicie streściła naszą piątkową pisaninę („wstyd mi za niego” – powiedział po prostu menedżer Arsenalu), pamiętając jednakże o ponownym oddaniu szkoleniowcowi Chelsea sprawiedliwości za to, za co sprawiedliwość mu się należy: moim zdaniem porażka z Manchesterem City w Pucharze Anglii tylko uwypukliła kunszt, z jakim przygotował swoją drużynę do zwycięstwa ligowego na Etihad. Dużo bardziej interesuje mnie Arsenal – drużyna, która miała ponoć odczuwać psychologiczne skutki niedawnego lania na Anfield, która we środę bezbramkowym remisem z MU rozpoczęła swój arcytrudny maraton i którą o tej mniej więcej porze roku zaczynaliśmy w ciągu ostatniej dekady skreślać jako liczącą się w rywalizacji o mistrzostwo i puchar kraju, o Lidze Mistrzów nie wspominając.

Oczywiście trudno przesądzać, jak potoczy się starcie w Champions League z najlepszą dziś klubową drużyną świata – ale z racji na taki właśnie status Bayernu ewentualnej porażki z Monachijczykami nie uznamy przecież za wydarzenie apokaliptyczne. Odnotujmy więc: Kanonierzy maszerują nadal, wnioski z ich ligowej porażki z Liverpoolem zostały wyciągnięte, organizacja w defensywie przywrócona – i to pomimo zmiany Szczęsnego na Fabiańskiego, Sagni na Jenkinsona i Gibbsa na Monreala. Rotacja składem w Arsenalu poszła zresztą dużo dalej: na ławce zaczęli Cazorla i Giroud (w jego miejsce po raz pierwszy od początku spotkania oglądaliśmy Sanogo, dużo biegającego i niebojącego się walki wręcz, co przydało się w zamieszaniu przed pierwszą bramką dla gospodarzy, ale z dalece nieprzekonującym przyjęciem piłki), odpoczywali także Wilshere i Rosicky. Wypada to zauważyć, skoro mówimy o drużynie wciąż walczącej na trzech frontach: mimo kontuzji Walcotta i Ramseya, i mimo styczniowych niepowodzeń na rynku transferowym, na rezerwowych w tej drużynie również można liczyć.

Co jednak ważniejsze: zmiany dotyczyły stylu gry. Arsenal tym razem poradził sobie ze stałymi fragmentami, które rozpoczęły tamto lanie, przed linią obrony ustawił skuteczne zasieki z Flaminiego i Artety, a Podolskiemu i Oxlade-Chamberlainowi nakazał wracanie za Suarezem i Sterlingiem. Prostopadłe podania od Coutinho czy Gerrarda do wybiegającego na pozycję Sturridge’a dziś niemal nie dochodziły, boczni atakujący Liverpoolu byli pilnowani znacznie precyzyjniej. Oczywiście piszę to ze świadomością, że we własnym polu karnym Podolski sfaulował Sterlinga, a Oxlade-Chamberlain Suareza (ten drugi incydent zignorował generalnie kiepsko sędziujący Howard Webb), pamiętam również obie sytuacje napastnika Liverpoolu stworzone w pierwszych pięciu minutach meczu: przy jednej świetnie bronił Fabiański, w drugiej Anglik spudłował. Gdyby Sturridge którąś wykorzystał, dużo trudniej komplementowałoby się teraz szczelność defensywy, koncentrację i odporność psychiczną Kanonierów.

Mniejsza jednak o szczegóły: Arsenal kolejny raz po prostu zrobił to, co do niego należało. Pilnując się z tyłu udanie kontratakował, także dzięki lepszemu tym razem odgadywaniu intencji Mesuta Özila przez Podolskiego i najlepszego na boisku Oxlade’a-Chamberlaina. Dobrze wykonywał stałe fragmenty gry: swoboda, jaką cieszył się strzelec pierwszego gola w tym meczu, niemający żadnego z rywali w promieniu trzech metrów, była bodaj czy nie gorszym przestępstwem niż te obrońców Arsenalu przy bramkach Skrtela w spotkaniu ligowym. A w końcówce zażarcie się bronił, co ponoć nie leży w naturze (ach, te stereotypy…) mających mleko pod nosem wengerowskich wrażliwców. Sukces Kanonierów miał nieogoloną twarz skłonnego do konfrontacji z całym światem Flaminiego.

Nad Webbem zapewne będziecie się znęcać w komentarzach – zwracam tylko uwagę, że mylił się solidarnie na niekorzyść obu drużyn (mógł wyrzucić Gerrarda za drugi faul na Oxlade-Chamberlainie; to, że za pyskowanie i gestykulację Sterlinga ograniczył się do upokarzającej młokosa bury w obecności kapitana drużyny, zapisuję akurat na plus). Występ Fabiańskiego należy pochwalić: poza minięciem się z piłką przy wyjściu do Aggera na pięć minut przed końcem, Polakowi udawało się wszystko – zwłaszcza wygarnięcie piłki spod nóg Sturridge’a, już przy stanie 2:1. Należy się spodziewać, że w ćwierćfinale z Evertonem zagra ponownie, co znakomicie wpłynie na szansę znalezienia kolejnego dobrego pracodawcy. Mesut Özil? Zmęczony czy nie, biegający za Gerrardem czy nie (raczej nie, w związku z czym kapitan gości kilkakrotnie rzucił te swoje świetne piłki do biegnących na pozycję kolegów), i tak był jednym z najlepszych zawodników Arsenalu. A Wenger? Na ogłaszanie go „specjalistą od klęsk” kolejny raz musicie trochę poczekać.

Wyjątkowy specjalista

Oto jeden z tych dni, w których życie dziennikarza piszącego o futbolu okazuje się naprawdę nieskomplikowane. Najpierw ogląda konferencję prasową Jose Mourinho, podczas której ten – zapytany o wypowiedziane nie całkiem serio i dość niewinne w sumie zdanie Arsene’a Wengera, że niewygranie ligi będzie porażką Chelsea, skoro to Chelsea jest liderem tabeli – odpowiedział tyradą pod adresem menedżera Kanonierów, nazywając go „specjalistą od porażek”. Potem wyciąga z archiwum zestawienie wszystkich prowokacji portugalskiego trenera wobec Wengera (a jeśli ma więcej miejsca: także wobec Beniteza, Guardioli czy Pellegriniego) i nabija kolejną wierszówkę spokojnie je przytaczając, w dodatku ze świadomością, że jego tekst będzie należał do najbardziej wyczytanych w gazecie, bo nic tak nie nakręca czyteników jak dobra pyskówka. Nie musi dywagować np., jak Jose Mourinho zestawi obronę na zbliżający się mecz z Manchesterem City pod nieobecność Terry’ego i Cahilla. Nie stawia kłopotliwych pytań o wypuszczone w ostatnich minutach prowadzenie Chelsea w meczu z West Bromwich. Nie mówi o formie napastników, których w tamtym spotkaniu kolejny raz musiał zastąpić Branislav Ivanović. Po prostu wypakowuje tekst smacznymi cytatami, w dodatku korzystając z tekstów, które już kiedyś napisał. W końcu jeśli idzie o meritum, czyli rolę wojen psychologicznych w warsztacie pracy Jose Mourinho, nic się nie zmieniło od lat.

Przyznam, że opierałem się przed dołączeniem do zespołu tańczących tak, jak zagra im portugalski grajek. Przecież cokolwiek zostanie napisane w jutrzejszej prasie, cokolwiek zostanie powiedziane w telewizji czy w radiu, efekt będzie dokładnie taki, jaki sobie zamierzył. Rywal upokorzony, on koncentruje na sobie całą uwagę, a jego piłkarze zyskują chwilę oddechu. Jak to niedawno powiedział? „Wszystko, co mówię i robię, to wojna psychologiczna. Wszystko jest wojną psychologiczną, z wyjątkiem rezultatów”. Tak należy czytać wypowiedź o źrebaku rywalizującym z dwójką koni, tak należy przyjąć frazę o dziewiętnastowiecznym rzekomo futbolu West Hamu, tak należy interpretować również wcześniejszą o parę tygodni tyradę o Wengerze, który „zawsze narzeka”. Nie, to nie jest tak, że Jose Mourinho puszczają nerwy – napięcia, o ile pamiętam, rzeczywiście nie wytrzymał tylko raz, kiedy ograny przez Barcelonę wsadził palec w oko Tito Vilanovy – po prostu ten prywatnie z pewnością ciepły i uroczy pan taką ma metodę pracy. A że ceną za jego „rezultaty” bywają kończący karierę z powodu pogróżek sędziowie? No cóż, z racji takiej błahostki nikt przecież nie uzna go za „specjalistę od porażek”.

Jose Mourinho, nawet jeśli nie zrewolucjonizował myśli taktycznej, nie stworzył autorskiego systemu gry itp., jest jednym z najwybitniejszych trenerów naszego czasu. Wolałbym jednak pisać o tym w kontekście takich spotkań jak to z Manchesterem City na Etihad, niż w kontekście takich konferencji prasowych, jak dzisiejsza. Jeśli się w ogóle odzywam, to po to jedynie, by stanąć w obronie Arsene’a Wengera i w poczuciu, że sukcesu w życiu trenerskim nie mierzy się wyłącznie liczbą medali.

Tak, wiem, o tej argumentacji również można powiedzieć, że jest „dziewiętnastowieczna” (ale czy równie „dziewiętnastowieczni” nie okazali się zwierzchnicy Manchesteru United, a wcześniej Barcelony, rezygnując z zatrudnienia Jose Mourinho na posadzie trenera?). Sięgam po nią jednak w poczuciu, że w łatwiźnie wyliczania lat bez trofeum pewne kwestie mogą umknąć: miarą osiągnięć menedżera Arsenalu nie są jedynie tytuły mistrzowskie i puchary, i tak czyniące go jednym z najbardziej utytułowanych szkoleniowców we współczesnej piłce. Dodajmy do nich styl, w jakim potrafił je osiągnąć – od lat podziwiany przez innych trenerów, piłkarzy i kibiców. Dodajmy oko do ludzi (Anelka, Henry, Vieira, van Persie, Cole, Fabregas i inni, ostatnio np. Aaron Ramsey – wszyscy oni są przecież jednym wielkim sukcesem Wengera). Dodajmy umiejętność stawiania czoła przeciwnościom: odbudowywania drużyny rozbitej przez agresywną politykę transferową rywali, pracującej z ograniczonym budżetem itp. Ileż to razy w ciągu ostatnich lat porównywano inwestycje Arsenalu do zakupów City, Chelsea, MU, Liverpoolu czy Tottenhamu, z poczuciem, że tym razem na pewno się nie uda i Kanonierzy skończą sezon poza pierwszą czwórką. Iluż to ekspertów przed rozpoczęciem tego sezonu położyło krzyżyk na Kanonierach. Iluż to fachowców wróżyło, że Arsenal wywróci się w trakcie rywalizacji w „grupie śmierci” Ligi Mistrzów, zwłaszcza po porażce u siebie z Borussią Dortmund, że straci nerwy po klęsce z Manchesterem City, że nie podniesie się po przegranej z Liverpoolem itd. W gruncie rzeczy także to, że Mourinho nazwał go „specjalistą od porażek”, można uznać za sukces Wengera: gdyby trener Chelsea nie uważał go za groźnego rywala, nie traciłby dziś czasu na całą tę przemowę.

Szanujmy wspomnienia

Za moich czasów, panie, to były mecze z Arsenalem – mógłby powiedzieć sir Alex Ferguson. Zresztą właściwie powiedział – w autobiografii, gdzie rywalizacji z Arsenem Wengerem poświęcił cały rozdział. Siedzący w loży na Emirates obok m.in. Darrena Fletchera i Danny’ego Welbecka emerytowany menedżer MU po raz kolejny musiał cierpieć w milczeniu, patrząc jak spotkanie będące niegdyś klasykiem osuwa się w przeciętność.

Nie to, że nie miał tym razem choć kilku powodów do zadowolenia: wymieńmy przede wszystkim czyste konto bramkarza i defensywy United, dobry występ zaciągającej hamulce w środku pola dwójki Carrick-Cleverley, długie minuty udanego pressingu na połowie Kanonierów i ewidentnie lepsze okazje do strzelenia bramki: ta z pierwszej minuty wprawdzie po błędzie Artety, niewykorzystana przez van Persiego, druga zakończona uderzeniem Holendra, kapitalnie sparowanym przez Szczęsnego na poprzeczkę. W normalnych okolicznościach z punktu na Emirates można by pewnie być zadowolonym, gdyby nie fakt, że po dzisiejszym spotkaniu strata do czwartego miejsca wynosi już jedenaście punktów, które trzeba by odrobić w trakcie dwunastu spotkań. Dobry moment, żeby to powiedzieć publicznie: dzisiejszej nocy straciłem wiarę w awans MU do Ligi Mistrzów; wiarę podtrzymywaną jeszcze przez jakiś czas po transferze Maty.

Kusi mnie, żeby zamiast opowiadać to spotkanie, odprawić dziady po wielkich przecież piłkarzach. Nemanja Vidić przegrywający kolejne pojedynki w powietrzu z Olivierem Giroud (jeden, po rzucie rożnym w pierwszej połowie, powinien przynieść gola gospodarzom). Wspomniany Juan Mata plątający się bezproduktywnie gdzieś na lewym skrzydle. Niemal niewspółpracujący z van Persiem Rooney, widoczny tylko podczas pyskówek z arbitrem. Ponure to w sumie, jeśli dodać ewidentnie tkwiące gdzieś w głowach przykazanie: po pierwsze, nie przegrać. Z punktu widzenia gospodarzy wyglądało to zresztą podobnie, co szczerze po meczu przyznał Arsene Wenger, mówiący o nerwowości, jaka wkradła się w drużynę po klęsce z Liverpoolem. Ale że temat Arsenalu załatwiam gruntownie na portalu Sport.pl, gdzie przyglądałem się grze Mesuta Özila, tu pozwolę sobie postawić kropkę i pójść spać.

Owszem, coś zapamiętamy z tego wieczora. Podanie Gerrarda, błędy obrońców Liverpoolu i kopniak Suareza w twarz Sketelenburga podczas meczu z Fulham. Bramkę Chadliego dla Tottenhamu i statystyki Adebayora (dziesięć meczów przyniosło osiem goli i dwie asysty) po meczu z Newcastle. Ulewę i wichurę w Manchesterze. Wszystko to z dala od Emirates – jeśli chodzi o rywalizację MU z Arsenalem pozostają wspomnienia.

Nauczyciel Brendan

Zostawiam Wam opisanie dzisiejszych potworności z White Hart Lane i Old Trafford – spodziewając się najgorszego po meczu Tottenham-Everton, zdezerterowałem w góry, rezerwując sobie na dzisiejszy wieczór temat nieporównanie przyjemniejszy, a związany z sobotnim meczem na Anfield Road.

Spokojna głowa: nie zamierzam na podstawie dwudziestu minut przekreślać całego sezonu Arsenalu, zwłaszcza że Kanonierzy notowali już w jego trakcie wpadki (zwłaszcza z Manchesterem City na wyjeździe i z Borussią Dortmund u siebie), za każdym razem potrafiąc się z nich podnosić. Owszem: akurat ta porażka nie przyszła w najlepszym momencie, bo zespół Arsene’a Wengera rozpoczął właśnie wyjątkowo wymagającą serię spotkań, i owszem: mecz z Liverpoolem pokazał alarmujący spadek formy Mesuta Ozila, ale zamiast kolejny raz przyglądać się Arsenalowi, wypada raczej oddać sprawiedliwość gospodarzom.

W świetle miejsca, które zajmuje dziś w tabeli Liverpool, a bardziej jeszcze w świetle stylu, jaki prezentuje, chciałbym zacząć od przypomnienia wydarzeń z maja 2012 roku i poszukiwań nowego szkoleniowca dla drużyny, którą prowadził dotąd Kenny Dalglish. Pamiętacie, jak do Stanów jeździł na rozmowy z Johnem W. Henrym Roberto Martinez? To, że amerykański właściciel Liverpoolu zdecydował się ostatecznie na zatrudnienie Brendana Rodgersa (zresztą chowając do kieszeni własną dumę, bo wcześniej szkoleniowiec Swansea odmówił uczestnictwa w przesłuchaniach kandydatów jako jeden z wielu, a nie ten jedyny) wydaje się dziś błogosławioną decyzją.

Nie była to przecież decyzja oczywista. Swansea Rodgersa, owszem, prezentowała fantastyczną piłkę, ale on sam nie pracował nigdy samodzielnie w tak wielkim klubie, nie miał do czynienia z tak wielkim budżetem i grupą tak wielkich piłkarskich ego. W Premier League pracował zaledwie rok; największym osiągnięciem w jego trenerskim CV było wywalczenie awansu do ekstraklasy, i to w play-offach – a miał pracować z piłkarzami, mającymi w karierze triumf w Lidze Mistrzów. Ileż to razy w podobnych sytuacjach progi okazywały się za wysokie? Zwłaszcza, że debiutancki sezon Rodgersa w Liverpoolu na kolana nie rzucił: w tabeli ligowej postęp o jedną zaledwie pozycję, w Lidze Europejskiej bez sukcesu, w Pucharze Anglii wpadka z trzecioligowym Oldham już na poziomie czwartej rundy, sukcesy transferowe dyskusyjne (Sahin, Borini, Aspas…), a do tego jeszcze kiepski pomysł z klubowym reality show i kłopot z Luisem Suarezem po kolejnej dyskwalifikacji Urugwajczyka.

Rodgers dopiero co skończył 40 lat – wciąż jeszcze się uczy niuansów zawodu menedżera, zwłaszcza tych dotyczących psychologicznej relacji z piłkarzami. Sam mówi otwarcie, ile pewności siebie dało mu przeprowadzenie drużyny suchą nogą przez wakacyjną sagę transferową z Suarezem: Urugwajczyka zatrzymał i potrafił skłonić do ciężkiej pracy dla drużyny. Z niespotykaną delikatnością zarządza również problemem miejsca w wyjściowej jedenastce starzejącego się Stevena Gerrarda (porównanie do Pirlo, nawet jeśli w sposób oczywisty na wyrost, pozwoliło kapitanowi pogodzić się ze stopniowym schodzeniem na drugi plan) i rozwija umiejętności piłkarzy, których talent wcześniej kwestionowano, np. Sturridge’a i Hendersona.

Taktycznie również okazał się nieporównanie bardziej elastyczny niż inny z dawnych uczniów Mourinho, Andre Villas-Boas: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Liverpool skutecznie wdrożył więcej boiskowych ustawień, niż jakakolwiek inna drużyna z Premier League, grając zarówno trójką środkowych obrońców, jak klasycznym 4-2-3-1 i jego wariantami, oraz formacją z dwójką skrzydłowych i dwójką środkowych napastników. W meczu z Arsenalem Rodgers zaskoczył po raz kolejny, na szpicy ustawiając szybkiego Sturridge’a, a nie Suareza (grał głównie po prawej stronie, czyli tam, gdzie spodziewano się raczej – kolejna niespodzianka – ustawionego tym razem po lewej Sterlinga). Stałe fragmenty gry, którymi podciął skrzydła Arsenalu w pierwszej fazie meczu, o metodyczności jego pracy na treningach również mówią niejedno.

Sam Brendan Rodgers uważa, że Liverpool nie liczy się w walce o mistrzostwo Anglii (pamiętajmy zresztą, że pogromcy Arsenalu całkiem niedawno nie byli w stanie wygrać z West Bromwich Albion, a ich bramkarz i obrońcy nadal popełniają błędy), jego głównym zadaniem jest więc wywalczenie na powrót awansu do Ligi Mistrzów. Przy nienajlepszej w ostatnich trzech meczach formie Tottenhamu, i przy szokującej różnicy w stosunku bramek między tymi drużynami, a także przy szczupłości kadrowej Evertonu i degrengoladzie MU, nie wydaje się to trudne – ale warto też dodać, że ponieważ Chelsea i MC muszą jeszcze przyjechać na Anfield, Liverpool będzie miał ogromny wpływ na ostateczny kształt tabeli.

Najbardziej oczywiście imponuje mi ewolucja stylu, jaki prezentuje ta drużyna. W Swansea mieliśmy do czynienia z walijską tiki-taką, w Liverpoolu Rodgers zaczął podobnie, stawiając na grę w posiadaniu piłki i sprowadzając w tym celu jednego z „metronomów” Swansea, Joe Allena. Fascynujące było słuchanie opowieści kapitana Walijczyków (dziś skądinąd ich tymczasowego menedżera) Gary’ego Monka, mówiącego, że o ile w normalnym klubie podczas sesji treningowych piłkarze zaliczają ok. 200-300 kontaktów z piłką, w Swansea robili to w tym samym czasie ok. 600-700 razy. Ale dziś Liverpool posiadania piłki nie fetyszyzuje, niszcząc rywali w szybkim ataku i grając dużo więcej prostopadłych podań. Ci zawodnicy, którzy nie okazali się wystarczająco uniwersalni, albo nie potrafili myśleć zbyt szybko (Shelvey, Downing, Carroll) już w klubie nie grają, inni (Flanagan, Sterling czy wspomniany już Henderson) fantastycznie się rozwinęli.

Być może kluczem do tego rozwoju jest jedna z fraz, które Brendan Rodgers wygłosił swego czasu do dziennikarzy, pytany o swój styl szkolenia piłkarzy: „Szkolić można psy, ja wolę uczyć”. A o tym, ile z tej nauki odbywa się na poziomie rozmów indywidualnych, powiedzą sami piłkarze w wywiadach: Gerrard o przedsezonowym dialogu z menedżerem na temat zmiany pozycji, która ma umożliwić mu także przedłużenie kariery, Henderson na temat tego, czy przyjąć propozycję przenosin do Fulham. To także na skutek takich rozmów rodzi się zespół, w którym każdy zna swoją rolę albo potrafi się przystosować do nowej. Weźmy Sterlinga, nie tylko błyskotliwego w dryblingach, nie tylko skutecznego, ale także walczącego o odbiór piłki już na połowie rywala. Weźmy Hendersona i Coutinho, których pressing zmusił wczoraj do błędów samego Mesuta Ozila…

„Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie” – pisałem dwadzieścia miesięcy temu i dziś z wielką przyjemnością te słowa powtarzam. Liverpool zasłużył na lepszą przyszłość niż ta z ostatnich kilku sezonów.

Jose Mourinho i wiek dziewiętnasty

1. Żeby zrozumieć, przyjąć i spróbować obronić niedawną wypowiedź Jose Mourinho na temat XIX-wiecznej ponoć taktyki West Hamu podczas meczu z Chelsea, trzeba przyjąć jedno założenie: XIX wiek w piłce nożnej rozpoczął się w 1863 roku, a zakończył w roku 1925. Dla tych, którzy zdają sobie sprawę, że w historii powszechnej dwudzieste stulecie zaczęło się wraz z zastrzeleniem arcyksięcia Ferdynanda w 1914 r., a skończyło z upadkiem muru berlińskiego w 1989 r., nie będzie to oczywiście żaden kłopot. Ograniczanie periodyzacji za pomocą dat z zerem na końcu mija się z celem, skoro np. w 2000 r. taki Alex Ferguson był zaledwie za połową swojej pracy w Manchesterze United – wprawdzie po pierwszym, ale prawie dekadę przed drugim triumfem w Lidze Mistrzów. No chyba że przyjąć za moment graniczny fakt, iż w 2000 r. Mourinho debiutował właśnie w roli samodzielnego trenera w Benfice…

2. Wszystko zaczęło się w roku 1863 z kilku powodów. Zaczynając od końca: w jednej z tawern okalających londyńskie Lincoln’s Inn Fields, jak pisze Jonathan Wilson, „o siódmej wieczorem 8 grudnia 1863 r.”, zakazano przenoszenia piłki ręką, ostatecznie oddzielając futbol od rugby. Było to piąte spotkanie na ten temat, burzliwe jak wszystkie poprzednie, ale dwa miesiące wcześniej udało się już skodyfikować inne podstawowe przepisy, udoskonalając wcześniejsze o 12 lat tzw. Zasady Cambridge i nadając im nazwę „Cambridge University Football Rules”. Od tej pory grano już po jedenastu, na boisku i z bramkami o określonych rozmiarach – a miesiąc później z kolei powstała Football Association.

Oczywiście nie był to koniec debat: w londyńskiej knajpie zgodzono się wprawdzie na zakaz gry rękami, ale tzw. zahaczanie, czyli po prostu kopanie się po nogach, pozostawało nadal dozwolone; jak wywodził F.W. Campbell z Blackheath: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pojawiła się za to Szósta Zasada, będąca niejako zapowiedzią spalonego: tak jak w rugby podania mogły być kierowane wyłącznie do boku lub tyłu, żeby zawodnik otrzymujący piłkę mógł ruszyć na bramkę przeciwnika dryblingiem (co było – notuje Wilson – „manifestacją angielskiego przekonania, że każde inne zagranie niż osobista szarża na bramkę jest podejrzanie niemęskim zachowaniem”).

Trzeba rzecz jasna w tym miejscu zauważyć, że część klubów z północy Anglii, skupionych wokół Sheffield, stosowało własne reguły i do Football Association przystąpiło dopiero w 1878 roku, ale szlak kodyfikacyjny został nieodwołalnie przetarty, równocześnie zaś postępowało tworzenie dla nowej dyscypliny podstawy, nazwijmy to, ideowej: mniej więcej w tym samym czasie, co praca nad Zasadami Cambridge i zakładanie FA, słynny brytyjski wychowawca, wielebny Edward Thring ze szkoły w Uppingham, wspierał rozwój sportów zespołowych wśród młodzieży z obawy przed samogwałtem, prowadzącym do „przedwczesnej śmierci naznaczonej infamią”. „Sporty zespołowe – tłumaczy autor  „Futbolowej piramidy”, a my cytujemy go nie bez uciechy – uznano za godne promowania, ponieważ, jak sądzono, zniechęcały do solipsyzmu, co jest o tyle istotne, że postawa taka to najkrótsza droga do masturbacji, a przecież nie ma nic bardziej ogłupiającego niż onanizm”.

W futbolu dziewiętnastowiecznym chodziło więc o specyficznie pojmowane kształtowanie kręgosłupa moralnego uczestników – specyficznie, bo jednak za pomocą takich składników, jak ból, brutalność, męska dominacja i kult indywidualizmu. Początkowo nikt nie przejmował się podaniami, o losach spotkań przesądzali dryblerzy, a zadaniem pozostałych członków drużyny było zabezpieczanie ich przed atakami rywala (znów wypada zauważyć, że nieco inaczej przebiegało to w Ameryce Południowej, gdzie ideały chrześcijaństwa opartego na muskułach nie wydawały się atrakcyjne, a ciasne nierówne boiska szybciej zmusiły zawodników do pracy nad techniką). Bramkarza nie było jeszcze przez kilkanaście lat, a przez lat kilkadziesiąt miał on prawo dotykania piłki ręką także poza polem karnym. Co w tym jednak najważniejsze: taktyką nikt nie zawracał sobie głowy, kluczowy był frontalny szturm dziesięciu „jeźdźców bez głowy” na bramkę przeciwnika, i trzeba doprawdy wyobraźni autora „Odwróconej piramidy”, by pierwszy międzynarodowy mecz, Szkocja-Anglia w 1872 r. (zakończony – dodajmy, by usatysfakcjonować Jose Mourinho – bezbramkowym remisem), opisywać w kategoriach konfrontacji systemów 2-2-6 z 1-2-7. Już bardziej wiarygodny wydaje się Arpad Csanadi, autor jednej z ukochanych książek mojego dzieciństwa, zatytułowanej po prostu „Piłka nożna”. „Piłka była punktem centralnym, gromadzącym dookoła siebie wszystkich graczy, podobnie jak to dziś jeszcze obserwujemy wśród małych chłopców grających w piłkę na placykach i łączkach – pisze Węgier. – Jeżeli któremuś z zawodników udało się uderzyć silnie piłkę w kierunku bramki przeciwnika, rozpoczynał się wielki wyścig według zasady, że tylko ten, kto złapie piłkę, będzie mógł ją zużytkować. W tego rodzaju grze trudno się było dopatrzyć jakiejkolwiek planowości. Poszczególni zawodnicy nie mieli określonych miejsc ani zadań. Gra polegała na bezmyślnym – przynajmniej w porównaniu z obecnymi pojęciami o grze w piłkę nożną – uderzaniu piłki”.

Z czasem jednak bezładne uganianie się za piłką okazywało się męczące, a i pierwsi teoretycy gry zaczęli dochodzić do głosu. W 1882 r. potępiano już w prasie pielęgnowany przez pewne kluby zwyczaj trzymania dwóch obrońców ok. 20 metrów od własnej bramki, najpewniej w celu – jak pisano – zabawiania bramkarza rozmową. Csanadi twierdzi, że kluczowe dla dziewiętnastowiecznej piłki ustawienie 2-3-5 (owa słynna „piramida”) pojawiło się rok później i funkcjonowało w najlepsze do wspomnianego roku 1925, kiedy ostatecznie zliberalizowano przepis o spalonym, a w ślad za tym Herbert Chapman wprowadził na boisko trzeciego obrońcę i na wiele lat w piłce nożnej zatriumfowało ustawienie W-M.

3. Oddajmy po raz kolejny sprawiedliwość Jose Mourinho: zmiana przepisu o spalonym (wcześniej zezwalał na podawanie do przodu, jeśli w momencie zagrania piłki znajdowało się trzech rywali, de facto bramkarz i dwóch obrońców) nie tylko zwiększyła dostępną dla napastników przestrzeń na boisku – jej podstawowym efektem, a niewykluczone, że także przyczyną, było zwiększenie atrakcyjności widowiska przez zwiększenie liczby strzelanych bramek. Zanim zmodyfikowano przepis, jeden ze współtworzących dół piramidy obrońców zostawał w tyle, żeby asekurować („zabawiać rozmową”) bramkarza, drugi zaś wysuwał się do przodu – niemal do linii środkowej. „W tej sytuacji – pisze Csanadi – napastnicy strony przeciwnej byli zmuszeni wycofać się na własną połowę boiska i tylko stamtąd inicjować ataki”. Zmiana przepisu okazała się ratunkiem dla piłki i znakiem nowych czasów. W pierwszym po jej wprowadzeniu sezonie rozgrywek w Anglii średnia strzelanych bramek wzrosła z 2,58 do 3,69. Zaczynał się wiek dwudziesty.

Wychodzi więc na to, że wypowiedź Mourinho po meczu z West Hamem, da się zinterpretować na jego korzyść. Futbol dwudziestowieczny pozwolił niewątpliwie, przynajmniej na pewien czas, grać bardziej ofensywnie niż ten ze schyłku funkcjonowania dziewiętnastowiecznej piramidy. Z drugiej strony w wieku dziewiętnastym w zasadzie nie istniała jakakolwiek myśl taktyczna, o prymacie wyniku nad pięknem gry nie mówiąc – a bez tych dwóch kategorii nie sposób interpretować zachowania piłkarzy Sama Allardyce’a w starciu z Chelsea. Paradoksalnie to symbol XX-wiecznej zmiany Herbert Chapman (człowiek, który jako pierwszy zaczął prowadzić odprawy taktyczne, stosować tablicę magnetyczną czy projektować barwy klubowe pod kątem ich boiskowej użyteczności), żałował, że w jego epoce zespoły nie muszą już pięknie grać, a najważniejsze stało się dla nich kolekcjonowanie punktów. „30 lat temu gracze wychodzili na boisko z pozwoleniem na pełny pokaz sztuki gry. Za to dziś muszą wnieść swój wkład do wspólnego systemu” – pisał słynny menedżer Arsenalu. Czy można te słowa odnieść także do tego, co ze swoimi drużynami robi Jose Mourinho, znajdować np. przyczynę oddania Juana Maty do MU w tym, że Hiszpan nie potrafił „wnieść wkładu do wspólnego systemu”?

Jedno jest pewne: o swoje miejsce w historii XXI-wiecznej piłki nożnej obecny menedżer Chelsea nie musi się martwić, nawet jeśli nie okazał się on, jak Chapman np., wynalazcą nowego systemu gry i nawet jeśli 29 stycznia 2014 roku dał się przechytrzyć Samowi Allardyce’owi.

Biblioteczka w języku polskim: Jonathan Wilson „Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej”, wyd. Polityka 2012, Arpad Csanadi „Piłka nożna”, wyd. Sport i Turystyka 1957.

Wio, koniku

Że niby ten mecz jeszcze o niczym nie decyduje? Że tyle jeszcze kolejek do końca, tyle okazji do zgubienia punktów, a w wyścigu trzech koni, liczy się przecież jeszcze ten trzeci – w tabeli nadal pierwszy? Wszystko to prawda niby, z drugiej strony jednak znaczenie tego wyniku, nazwijmy je „pozapunktowym”, w dalszej rywalizacji będzie nie do przecenienia. Pomijając wszystkie te informacje o przerwanych seriach MC, pierwszym meczu bez gola od października 2010 itd., było to przecież spotkanie, z którego w szkołach trenerskich powinno się bronić dysertacji; spotkanie, które w wystarczająco bogatej biografii trenerskiej Jose Mourinho może być początkiem ważnego rozdziału, udowadniającego, że można dwa razy wejść do tej samej rzeki.

Owszem, nie dowiemy się nigdy, co by było, gdyby w drużynie gospodarzy mogli grać Fernardinho i Aguero. Zastępujący pierwszego z nich w środku pomocy Demichelis radził sobie z Willianem tylko przez kilkanaście minut, z przodu z kolei para Dżeko-Negredo zachowywała się zbyt podobnie, by narobić kłopotu duetowi Terry-Cahill. Owszem, wypada też zauważyć, że zanim maszyna Chelsea zaczęła funkcjonować, Manchester City stworzył dwie dobre okazje – zwłaszcza tę pierwszą, z dziesiątej minuty, Yaya Toure powinien wykończyć, dokładając nogę do dośrodkowania Kolarova (drugiej nie wykorzystał David Silva). Nie wiem jednak, czy nie będzie to ostatnia uwaga na temat występu MC w tym tekście: reszta jest milczeniem, a właściwie jest hymnem pochwalnym ku czci zawodników i trenera Chelsea.

Jeśliby szukać obrazka podsumowującego ich występ, nie byłaby nim zapewne kontra z pierwszej połowy, kiedy goście błyskawicznie znaleźli się pod bramką Joe Harta, choć mieli wówczas przewagę czterech na jednego, a Ramires mógł doprawdy lepiej uderzyć. Nie będzie nim gol Ivanovicia, choć przypominając go sobie, warto zwrócić uwagę, że obrońca Chelsea uderzał lewą nogą, a mnóstwo miejsca wypracowanego mu przez Ramiresa i Hazarda, było efektem zaniedbań Davida Silvy w grze defensywnej (bez złudzeń i na korzyść Jose Mourinho trzeba tu dodać, że Juan Mata pewnie zachowałby się podobnie jak jego rodak, w odróżnieniu np. od Williana czy Hazarda, którzy z pewnością nadążyliby za „swoim” bocznym obrońcą). Nie będzie nim także żadne z trzech uderzeń zawodników Chelsea w poprzeczkę i słupek – choć kusi to trochę, zwłaszcza w przypadku grającego po raz pierwszy od początku w Chelsea Maticia. Myślę raczej o tym momencie z 92. minuty, kiedy fenomenalny dziś Eden Hazard zdołał po raz kolejny wrócić na własną połowę i wślizgiem przerwać akcję Pablo Zabalety. Mówimy wszak o piłkarzu, który nabiegał się jak mało który i o piłkarzu, w którego statystykach znajdujemy dziś aż  szesnaście dryblingów. Oto „nowa” (no, trochę stara…) Chelsea Mourinho: doskonale zorganizowana jako kolektyw, ale złożona z jednostek świadomych swojej odpowiedzialności i ani na chwilę się nie dekoncentrujących.

Jose Mourinho wiedział, co oznacza gra przez MC dwójką napastników – i oczywiście skorzystał też z faktu, że żaden z nich nie kwapił się do popracowania w drugiej linii. Wiedział, że w tej strefie boiska o wywalczenie przewagi będzie najłatwiej. Miał dwójkę nieprawdopodobnie zaangażowanych, dobrze się uzupełniających – inaczej, niż po drugiej stronie – defensywnych pomocników (o: jeszcze jeden symboliczny moment meczu: Nemanja Matić odbierający piłkę Yayi Toure tuż przed polem karnym MC), miał ruchliwego Ramiresa, który schodził we wspomnianą lukę po prawej stronie, miał Hazarda i Williana, których mobilność przed polem karnym co i rusz zmuszała któregoś ze stoperów do opuszczenia strefy obronnej (przeanalizujcie zachowanie Nastasicia przed golem dla Chelsea), żeby Demichelisa nie zostawiać tak przeraźliwie osamotnionym – miał, innymi słowy, pomysł na rozciągnięcie szyków rywala i wykorzystanie wolnej przestrzeni. Równocześnie zaś (wracający za bocznymi obrońcami piłkarze przedniej formacji) niemal całkowicie podciął skrzydła gospodarzy – zresztą nieliczne dośrodkowania były tylko okazją dla Terry’ego i Cahilla do wykazania się, że i oni przed tym spotkaniem solidnie odrobili zadania domowe (wyobrażacie sobie, że dwójka stoperów Chelsea mogłaby zaatakować tę samą piłkę, jak Nastasić i Kompany na początku spotkania?). Podobnie zresztą, jak Petr Czech.

Tak, to był mecz, który o niczym jeszcze nie decydował. Oprócz może mistrzostwa Anglii, które jak przed sezonem odważyłem się przyznawać Chelsea, tak nadal skłonny jestem złożyć w jej ręce. Skoro od lat wszyscy wiemy, że Jose Mourinho nas nabiera, nie dajmy się nabrać także wtedy, gdy mówi o wygrywaniu ligi dopiero w przyszłym roku. Jeżeli po meczu, pytany o wyścig trzech koni, robi skromną minę i mówi, że konie są dwa, trzeci zaś to jeszcze źrebak, który wciąż potrzebuje matczynego mleka (byłżeby on sam, Jose Mario dos Santos Mourinho Felix, strach powiedzieć głośno… kobyłą?) i nauki skakania przez przeszkody, odpowiadamy mu po prostu: wio, koniku.

Sieroty po Fergusonie

Jedna z najlepszych porad zawodowych, jakie kiedykolwiek otrzymałem, była – jak to często bywa – poradą pierwszą. Pracujący wówczas w „Tygodniku Powszechnym” Adam Szostkiewicz spojrzał poważnie zza okularów na długowłosego chudzielca i zalecił mu czytanie książek. No więc siedzę i czytam po raz kolejny autobiografię sir Aleksa Fergusona, a zdania dotąd pomijane nabierają nowych sensów.

„W obronie był kompletny bajzel” – wspomina Szkot na przykład swój ostatni mecz na ławce Manchesteru United, 19 maja ubiegłego roku przeciwko West Bromwich. „Kiedy prowadziliśmy 5:2, mogło to się skończyć 20:2 dla nas, kiedy było 5:5, mogło się skończyć 20:5 dla nich”. Taką drużynę zostawiał – a stronę wcześniej opowiadał, jak przyglądał się grającym w tym spotkaniu piłkarzom ze świadomością, że wielu z nich nie znało nigdy innego menedżera. Obserwując z tygodnia na tydzień przejścia sierot po Fergusonie zapominamy może o perspektywie tamtego dnia. Podobnie jak zaciera się w nas stopniowo, również przez niego opisywana, jednomyślność klubowego zarządu podczas podejmowania decyzji na temat następcy.

Jesteśmy na pierwszych stronach książki, dokładniej: w jej pierwszym rozdziale. Zanim Ferguson zechce opowiedzieć o swoim życiu, ze szczególnym uwzględnieniem manchesterskich sukcesów, zdąży przypomnieć o momencie przełomowym, opisywanym już kilka razy na tym blogu meczu pucharowym z Nottingham Forest, kiedy po PONAD TRZECH LATACH bez sukcesów Szkot był o włos od zwolnienia z pracy. Później zaś zadeklaruje: „Kiedy patrzę wstecz, skupiam się nie tylko na zwycięstwach, ale także na porażkach”. I skrupulatnie wyliczy: trzy przegrane w finale Pucharu Anglii (z Evertonem, Arsenalem i Chelsea), trzy w finale Pucharu Ligi (z Sheffield Wednesday, Aston Villą i Liverpoolem) i dwa w finale Ligi Mistrzów (obie z Barceloną). „To jedna z nici, tworzących manchesterską tkaninę: zdolność do podnoszenia się po klęskach. Zawsze pamiętałem, że jest jeszcze coś, oprócz zwycięstw i triumfalnych przejazdów przez miasto w otwartym autobusie”.

Miejmy nadzieję, że stronę trzynastą autobiografii poprzednika David Moyes przeczytał ze szczególną uwagą – cały akapit o klęsce jako niezbywalnym elemencie ludzkiej egzystencji, o przekuwaniu porażek w sukces i pokazywaniu siły w momentach trudnych, może być dla niego nieoczekiwanym źródłem wsparcia. Oby przyjął do wiadomości także i to memento: „Jeśli pozwolisz, by porażka osłabiła twojego ducha, spodziewaj się kolejnych”. Zdaniem Fergusona bowiem, z porażek można się wiele nauczyć. Kiedy ich doświadczał, natychmiast myślał o tym, co można poprawić i jak odbudować zespół. Mówił, że to jedna z jego zalet: dokonywanie szybkiej analizy w chwilach, kiedy inni się załamują.

Oto dlaczego trochę zmartwiły mnie wczorajsze tłumaczenia nowego menedżera MU po porażce ze Stoke. O pechu to może mówić trener Norwich po meczu z Cardiff, na który złożyła się dobra pierwsza połowa, dwa proste błędy na początku drugiej, i fantastyczna końcówka, w której zwycięstwo Walijczyków uratował Marshall do spółki ze słupkiem, poprzeczką i wybijającym piłkę z bramki Bellamym. Mistrzowie Anglii nie powinni znać pojęcia „pech”, podobnie jak całej masy innych zresztą, typu „sędziowska pomyłka” na przykład. Na rykoszet, kontuzje i sędziowski błąd, powinni umieć odpowiedzieć, zwłaszcza mając na boisku taki tercet, jak van Persie, Mata i Rooney, a za nimi Carricka, zaś rywalem nie jest żadna z drużyn z pierwszej czwórki. Umówmy się: poza fenomenalnym uderzeniem Rooneya z rzutu wolnego w samej końcówce, zbyt wielu okazji Manchester United w meczu ze Stoke nie miał. Przypadkowo stracona bramka, a nawet dwie – czy takiego MU nie znaliśmy już z czasów Aleksa Fergusona?

David Moyes nie wygląda dobrze i, jak widać, już nie bardzo wie, co mówić. Z lektury autobiografii poprzednika powinien jednak wynieść jeszcze coś: sir Alex już nie wróci, żeby go zastąpić, jest więc zdany na samego siebie. Czy da radę? „Wielu Szkotów ma w sobie upór i silną wolę – pisze sir Alex. – Kiedy opuszczają kraj, mają tylko jeden cel. Odnieść sukces. Oni nie wyjeżdżają, by uciec od przeszłości. Wyjeżdżają, by stać się lepsi – możecie to zobaczyć na całym świecie, przede wszystkim w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych”. Dalej jest mowa o determinacji; woli postawienia na swoim i osiągnięcia celu – determinacji i woli, które, zdaniem autora, Davida Moyesa cechuje w równym stopniu, co jego samego.

Kibice MU, powiedzcie sami: czy sir Alex mógł się aż tak pomylić?