Kiedyś już to musiałem oglądać. Kiedyś już musiałem widzieć jakiegoś przedwcześnie postarzałego, pięknego niegdyś, a w każdym razie zabójczo atrakcyjnego mężczyznę, odpowiadającego na każde kolejne pytanie „I have nothing to say”. W Madrycie, podczas feralnego trzeciego sezonu? W Londynie sześć lat wcześniej, podczas innego feralnego trzeciego sezonu? A może wcale nie chodziło o Jose Mourinho? Już miałem podejść do półki z książkami, kiedy zatrzymał mnie głos żony. „Hrabia de Valmont”, powiedziała, jak zwykle trafiając w sedno, kobieta, która obejrzała z nami mecz na Stamford Bridge, bo – jak wyznała – lubi patrzeć na tego nowego trenera Liverpoolu.
Archiwum miesiąca: październik 2015
Kto skrzywdził Jose Mourinho
Tyle się w ciągu tych lat zmieniło. Nasz bohater zrobił się siwiuteńki jak gołąbek, wory pod oczami ma wyraźniejsze niż kiedykolwiek i cała jego twarz zrobiła się bardziej nalana, a przecież spojrzenie i mina skrzywdzonego dziecka pozostają wciąż te same. Oto jeden z paradoksów współczesnej piłki: jak trener, będący w tym świecie jedną z postaci najpotężniejszych, najpopularniejszych i najbardziej utytułowanych, a w dodatku jeszcze (co w rozmowie na temat jego przyszłości nie jest bez znaczenia) najlepiej zarabiających, wciąż potrafi przybierać postawę, którą jego biograf określił kiedyś mianem „chłopca wśród rekinów”? Jakim cudem ktoś taki wciąż może nas przekonywać, że ten świat sprzysiągł się przeciwko niemu i przeciwko jego podopiecznym? Czytaj dalej
Klopp po raz pierwszy
Nie zobaczyliśmy zwycięstwa, nie zobaczyliśmy bramek, ba: gdyby nie trzy świetne interwencje Mignoleta i blok Sakho zobaczylibyśmy pewnie, jak Jürgen Klopp zaczyna pracę w Anglii od porażki, ale będę się upierał, że widzieliśmy nowy Liverpool. Najpierw w ciągu pierwszych dwudziestu minut meczu, kiedy pressing ze strony gości przynosił oszałamiające rezultaty, a naciskani piłkarze Tottenhamu nie dość, że nie byli w stanie wymienić między sobą kilku podań, to jeszcze gubili się, co rusz źle przyjmując piłkę albo pozwalając jej wyjść na aut. Potem z powodu ustawienia, które przez większość spotkania układało się raczej w 4-3-2-1, niż w 4-2-3-1, gdzie Can i Milner grali po obu stronach Lucasa Leivy, a Coutinho i Lallana operowali za plecami Origiego (i gdzie Sakho wyglądał wreszcie na klasowego stopera). W końcu z powodu pomeczowych statystyk: Liverpool był pierwszą w tym sezonie drużyną, która była w stanie biegać więcej od Tottenhamu, próbując zarówno firmowego dla Kloppa gegenpressingu, jak bardziej tradycyjnego – i równie wysokiego jak w przypadku gospodarzy – pressingu. Nie była to znacząca różnica: o 1,2 km w skali całej drużyny, ale dla porównania wypada powiedzieć, że przewaga Tottenhamu w bieganiu nad rywalami wynosiła dotąd aż 10 kilometrów (z MC), 9,3 km (ze Swansea), 6,9 km (z Crystal Palace) i 6 km (z Evertonem). 116 kilometrów łącznie przebiegniętych przez podopiecznych Jurgena Kloppa to poprawa aż o 10 kilometrów w porównaniu z dotychczasową średnią w sezonie; 614 sprintów to o 140 więcej niż dotychczasowa średnia… Oczywiście: gospodarze po raz pierwszy w tym roku musieli radzić sobie bez Erica Diera, od którego zwykle zaczynały się ich akcje w poprzednich spotkaniach (młody Anglik schodził między stoperów i tam rozpoczynał rozegranie), tutaj jednak dodatkowo utrudniał ich życie niestrudzenie biegający między Vertonghenem i Alderweireldem debiutant Origi (jego wysiłki mogły nawet zakończyć się golem – kiedy podczas zamieszania po rzucie rożnym Milnera trafił w poprzeczkę), ale także Coutinho, Lallana, Milner i Can angażowali się w pressing jeszcze na połowie gospodarzy. Tradycyjnie pracujący najciężej Milner miał 13,1 km, w trakcie których zapisaliśmy mu 82 sprinty. W sumie: trafiła kosa na kamień, także jeśli wspomnieć wszystkie starcia Milnera z Rose’em przy linii bocznej. Czytaj dalej