Najgorsza w kibicowaniu Tottenhamowi, to znaczy temu nowemu Tottenhamowi, temu od Pochettino, a nie temu, który pamiętam z poprzedniego ćwierćwiecza, jest konieczność przyglądania się czasem, jak marnuje się tyle ciężkiej pracy. W mecz z Chelsea przecież włożono tyle wysiłku, stworzono tyle sytuacji, tyle się nabiegano i tyle czasu utrzymywano się przy piłce, a przy tym wykorzystano tyle pieczołowicie wypracowywanych na treningach schematów… wszystko nadaremnie.
Ani słowa o Wembley. To nie ze względu na rozmiar boiska przegrali, choć jest o pięć metrów dłuższe i o metr szersze niż White Hart Lane (może prędzej ze względu na atmosferę, którą daremnie usiłował podkręcić puszczany z głośników bęben…), ba: powiedziałbym raczej, że choć istotnie w pressingu trzeba na tym stadionie nabiegać się więcej, to jego rozmiar powinien także sprzyjać rozwinięciu skrzydeł, całkiem dosłownie zresztą, bo akcji oskrzydlających w wydaniu Tottenhamu było jak na lekarstwo, a Trippier dośrodkował w pole karne bodaj tylko raz. Dlaczego zatem przegrali?
Przegrali, bo zaczęli zbyt wolno i w pierwszej fazie meczu notowali zbyt wiele strat w środku pola (niechlubnie wyróżnił się tu zwłaszcza Wanyama, którego ostatnia strata zresztą przyniosła Chelsea drugą bramkę). Przegrali, bo Dele Alli sfaulował Davida Luiza w idealnej pozycji do wykonania rzutu wolnego (uderzenie Alonso było oczywiście kapitalne). Przegrali, bo w ciągu ostatniego kwadransa pierwszej połowy, kiedy osiągnęli już miażdżącą przewagę, Eriksen i Alli gubili kryjących ich rywali (zwłaszcza Luiza, zagubionego w tamtej fazie gry w roli defensywnego pomocnika), Davies czy Kane dochodzili do sytuacji strzeleckich, żadnej z tych okazji nie wykorzystali (statystyka spodziewanych goli w tym meczu: Tottenham 0,92, Chelsea 1,02). Przegrali, bo żaden z tak licznych stałych fragmentów nie przyniósł większego zagrożenia dla bramki Courtois (zagrożenia przynajmniej ze strony graczy Tottenhamu, bo jednak samobójczy gol Batshuaiy’ego padł po rzucie wolnym). Przegrali, bo kiedy wyczerpały im się pomysły, zabrakło na ławce, nie mówiąc już o pierwszym składzie, geniusza, który jakimś nieszablonowym zagraniem wytrąciłby przeciwnika z równowagi (zakładający siatki piłkarzom Chelsea Dele Alli to jednak nie to; Tottenham na gwałt potrzebuje skrzydłowego klasy, bo ja wiem, Ryiada Mahreza, nigdy też dość przypominać, że nie licząc Rose’a „gospodarze” grali w zasadzie w najsilniejszym składzie, a wśród gości brakowało Hazarda, Cahilla i Fabregasa, zaś Pedro wszedł z ławki). Przegrali, bo kiedy grali w ustawieniu 4-3-3, zarówno Dier, jak Dembele gubili się i marnowali swoje największe atuty na bokach pomocy. Przegrali, bo kiedy dążąc do wyrównania przeszli na ustawienie 4-2-3-1, Wanyama zaczął mieć coraz większe kłopoty z asekurowaniem kolegów (a gdy w końcówce, po wejściu Sissoko, zaczął pełnić rolę trzeciego obrońcy, pogubił się już ostatecznie). Innymi słowy: przegrali, bo wszystkie trzy formacje, użyte przez Mauricio Pochettino w tym meczu, ostatecznie nie wypaliły. Albo: przegrali, bo Antonio Conte przechytrzył Argentyńczyka zarówno doborem swojej formacji (chwilami wyglądało to jak 3-6-1, ze straszliwym tłokiem w środku pola), jak stylu gry (przez cały poprzedni sezon Chelsea nie grała aż tak defensywnie i nie była przy piłce tak krótko, czyhając głównie na kontry). Przegrali, bo Chelsea, cofnięta w drugiej połowie bardzo głęboko (wtedy już Luiz radził sobie znacznie lepiej, podobnie zresztą jak wyjątkowo żwawy jak na rekonwalecscenta Bakayoko; to Brazylijczyk odebrał piłkę Wanyamie i podał do Pedro, który przedłużył ją do Alonso), broniła się skutecznie i szczęśliwie – i bo oba jej celne strzały na bramkę Llorisa ostatecznie się w niej znalazły.
Powiedzmy przy okazji, że przegrać mogli wyżej: najlepszą okazję w tym meczu zmarnował już w piątej minucie Morata, główkujący niecelnie po dośrodkowaniu Azplicuety i niepilnowany zarówno przez Trippiera, jak Alderweirelda. Poza tym nie ulega wątpliwości, że zarówno faul Diera w pierwszej połowie, jak Vertonghena w drugiej mogły się skończyć czerwonymi kartkami. I że dyskutować można także o sensie występu Trippiera (w końcówce poprosił o zmianę, to jego stroną szarżował Alonso), który ze wszystkich powracających po kontuzjach piłkarzy obu drużyn zaprezentował się najsłabiej – tydzień temu zastępujący go Walker-Peters, skuteczniejszy w dryblingu, choć słabszy w dośrodkowaniach, został wszak wybrany piłkarzem meczu.
Ta ostatnia kwestia powinna prowadzić nas do tematu polityki transferowej, ale o tym na razie zamilczmy. Kibice Chelsea przecież także mogliby tu mieć niejedno do powiedzenia.
Klasowi zawodnicy nie trafią do totrnhamu nawet będąc w LM. To nie jest marka jak utd czy Chelsea. Zastanawia mnie jakim cudem Barca nie wyciągnęła jeszcze Ericssena.
Tottenham to schematy, wypracowane do perfekcji. To nie jest zarzut. To ciężka praca. Szacunek. Chelsea to cwaniactwo i czasem szaleństwo ale pod kontrola. Antonio Conte ciagle wygrywa z Pochetino. Nie będzie mistrzem Tottenham dopóki Pochetino nie pokona Conte.
@ Piotr
„Nie będzie mistrzem Tottenham dopóki Pochetino nie pokona Conte”
4 stycznia 2017 roku?
do kitu, bez Fabregasa, bez Hazarda i bez Cahila,
trafić na podziurawiony skład Chelsea i nie wygrać, ehhh
a co do stadionu, jego wielkości, ilości kibiców i atmosfery, to jest tylko jedna rada: wygrywać
boję się, że Tottenham przywita nowy stadion jako drużyna środka tabeli, ze składem przetrzebionym przez bogatszych konkurentów
Tottenhamowi nigdy ta Chelsea nie leżała, tak też było i w tym meczu. Poza trzema punktami powodów do radości brak, w obronie chaos, może odrobinę mniejszy niż w meczu sprzed tygodnia, Bakayoko co najwyżej przeciętny, choć oczywiście pierwszy mecz po kontuzji, więc należy mu się kredyt zaufania, Morata jedna sytuacja i pudło, Batshuayi z ładnym golem, zawsze to coś, jedynie Kante, Alonso i Willian wyróżniali się na tym tle.
Niby bez Hazarda, Fabregasa, Cahila, ale czy ja wiem czy z nimi byłoby łatwiej, zapewne taktyka byłaby inny, ale wcale nie jestem przekonany, że bardziej ofensywna przyniosłaby lepszy efekt…
Z taką ławką Chelsea daleko nie zajedzie, Conte dokonał dwóch zmian, bo w zasadzie trzecia musiałaby dotyczyć bramkarza… Tott poukładany, stopniowo zyskiwał przewagę i przy odrobinie szczęścia wynik mógłby być zupełnie inny…
Chwilowo tylko MU nie zawodzi, czekam na wielki powrót ich kibiców 🙂