Ze mną lub z kimś innym

Bitwa na Stamford Bridge: roztrwonione prowadzenie 2:0 i utrata szans na mistrzostwo Anglii w 2016 r. Wcześniej finał Pucharu Ligi z Chelsea w 2015 r., również przegrany 2:0. Półfinał Pucharu Anglii z Chelsea przed rokiem, przegrany 4:2. Rewanżowy mecz Ligi Mistrzów z Juventusem, zakończony zwycięstwem i awansem drużyny z Turynu. Wczorajszy półfinał FA Cup z Manchesterem United. Ten sam scenariusz – taki, w którym zespół nie wykłada się już w pierwszych sekundach, nie popełnia kompromitujących błędów na starcie, nie kapituluje, ba: podejmuje walkę, zaczyna znakomicie, spycha rywala do narożnika, może nawet obejmuje prowadzenie, później jednak otrzymuje niespodziewany cios, po którym nie potrafi się już podnieść. Wczoraj, podobnie jak podczas meczu z Juventusem, od pewnego momentu można było mieć pewność: oni już nie wierzą, że się uda. Albo inaczej: oni wiedzą, że się nie uda. Że strzał Erica Diera w 45. minucie po prostu musi trafić w słupek.

Zostawiam na boku metafizyczne w gruncie rzeczy rozważania, czy oni nie wierzą, bo nie wierzą ich kibice, przez lata – by jeszcze raz użyć frazy, której niemiłosiernie nadużywam – będący jak jamnik pod szafą i przy pierwszych oznakach niepowodzenia odruchowo pod nią wracający. Od momentu, gdy Dembele – tak właśnie: Dembele, czołg, miażdżący zazwyczaj pomocników całego świata! – stracił piłkę na własnej połowie i nieistniejący dotąd Manchester United zdobył wyrównującą bramkę, doping z trybun Wembley zmienił się, w głosach fanów Tottenhamu słychać było narastający niepokój, z gardeł kibiców United płynęła tymczasem pieśń pewności, że i tym razem się uda. Piłkarze często mówią, że trybuny potrafią ich nieść dopingiem; pewnie potrafią także podcinać skrzydła.

Nie to jest jednak najważniejsze, podobnie jak nie jest najważniejsze rozważanie, czy powinien bronić Vorm czy Lloris, obok Vertonghena biegać Sanchez czy Alderweireld, albo co się stało z formą Kane’a od czasu błyskawicznego powrotu po kontuzji. Kiedy w ciągu ostatnich miesięcy Mauricio Pochettino tyle razy razy powtarzał, że budowanie drużyny postępuje stopniowo, można było odnieść wrażenie, że za każdym razem jest w tym coraz dalej i dalej. Miejsce w pierwszej czwórce (nigdy dość przypominać: przy gigantycznej finansowej dysproporcji z rywalami)? Zaliczone. Występy w Lidze Mistrzów? Zaliczone. Wyjście z grupy w Lidze Mistrzów? Zaliczone. Przeskoczenie w tabeli Arsenalu? Zaliczone. Rywalizacja z najlepszymi na równych prawach? Zaliczone. Wygrywanie meczów z najlepszymi? Zaliczone (w ostatnich miesiącach Tottenham pokonywał przecież Borussię i Real, gromił Liverpool, ogrywał Arsenal i Manchester United, dopiero co wygrał też na wyjeździe z Chelsea, po raz pierwszy od 28 lat…). Wygrywanie z najlepszymi meczów o wszystko? Pudło.

„Ze mną lub z kimś innym” – tych kilka słów podczas wczorajszej konferencji prasowej Pochettino zasiało panikę w sercach kibiców Tottenhamu. Trener, o którym śpiewają wszak, że jest magikiem, mówił właśnie o tym byciu bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki niemal, ale jednak niedostatecznie blisko. Fraza, że trzeba kontynuować dzieło ostatnich czterech lat, budowania dobrego zespołu i zaszczepiania mu mentalności zwycięzców, brzmiała jak pożegnanie. „Tottenham potrzebuje więcej czasu, oczywiście ze mną lub z kimś innym, ale myślę, że trzeba iść tą drogą, skupić się na pracy i rozwijaniu filozofii, która tak służy temu klubowi”… Czy było to tylko stwierdzenie oczywistości: że przy tym modelu biznesowym, w okresie transformacji związanej z budową nowego stadionu, nie ma innej drogi? A może pierwszy raz zobaczyliśmy u Pochettino zmęczenie, więcej nawet: oznaki wypalenia?

Piłka nożna toczy się w cyklach. Cykle – mówił o tym choćby sir Alex Ferguson, ale potwierdzał swoją karierą choćby Jose Mourinho – są zwykle trzyletnie. Obecny cykl Tottenhamu już trwa dłużej. Cztery lata w życiu piłkarza to mnóstwo czasu, może nawet jedna trzecia kariery. Wymagania, jakie Mauricio Pochettino stawia swoim podopiecznym, pozostają ogromne. W żadnym innym klubie europejskiej czołówki nie musieliby pracować tak ciężko zarabiając tak niewiele. Przykład Kyle’a Walkera, który opuścił ich przed rokiem, pokazuje, że na sąsiednich pastwiskach trawa bywa bardziej zielona. Przekonanie gwiazd pokroju Christiana Eriksena teraz, po kolejnym rozczarowaniu, że powinny znów zacząć od początku: zostać na jeszcze jeden sezon, wrócić w lipcu do upiornie ciężkich treningów, a potem patrzeć, jak rywale odjeżdżają (z Manchesterem City rok wcześniej udawało się wygrywać, po tegorocznych inwestycjach Guardioli był już poza zasięgiem…), wydaje się misją równie niemożliwą jak zwycięstwo w ósmym półfinale, skoro przegrało się poprzednich siedem. Mauricio Pochettino też, jak niegdyś Guardiola czy Klopp, może poczuć, że potrzebuje przerwy, a później znaleźć łatwiejszy (przynajmniej pod względem możliwości ekonomicznych klubu) kawałek chleba w umownym Paryżu czy Madrycie.

Po wakacjach otwarcie nowego stadionu, początek nowego etapu w historii klubu. Dziś nie widzę go tak optymistycznie, jak jeszcze parę tygodni temu. Owszem: w ciągu prawie trzydziestu lat kibicowania klubowi nie widziałem drużyny, która grałaby tak dobrze, ale nadal jest to drużyna, która nic nie wygrała. Szczerze mówiąc, nawet miejsca w pierwszej czwórce nie jestem w tej chwili pewien. Na tym etapie sezonu kwestia nie w tym, czy jest się lepszym („lepszość” Tottenhamu w pierwszej połowie półfinałowego meczu z MU nie podlegała przecież dyskusji), ale czy potrafi się osiągnąć cel.

PS 1 „Aniołowie o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona w końcu przełożeni; jest nadzieja, że będę miał teraz więcej czasu na blogowanie.

PS 2 Pożegnanie Arsene’a Wengera jutro na łamach „Rzeczpospolitej”.

2 komentarze do “Ze mną lub z kimś innym

  1. DawidSz

    Prawie koniec sezonu, a tu prawie w ogóle nie mówiło się o Benitezie, który tak fatalnym składem nie tylko utrzymał się w lidze, ale też wywalczy najprawdopodobniej 10 pozycję. Na podobną pochwałę zasługuje Eddie Howe. Natomiast wśród tych najgorszych chyba bez zaskoczeń: Moyes, Pardew, Pulis, Hughes, ale o tym nie warto mówić. W moim przekonaniu utrzymanie na tak wysokich pozycjach Srok i Wiśni to majstersztyki tego sezonu.
    No i Saen Dyche!

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *