To nie jest tylko tak, że Anglia od dawna desperacko potrzebowała takiej historii – od dawna potrzebowała jej piłka nożna. Bo historia Harry’ego Kane’a to jest dobra historia.
Mecz Anglików z Tunezyjczykami był tak typowy dla najnowszej historii reprezentacji Anglii, że w 90. minucie miało się właściwie ochotę zajrzeć do własnego archiwum tekstów i wyciągnąć dowolny, opisujący losy tej drużyny podczas wielkich turniejów. Obiecujący początek (nie było dotąd na mundialu w Rosji drugiej drużyny, która potrafiłaby stworzyć sobie tyle sytuacji bramkowych w pierwszej połowie…), fantazja, rozmach i płynność, gol dający prowadzenie, a później idiotyczny błąd, po którym rywale wykonują rzut karny, i długie minuty nerwowości, bicia głową w mur, unikania odpowiedzialności, zmęczenia i coraz intensywniejszego wrażenia deja vu. Co okaże się przyczyną niepowodzenia tym razem? Może wołgogradzkie muszki, włażące piłkarzom do ust i uszu przez całe niemal spotkanie? Jakie gorzkie dowcipy na temat obiecujących jak nigdy i niespełniających obietnic jak zawsze Anglików przeczytamy jutro w londyńskich gazetach?
O tym, że nie przeczytamy żadnego, zdecydował 24-letni kapitan reprezentacji Anglii, napastnik Tottenhamu Harry Kane, strzelający już w doliczonym czasie gry swoją drugą bramkę w tym meczu. Bramkę dającą zwycięstwo.
Rób swoje
Ja się zazwyczaj słabo nabieram na opowieści o piłkarzach będących po jasnej stronie mocy, a już szczególnie się jeżę w przypadku, gdy serwują nam je rekiny rynku reklamowego. W przypadku Harry’ego Kane’a kampania koncentrująca się na słowach „Loan, Loan, Loan, Loan, Lane, Lion, Leader” wydaje się jednak oddawać istotę rzeczy. Ponieważ tak się składa, że mamy do czynienia z piłkarzem wychowanym przez klub, któremu od blisko trzech dekad kibicuję, piłkarzem, który – mimo iż z pewnością oglądają go największe kluby świata, z Realem Madryt na czele – po raz kolejny przedłużył właśnie kontrakt, nową umowę z Tottenhamem zawierając do 2024 roku; ponieważ chodzi o piłkarza, który nie ukrywa, że inspiruje go przypadek Francesco Tottiego, przez całą swoją karierę grającego w jednym klubie, czuję się osobą właściwą do mówienia o kapitanie Anglików.
Kiedy zdobył setnego gola w Premier League, on sam zresztą zdecydował się opowiedzieć swoją historię. Zaczynała się tak: miał osiem lat, szedł przez park z ojcem, który ni stąd, ni zowąd oznajmił, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. Była to wiadomość, że szkółka Arsenalu, w której wówczas trenował, nie jest nim zainteresowana. Dobrze pamięta reakcję taty: to, że go nie skrytykował, tak samo zresztą, jak nie skrytykował tych, którzy podjęli decyzję w sprawie jego przyszłości. Pan Patrick Kane nie dawał synowi do zrozumienia, że się nie nadaje, nie okazywał wściekłości i rozczarowania, nie nakładał dodatkowej i zupełnie zbędnej presji. Po prostu otoczył chłopca ramieniem i powiedział, że najważniejsze, żeby dalej robił swoje i że znajdą mu inny klub. Dwa lata później Harry Kane trafił do akademii Tottenhamu, któremu zresztą kibicowała cała jego rodzina i w którym grał jego idol, Teddy Sheringham.
To jest dobra historia, bo kiedy opowiadał ją jako zdobywca setki goli w Premier League (dziś ma ich już 108 w 153 występach – świetna statystyka; w reprezentacji ma 15 goli w 25 meczach), wspominał też chwile, w których myślał, że nie zdobędzie ani jednego. Miał dziewiętnaście lat – niejeden jego rówieśnik był już gwiazdą Premier League – i od dwóch lat tułał się po wypożyczeniach do niższych lig. Nawet tam nie zawsze mieścił się w wyjściowej jedenastce: czy mógł marzyć o tym, że stanie się podporą nie tylko klubu z ekstraklasy, ale też reprezentacji kraju? Przy okazji poznawał, jak wspomina, prawdziwe życie, przyglądając się ludziom, dla których wizja spadku z drugiej do trzeciej ligi oznaczała groźbę radykalnego ograniczenia i tak niewielkich na tym poziomie zarobków czy wręcz bezrobocia. Przestawał być dzieciakiem.
Nie przejmuj się tym, co o tobie mówią
„Robić swoje” musiał wyjątkowo długo. Pierwszy raz na ławce rezerwowych Tottenhamu znalazł się w październiku 2009, debiutował – w meczu Ligi Europy – w sierpniu 2011. Na to, by Tim Sherwood, nadzorujący jego rozwój w młodzieżówce, zaczął na niego stawiać już będąc tymczasowym trenerem, musiał czekać jeszcze dwa i pół roku. U obecnego trenera, Mauricio Pochettino, również zaczynał jako rezerwowy: Argentyńczyk ostatecznie przekonał się do niego po wygranej z Aston Villą w listopadzie 2014 r., kiedy to również strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie (był to zresztą gol bardzo szczęśliwy, bo Anglik wykonywał rzut wolny i trafił w mur, a piłka po rykoszecie zmyliła bramkarza i wpadła do siatki).
Przez wszystkie te lata, tak jak wtedy w parku z ojcem, nie myślał, że coś jest nie tak. Nie zniechęcał się. I ciężko pracował. Pracujący wówczas z napastnikami Tottenhamu świetny przed laty snajper Les Ferdinand opowiadał, że nigdy w życiu nie spotkał juniora, który tyle pracy wkładałby w swój rozwój, a bramkarz Brad Friedel dorzucał wspomnienie Kane’a, wypraszającego u niego dodatkowe pół godziny po treningu, by mógł poćwiczyć rzuty wolne. Dobrze pamiętam, jak podczas pierwszych występów w Tottenhamie miał kłopoty z przyjęciem piłki, jak nie potrafił ustać na nogach w starciu z obrońcami: kiedy patrzę na miejsce, w którym jest dzisiaj, czuję, że wręcz powinienem o tym przypominać. Wątpili przecież w niego w zasadzie wszyscy. Po świetnym sezonie 2015/16 pytali, czy będzie umiał powtórzyć to w sezonie kolejnym. Otóż powtórzył. Rok później wątpili, czy będzie potrafił pokazać się w Lidze Mistrzów. Otóż potrafił. Dwa lata później chcieli wiedzieć, czy da radę zagrać dobry mecz na mundialu. Otóż dał.
Trzymaj nogi na ziemi
Napisałem kiedyś, że aby w pełni oddać fenomen Harry’ego Kane’a, trzeba by w zasadzie pióra socrealisty – i z perspektywy Wołgogradu wypada to zdanie powtórzyć. Kapitan Anglików nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza; lekko parafrazując Jonathana Wilsona można by powiedzieć, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi. Mamy tu prostego chłopaka, który liczbą strzelonych goli w jednym roku przebił Lewandowskiego, Ronaldo czy Messiego. Mamy opowieść o skromności (za każdym razem mówi, ile z jego goli jest zasługą drużyny – dzisiaj też zresztą mnóstwo roboty przy jego bramkach odwalili koledzy, a on „tylko” dostawiał nogę i głowę; z drugiej strony zaczynał przecież pressing Anglików i robił, co mógł, by stwarzać także sytuacje kolegom), normalności (twardo chodząca po ziemi żona, koleżanka jeszcze z dzieciństwa, żadna tam WAG, jedno dziecko na świecie, drugie w drodze…), wierze we własne siły (nigdy nie martwi go to, że spudłował – zaraz wykorzysta następną okazję…).
Jasne, to była tylko Tunezja. Jeszcze nic się nie stało, jeszcze nie wyszli z grupy. Z drugiej strony: nie potknęli się na pierwszej przeszkodzie, w następnych meczach powinno więc być łatwiej. No i mają Harry’ego Kane’a. Jeśli ktoś na tym turnieju rozegrał typowo angielski mecz, byli to przegrywający z Meksykiem Niemcy.