Archiwum miesiąca: czerwiec 2019

Na pożegnanie zwykłego piłkarza

8 czerwca 2019 roku, w wieku 49 lat, zmarł Justin Edinburgh. Nieważne, czy był wielkim piłkarzem, albo czy mógłby być wielkim trenerem. Ważne, z czym zostają ci, którzy go pamiętali.

1.Tak naprawdę niezbyt go lubiłem. Na lewej obronie Tottenhamu zaczął grać w 1990 roku, zaraz po odejściu mojego faworyta na tej pozycji, Chrisa Hughtona, i przez lata uważałem, że Fenwick i van den Hauwe też są od niego lepsi. Dekada, w której występował na White Hart Lane, zaczynała się wprawdzie nieźle – w 1991 roku Tottenham z Gascoignem i Linekerem po raz ostatni zdobywał Puchar Anglii, później jednak nastąpiły lata smuty, której nie byli w stanie zakończyć nawet Ginola czy Klinsmann. Za czasów tego ostatniego zresztą, kiedy trenujący wówczas drużynę Ossie Ardiles wystawiał z przodu tak zwaną „fab five” (oprócz Niemca byli to Rumun Dumitrescu i Anglicy: Sheringham, Anderton i Barmby), piłkarz, o którym piszę, należał do biegającej za plecami tamtych „shit six” – i mnie też się wydawało, że nie dość, że gra za ostro, to brakuje mu talentu. Fakt, że potrafił wyjść zwycięsko z konfrontacji z samym Royem Keane’em, w ogóle mi nie imponował. Kiedy w 1999 roku dostał czerwoną kartkę w finale Pucharu Ligi z Leicester, w gruncie rzeczy także obwiniłem jego – że nie wytrzymał nerwowo – a nie faulującego go, a potem padającego teatralnie, żeby nabrać sędziego, Robbiego Savage’a.

W życiu trenerskim wiodło mu się różnie, raz na wozie, raz pod, ale ostatnio miał swoje wielkie dni: wprowadził na nowo do League Two, czyli do w pełni profesjonalnego ogólnokrajowego systemu rozgrywek ligowych, od lat fatalnie zarządzany Leyton Orient. Czytając o nim teraz, natrafiam na świadectwo dzieciaka, dla którego stał się twarzą najpiękniejszych chwil w życiu – chwil, w których zakochał się w tym klubie. Czytam też opowieści starszych i pozbawionych złudzeń kibiców, a w nich porównania z szyprem, który pojawił się na wysłużonej krypie, by załatać dziury w kadłubie i ustabilizować kurs przez wzburzoną zatokę. Czytam również bardziej stonowane opinie dziennikarzy, że za jego czasów drużyna zaczęła w końcu grać futbol techniczny i urozmaicony.

Dziesięć dni temu widziałem go na Plaza de Colon w Madrycie, gdzie przed finałem Ligi Mistrzów w fanzonie Tottenhamu pląsał na scenie wraz z innymi klubowymi „legendami” do rytmu kibicowskich pieśni. Ileż w nim było wtedy (ileż było wtedy w nas wszystkich…) życia, radości i nadziei. Atak serca miał dwa dni później, w poniedziałek. Umarł w sobotę.

2. Patrzę na jego uśmiech na tylu przypominanych dziś zdjęciach. Czytam, że miał żonę i dwójkę dzieci, i że wszyscy, którzy go znali, daliby sobie rękę uciąć, iż jest okazem zdrowia. Uświadamiam sobie, że był tylko rok ode mnie starszy. Uświadamiam sobie też, że kiedy ostatni raz pisałem o śmierci piłkarza, pisałem z perspektywy kogoś, kto choć ma czterdziestkę na karku, więc zawodnicy z jego rocznika raczej kończą już grać, to na ludzi tego fachu patrzy wciąż jak chłopiec, dla którego prawdziwą przepustką do dojrzałości pozostaje nadal pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.

To się na szczęście zmieniło. Nie zmieniła się intensywność pytania, jaki to wszystko ma sens, skoro i tak się prędzej czy później skończy.

Nie znam, rzecz jasna, odpowiedzi na tę ostatnią kwestię, choć jej część znajduję przecież w tych wspomnieniach kibiców i kolegów z drużyny (iluż z nich mówi teraz, że na boisku pracował najciężej, a poza nim był fantastycznym kompanem, w szatni zawsze wywołując najwięcej śmiechu…) albo w szalikach czy koszulkach klubowych, rozwieszanych na wieść o jego śmierci na płocie stadionu Leyton Orient. Wdzięczność jest tym słowem, które przychodzi na myśl jako pierwsze i nawet David Ginola – celebryta i gwiazdor, który nawet podczas ceremonii zamknięcia wyburzanego przed przebudową White Hart Lane niby machał do kibiców, ale tak naprawdę narcystycznie wpatrywał się w kamerę filmującego wszystko własnego smartfona – potrafi tu dać odpowiednie rzeczy słowo.

3. Biegali razem po lewym skrzydle Tottenhamu w trakcie najlepszego sezonu Ginoli na Wyspach, a może i w całej karierze – w sezonie, podczas którego Francuz został wybrany piłkarzem roku zarówno przez zawodowych piłkarzy, jak przez piszących o futbolu dziennikarzy. Gdyby nie wygrywający mecze w pojedynkę Francuz, spadliby z ligi – tak wówczas myślałem i tak myśleli i pisali wszyscy, dziś jednak dawny gwiazdor opowiada dziennikarzom, że nie wygrałby niczego i dostałby żadnego tytułu, gdyby gdzieś tam, w cieniu za jego plecami nie harowałby, w defensywie robiąc robotę za nich dwóch, Justin Edinburgh. Że tak naprawdę te nagrody należały się temu, który właśnie zmarł.

Być dla innych oparciem, a jeszcze umieć ich rozweselać – nie jest to wcale mało, nawet jeśli splendory spływają na kogoś innego. Jaki ja byłem głupi, że go nie lubiłem, jak niewiele widziałem. Dobrze, że chociaż dziś mogę napisać o wdzięczności.

Noc nad Madrytem

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata.

Nagle urodzona miłość

nie zestarzała się dotąd, nie zwiędła,

i miasto jest mi dzisiaj jak stara legenda,

 w której się śniło, lecz nic nie ziściło

 Józef Łobodowski, Noc nad Madrytem


W telewizji zapewne widać lepiej: twarze zawodników i trenerów, malujące się na nich emocje, radość i rozpacz, powtórki najbardziej efektownych zagrań i tak zwanych kontrowersyjnych momentów. Kiedy oglądasz w telewizji, po paru zaledwie sekundach wiesz, że sędzia miał rację, już w pierwszej minucie finału Ligi Mistrzów dyktując karnego dla Liverpoolu za – owszem, przypadkowe, ale jednak – zagranie ręką francuskiego pomocnika Tottenhamu Moussy Sissoko. Czego w telewizji nie zobaczysz, to zwykłych fanów piłki, którzy na długo po zakończeniu transmisji opuszczają jeszcze stadion i idą długim szpalerem w stronę miasta, zmęczeni i upojeni tym, co właśnie przeżyli, równie mocno jak piłkarze, a pewnie jeszcze mocniej, bo kiedy wdajesz się z nimi w rozmowę, słyszysz, ile dni i godzin spędzili w podróży i ile mają jeszcze przed sobą. Kiedy rozmawiasz z przegranymi, możesz nawet odnieść wrażenie, że przeżywają klęskę bardziej niż ci, których wspierali, a którzy może myślą już teraz o zasłużonych wakacjach albo nawet, kto wie, o zmianie klubu na taki, w którym po sukces idzie się prostszą drogą. Wrażenie to nie zostaje z tobą jednak zbyt długo: po pierwsze, interesujesz się piłką na tyle długo, by wiedzieć, że nawet jeśli są świetnie opłacani i żyją w wieżach z kości słoniowej, to piłkarze naprawdę wychodzą na boisko, by dać z siebie wszystko i wierząc w to, co robią (widziałeś zresztą po meczu kapitana Liverpoolu, Jordana Hendersona, podchodzącego do sektora i kibiców, by płakać tam długo w objęciach mężczyzny w różowej koszuli, w którym domyśliłeś się ojca piłkarza, czytałeś też słowa dwudziestoletniego prawego obrońcy Trenta Alexandra-Arnolda, który jeszcze parę lat podglądał najlepszych graczy swojej  drużyny przez płot, a który pisał dziś na portalu społecznościowym, że jest normalnym chłopakiem z Liverpoolu, któremu właśnie spełniły się marzenia). Po drugie zaś, kiedy idziesz ulicą wśród przegranych, tak naprawdę prawie w ogóle nie rozmawiasz: niewiele jest dźwięków ciszy równie intensywnych, jak te, które unoszą się nad setkami fanów piłki nożnej, wychodzących z meczu, który skończył się porażką.

Smak wielkiego dramatu

Nie będziemy tu jednak mówili o przegranych, a w każdym razie nie od razu: kończąca się właśnie noc nad Madrytem była przecież nocą wielkiego triumfu: oto Liverpool FC, prowadzony przez charyzmatycznego niemieckiego trenera Jurgena Kloppa, po raz szóste już wygrywał najważniejsze rozgrywki pucharowe Europy, pieczętując tym samym fantastyczny sezon, w którym także w angielskiej Premier League do ostatniej kolejki  walczył jak równy z równym z drużyną Manchesteru City. Niewiele jest w historii futbolu klubów owianych taką legendą i rozgrywających mecze, które na stałe wpisały się do kronik tej dyscypliny.

Tegoroczny finał Champions League z pewnością do takich nie będzie się zaliczał – tak zwany widz neutralny przyzna zapewne bez oporów, że rozczarował (Liverpool po szybko strzelonej bramce nie grał z taką intensywnością, do jakiej przyzwyczaił miłośników piłki, ba: próbował wybijać rywali z uderzenia, pragmatycznie opóźniając każdy moment wznowienia gry przez bramkarza czy z autu) – ale po pierwsze, finały Ligi Mistrzów, gdzie sukces jest już na wyciągnięcie ręki, często przebiegają właśnie w ten sposób. Po drugie zaś: zanim Liverpool w ogóle znalazł się w finale, musiał przecież odrobić trzybramkową stratę z pierwszego meczu z Barceloną i dokonał tego, wygrywając w rewanżu 4:0. Emocjami, jakie wówczas zafundował tak zwanym widzom neutralnym, można by obdzielić paręnaście finałów wielkich piłkarskich imprez.

To z Liverpoolem wiąże się też opowieść o innym klasyku Ligi Mistrzów, rozgrywanym przed czternastoma laty finale w Stambule, gdzie przegrywający do przerwy 3:0 z Milanem klub prowadzony wówczas przez Hiszpana Rafę Beniteza odrobił straty w ciągu drugich 45 minut, doprowadził do dogrywki, a następnie zwyciężył po serii rzutów karnych, zresztą dzięki heroicznej postawie w bramce Polaka, Jerzego Dudka. Wśród europejskich nocy jest także i ta z 1977, kiedy po wygranej 3:1 z Borussią Moenchenglabach Liverpool po raz pierwszy triumfuje w Pucharze Europy, i ta zakończona w sposób jakże odmienny, podczas której w 1985 roku na brukselskim Heysel Anglicy przegrywają 1:0 z Juventusem, a przed rozpoczęciem meczu dochodzi do bójek między kibicami, zawalenia się jednej z trybun i śmierci 39 osób. Innym, choć z pewnością niezestawialnym z tamtym rodzajem dramatu, był ubiegłoroczny finał Ligi Mistrzów, w którym Liverpool przegrał z Realem Madryt dzięki cynicznemu faulowi Sergio Ramosa na Mohamedzie Salahu, wspaniałej przewrotce Garetha Bale’a i dwóm nieprawdopodobnym błędom bramkarza The Reds, Niemca Lorisa Kariusa.

Narada w pomieszczeniu na buty

Wspominam o klęskach nie bez przyczyny. I nie tylko dlatego, że w dziejach Liverpoolu (czy tylko jego?) było ich sporo: w 1989 roku Anglicy dali sobie na przykład wyrwać mistrzostwo Anglii przegrywając u siebie z Arsenalem i tracąc decydującego gola już w doliczonym czasie gry, w 2014 r. stracili szansę na tytuł po błędzie swojego wychowanka, kapitana i legendy, Stevena Gerrarda, który potknął się nieoczekiwanie i zgubił piłkę, dzięki czemu to Chelsea zdobyła zwycięskiego gola). Rzecz w tym, że nie ma chyba drugiej takiej drużyny, która potrafiłaby się z równą determinacją i wytrwałością po klęskach podnosić. Po ubiegłorocznej porażce na przykład, Kariusa w bramce zastąpił znakomity Brazylijczyk Alisson Becker, w drugiej połowie meczu z Tottenhamem broniący wszystko to, co bramkarz obronić powinien; już po meczu trener pokonanych, Mauricio Pochettino komplementował strategię władz Liverpoolu, konsekwentnie realizujących zaplanowany wspólnie z trenerem Kloppem strategiczny plan, mający zapewnić tej drużynie stałe miejsce w europejskiej elicie. W świecie chaotycznego szastania pieniędzmi i niecierpliwości kapryśnych właścicieli, kierujących się niemającą na ogół zastosowania w świecie piłki zasadą „płacę-wymagam” (weźcie dla przykładu arabskich szejków, którzy wpompowali setki milionów euro w Paris Saint-Germain, a których pracownicy w tym i poprzednich sezonach Champions League niczego wielkiego nie osiągnęli), klub z miasta Beatlesów jest przykładem zarządzania odpowiedzialnego.

Ach oczywiście: realizacja wspomnianego tu planu warunkowana jest finansami, w których przewaga we wczorajszym meczu była zdecydowanie po stronie liverpoolczyków: najlepszy na boisku nie tylko w tym finale, ale i w całym sezonie Premier League holenderski obrońca Virgil van Dijk kosztował 75 milionów funtów; kwotę będącą poza zasięgiem Tottenhamu, który zaciskając pasa na budowę nowego stadionu nie wydał na nowych piłkarzy ani funta. Choć z drugiej strony skupianie się na finansach byłoby niesprawiedliwością; Jurgen Klopp imponuje przede wszystkim sposobem, w jaki potrafi wytrenować zawodników, których odziedziczył – jak potrafi nie tylko pozwolić im uwierzyć w siebie po wcześniejszych niepowodzeniach, ale wynaleźć nową pozycję na boisku, a przede wszystkim: nauczyć walki i biegania do upadłego.

Lepszym przykładem wyciągania wniosków z klęski byłyby więc wydarzenia po pucharowej porażce z Crveną Zvezdą Belgrad, w 1973 r. To wówczas, w ciasnym klubowym pomieszczeniu na piłkarskie buty, na niewygodnych krzesełkach z plastiku, nad skrzynkami piwa i pod rozwieszonymi na ścianach wycinkami z prasy, wśród których były również, co tu kryć, rozkładówki „Playboya” (tego w dzisiejszych szatniach piłkarskich szczęśliwie się już nie uświadczy, a maczyzm powoli, ale nieubłaganie, zmierza w stronę przegranej pozycji), spotkało się sześciu mężczyzn, wśród nich zaś trenerzy Bill Shankly, Bob Paisley, Joe Fagan i mroczny Reuben Bennett, o którym opowiadano, że radził kontuzjowanym zawodnikom, by rozcierali bolące miejsca drucianą szczotką. Podczas szczerej wymiany zdań doszli wówczas do wniosku, że ich podopieczni nie radzą sobie na kontynencie (choć bez problemu zwycięża w Anglii), bo styl ich gry jest przestarzały, a potem dokonali taktycznej rewolucji, dzięki której prowadzony przez Paisleya Liverpool w latach 1977–1984 sięgnął po cztery europejskie puchary.

Czy futbol może być zbawiony

Zostawmy na razie na boku rozważanie, czy podobne spotkania w świecie dzisiejszej piłki są jeszcze możliwe – i czy na przykład argentyński szkoleniowiec Tottenhamu Mauricio Pochettino będzie chciał i umiał dokonywać swojej rewolucji bez potężnego zastrzyku finansowego. Przez ostatnich kilka miesięcy trener Tottenhamu nie krył frustracji, wywołanej faktem, że ocenia się go wedle takich samych kryteriów, jak szkoleniowców najbogatszych klubów świata, on zaś nie ma do dyspozycji dostępnych im narzędzi – z drugiej strony jednak sam przed tym meczem przedstawiał się jako rewolucjonista-romantyk, dając dziennikarzom za punkt odniesienia ryzykowny z perspektywy kogoś wychowanego w komunistycznym kraju przykład swojego rodaka, Ernesto „Che” Guevary.

Wspomnijmy raczej o tym, że legendę Liverpoolu współtworzą nie ekonomiczne „narzędzia” i rodzące się w głowach ideologów abstrakcyjne pomysły na zbawianie świata, ale ludzie. Największy z nich (a przynajmniej największy przed Jurgenem Kloppem…) był wspomniany już Bill Shankly, choć owszem: także on próbował ponad pół wieku temu zbudować wokół stadionu Anfield jakiś rodzaj utopijnej socjalistycznej wspólnoty jednoczącej robotników ze zwykłymi mieszkańcami miasta. Urodzony w maleńkim szkockim Glenbuck, w rodzinie górników, szkoleniowiec ten naprawdę wierzył, że dzięki futbolowi świat stanie się bardziej sprawiedliwy, a ludzie bardziej sobie równi (raz jeszcze przypominają mi się w tym miejscu, cytowane już wczoraj, zdania z wydanych dopiero co „Lekcji futbolu” Pawła Mościckiego, których autor upiera się, że piłka nożna buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek tam, gdzie wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia się jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nim reguły opierają się na maksymalizacji zysku i ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej). Opowieści o tym, jak Shankly zapraszał do domu nieznajomych kibiców na filiżankę herbaty, odpisywał na ich listy, a najuboższym stawiał też bilety na mecze – to kolejny ważny rozdział legendy Liverpoolu.

Tyleż człowiek lewicy, co chrześcijanin, Shankly nie rozumował, rzecz jasna w kategoriach abstrakcyjnych ideologii: to z rodzinnej miejscowości wyniósł wiarę, że droga do sukcesu wiedzie tylko przez wspólny wysiłek, w którym bliźni sobie pomagają, by na końcu móc podzielić się zyskami. „Tak właśnie widzę futbol i tak widzę ludzki los” – mówił, wskazując jasno, że to nie zbieranie trofeów (w czym wyspecjalizował się jego wieloletni asystent, a później następca Paisley), a zdolność do zbudowania wokół klubu wspólnoty jest czymś, co sprawia, że futbol może być zbawiony.

Oto, dlaczego Jurgena Kloppa wielu fanów tej drużyny chętnie zestawia z Billem Shanklym. Nie chodzi o skracanie dystansu z kibicami, jowialne poczucie humoru i szeroki uśmiech („Let’s talk about six”, śpiewał wczoraj przed kamerami, czyniąc aluzję do szóstego Pucharu Europy, a zarazem przerabiając wylansowany przed prawie trzydziestu laty hit tria Salt’n’Pepa na temat rozmawiania o seksie; nad gustem muzycznym Niemca wypada przejść do porządku dziennego, jak nad słabością Argentyńczyka do „Che”. Nie chodzi o poglądy na świat, choćby deklarowaną jednoznacznie niechęć wobec Brexitu, o czym zresztą prasa brytyjska rozpisywała się szeroko poza kolumnami sportowymi. Nie chodzi o nieomylne wyczucie prostych gestów (kiedy po meczu ściskał dwójkę bocznych obrońców, Trenta Alexandra-Arnolda i Andrew Robertsona, nie tylko zdawał się wskazywać te sektory boiska, w których jego zespół od miesięcy wypada najbardziej imponująco, nawet jeśli większość mediów woli zachwycać się ofensywnym tercetem Salah-Firmino-Mane – pokazywał także, że nie na wielkich gwiazdach sukces Liverpoolu zbudowano). Nie chodzi wreszcie o firmowy styl gry, którego akurat w meczu finałowym raczej nie pokazali – zamiast tradycyjnych furiackich ataków i nieustannego biegania między rywalami podczas prób odebrania im piłki, więcej oglądaliśmy kunktatorskiego wyczekiwania na błąd przeciwnika, którego się zresztą doczekali, kiedy dążący do wyrównania Tottenham w końcówce meczu musiał się odsłonić. Chodzi o poczucie, że – jak zauważył szukający podobieństw między Szkotem i Niemcem jeden z historyków Liverpoolu Simon Hughes – futbol wedle Kloppa jest głównie światem wspólnych opowieści, wspólnych historii i wspólnych tożsamości.

Srebrna pieśń skowronka

Co prowadzi nas znów w miejsca, których w telewizji nie pokażą. Na przykład do jednej z tych tańszych knajpek niedaleko metra Chueca, gdzie grupa fanów Liverpoolu niemających już szans na kupienie biletu (znajomi kibice Tottenhamu, którzy podobnie jak ja przyjechali z Polski, opowiadali, że pod stadionem chodziły za trzy tysiące euro), zajmowała się, oprócz emablowania kelnerki i próbami przekonania jej, żeby przyniosła tu na wieczór choć maleńki telewizorek, formułowaniem łagodnych docinków pod adresem ubranego w koszulkę Tottenhamu sąsiada, do czasu gdy powiedział im, że kibicuje tej drużynie od ponad trzydziestu lat. „No to się sporo nacierpiałeś, chłopie”, skomentował któryś z uznaniem, a potem już życzyli sobie nawzajem miłego wieczoru.

Albo do wagonu metra jadącego w kierunku Canillejes, skąd na stadion jest już tylko pół godziny spaceru, gdzie wpadłem na grupkę hałaśliwych – nie ukrywajmy – fanów Tottenhamu, z którymi, gdy już razem pośpiewaliśmy, zaczęliśmy opowiadać sobie o dzieciach, a kiedy wymienialiśmy strzelców bramek, padających jako pierwsze po ich urodzeniu (w moim przypadku byli to Bułgar Berbatow, a potem Anglicy Bent i Kane, z czego zorientowany fan futbolu zorientuje się, że między dwójką starszych, a najmłodszym, jest dość spora różnica wieku), mogliśmy zgadywać także, z którego są rocznika. Chłopak spod Londynu, który siedział najbliżej (pierwszy strzelec bramki: Lucas Moura), jak już mi opowiedział, że od piętnastu lat jest posiadaczem karnetu na mecze i że na stadion Tottenhamu ma kwadrans pociągiem, pokazał mi nawet zdjęcie córeczki, śpiącej w beciku i z różowym smoczkiem opatrzonym, a jakże, klubowym logo – dziś kończy osiem tygodni, to pierwszy raz, kiedy wyjechał z domu od czasu, gdy się urodziła. Chwila nie była odpowiednia, by zastanawiać się, czy jego klub – występujący w finale Champions League dopiero pierwszy raz – może powtórzyć tę przygodę przed osiągnięciem przez dziewczynkę dojrzałości.

Tak, to jest historia uniwersalna, choć właśnie na przykładzie Liverpoolu najlepiej można pokazać, że legendy jakiegoś klubu nie tworzą słynne mecze i wielkie gwiazdy (pal już licho, czy piłkarskie, czy trenerskie), tylko ludzie, którzy wiążą z nim swoje serce na dobre i złe. Ludzie, których poczucie wspólnoty trwa przez pokolenia (widziałem w drodze na stadion podpierającego się laską, sędziwego fana, prowadzonego pod rękę przez mężczyznę w sile wieku, najpewniej syna; widziałem dziewczynkę z rodzicami, widziałem kobietę w zaawansowanej dość ciąży, przytuloną do starszej siostry) i które pozwala przetrwać nawet doświadczenia tak straszliwe, jak tragedia na stadionie Hillsborough, gdzie w 1989 r., na skutek potwornych zaniedbań brytyjskiej policji, doszło do wybuchu paniki i tumultu, w którym zginęło 96 osób. Żaden triumf w finale Ligi Mistrzów nie zmieni faktu, źe to tamta katastrofa jest najważniejszym wydarzeniem w dziejach Liverpoolu – a następujące po niej dekady walki o dobrą pamięć ofiar – walki z załganymi politykami i manipulowanymi przez nich mediami, zakończone przeprosinami premiera i sądowymi wyrokami zaledwie parę lat temu – zajmują miejsce w tej opowieści przed jakąkolwiek kroniką boiskowych czy ekonomicznych sukcesów. Lekcja futbolu widzianego przez pryzmat Hillsborough nie jest, nie może być zafałszowana.

Wszystko to, o czym próbuję tu opowiadać, zawiera się skądinąd w pieśni rozbrzmiewającej nad madryckim stadionem przed i po meczu: ukochanego jeszcze przez Billa Shankly’ego sentymentalnego kawałka ze starego musicalu „Carousel” Ricarda Rodgersa i Oscara Hammersteina, a mającego w nim służyć pocieszeniu strapionej wdowy. Mniejsza o cukierkową interpretację zespołu Gerry and the Peacemakers (ach, te gusta piłkarskich trenerów…), tysiące gardeł i tak ją zawsze zagłuszają. Ważniejsze są słowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć wysoko uniesioną głowę, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwieją, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu.

Jest taka siła

Jestem, jak państwo się już zorientowali, kibicem Tottenhamu – a przecież czuję się w prawie, by w tę madrycką noc śpiewać hymn Liverpoolu. Taka jest moja opowieść o kibicowaniu i taka jest moja opowieść o życiu, z którym to kibicowanie się splata. Jest taka siła, która pozwala podnosić się po porażce i zaczynać po raz kolejny (fani Tottenhamu zrobili to od razu po końcowym gwizdku, z dumą śpiewając załamanym i płaczącym piłkarzom z Londynu „Oh, When the Spurs Go Marching in”). Jest taka siła, która pozwala wierzyć, że cuda są możliwe (o ile, jak trzeźwo zauważa Mauricio Pochettino, wcześniej włożysz w nie wystarczająco wiele pracy…). Jest taka siła, która pozwala nie narzekać, że w pierwszej połowie twoich ulubieńców ewidentnie zjadała trema (liczba niedokładnych podań, zresztą w wykonaniu obu drużyn, była bodaj rekordowa w dziejach finałów Champions League), a w drugiej poderwali się do walki zbyt późno. Siła, która pozwala odpędzić mogące być źródłem frustracji poczucie, że rywale byli ewidentnie w zasięgu, a w zamian po prostu dziękować za wspaniałe przeżycia, które stały się twoim udziałem w ciągu tych kilkudziesięciu godzin w Madrycie – należało do nich również opisywane tu wczoraj nieoczekiwane spotkanie na Paseo de Recoletas trenera Tottenhamu przy porannej kawie – albo wcześniej, podczas ćwierfinału w Manchesterze i półfinału w Amsterdamie, kiedy drużyna ani myślała kapitulować, walcząc o sukces do ostatnich sekund, podobnie zresztą jak dzisiaj, tyle że wówczas szczęśliwie. 

Oczywiście, Pochettino mówił niejeden raz, że finału Ligi Mistrzów się nie rozgrywa, tylko wygrywa – a tego jego pikarze wczoraj zrobić nie potrafili, nawet jeśli Argentyńczyk szykował ich do meczu wraz z motywacyjnym guru Xesco Esparem, proponując nawet dla dodania odwagi chodzenie po rozżarzonych węglach. Cytowanie korzystniejszych dla Tottenhamu statystyk posiadania piłki, celnych strzałów itd., mija się z celem – podobnie jak spekulowanie, którzy z zawodników odejdą teraz z klubu i czy również trener będzie nadal chciał tu pracować, skoro z pewnością nie dostanie tych „narzędzi”, pozwalających rywalizować z najlepszymi finansowo. Lepiej przypomnieć ideę, do której jeszcze przed meczem trener londyńczyków zdołał przekonać działaczy UEFA: żeby na pamiątkowym zdjęciu, wykonywanym tradycyjnie przed rozpoczęciem spotkania, nie było tylko zawodników wyjściowej jedenastki, ale cała drużyna, z rezerwowymi włącznie, którzy przecież także przyczynili się do tego, że ta wspaniała podróż trwała tak długo.

Przy wszystkich wyrzekaniach na ukryte w tej grze patologie (dawałem im zresztą wyraz w poprzedniej korespondencji), wspomnienie o tym finale Ligi Mistrzów będzie wspomnieniem doświadczanego i na stadionie – choćby wtedy, gdy zawodnicy Liverpoolu utworzyli szpaler, by oklaskiwać idących po odbiór srebrnych medali piłkarzy Tottenhamu – i na ulicach miasta, pomiędzy zwykłymi kibicami, ducha fair play. Futbol, proszę państwa, nie jest okrutny, nawet jeśli w jednym z pomeczowych komentarzy jeden z najbardziej zasłużonych trenerów w historii tej dyscypliny, Francuz Arsene Wenger upierał się, że owszem, jest. Futbol jest piękny, a siła, o której tu piszę, to miłość.

Liga Mistrzów: powrót niewinności

Gdybym znów mógł mieć czterdzieści lat mniej i gdybym mógł jeszcze raz zakochać się w piłce nożnej, chciałbym, by stało się to właśnie w tym roku w Madrycie.

Mam oczywiście czterdzieści lat więcej i widzę, jakie to wszystko nieoczywiste. Zdaję sobie sprawę z tego, na ile zjawisk muszę przymknąć oko, by skontaktować się z tamtym pierwszym dziecięcym zachwytem. Że muszę przejść do porządku dziennego nad dominacją pieniądza, powodującą, że w pięciu największych ligach Europy po mistrzostwo kraju sięgają zazwyczaj drużyny najbogatsze, że tak zwaną wierność klubowym barwom u piłkarzy determinuje zwykle wysokość kontraktów, że popularność piłki starają się wykorzystywać szemrani nieraz politycy czy przedsiębiorcy. Że od kilku lat Liga Mistrzów jest sponsorowana przez kremlowski de facto Gazprom, że finał Ligi Europy odbył się w śpiącym na ropie Azerbejżdżanie, gdzie większość fanów drużyn, które w nim wystąpiły, Chelsea i Arsenalu, dotrzeć nie była w stanie – tak mało było lotów, a podróż tak daleka. Że poprzedni mundial zorganizowano w Rosji, a kolejny będzie w Katarze. Że arabscy właściciele Manchesteru City czy Paris Saint-Germain czynią z futbolu narzędzie soft power, bimbając sobie przy okazji z zasad finansowego fair play. Że kiedy w madryckim metrze włączam się w rozmowy ze zjeżdżającymi na finał Ligi Mistrzów fanami z Londynu i Liverpoolu, najważniejszym tematem ich wyrzekań („naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowacie” – pamiętacie nieśmiertelną frazę Nicka Hornby’ego…) jest oburzenie skandalicznie wysokimi cenami biletów oraz tym, że kluby nie kwapią się, by choć w części je refundować (Liverpool i Tottenham na awansie do finału zarobiły po siedemdziesiąt milionów euro, zwycięzca dostanie jeszcze trzy-cztery miliony dodatkowej premii), a zarazem tym, że mniej niż połowa biletów na sześćdziesięcioośmiotysięczny stadion została rozprowadzona wśród fanów obu drużyn, a lwia część przypadła tak zwanej rodzinie UEFA („UEFA jest jeszcze okropniejsza niż Boris Johnson”, mignął mi gdzieś transparent fanów jadących na ten mecz spod Liverpoolu). Że kolejne pomysły na reformę Champions League i utworzenie elitarnej superligi zmierzają do tego, by dominację najbogatszych jeszcze umocnić – by nie dochodziło do „niemiłych” niespodzianek w stylu kryzysu formy, a związku z tym przegranej i przedwczesnego z punktu widzenia speców od marketingu odpadnięcia z rozgrywek tuzów o kalibrze Realu Madryt. Że jedna z ikon dzisiejszego futbolu, Cristiano Ronaldo, mierzy się z zarzutem gwałtu, dokonanego przed kilkoma laty w USA i że mimo mocnych publikacji tygodnika „Der Spiegel” na ten temat wciąż nie przestaje się cieszyć statusem jednego z herosów tego świata. Że ikona kolejna, Leo Messi, ma na koncie wyrok za oszustwa podatkowe. Że rasizm, przemoc, seksizm, korupcja, hazard – i więcej jeszcze można by wymieniać plam na futbolowym słońcu, gdyby nie zarzut najcięższy, który odnalazłem w wydanej dopiero co książce Pawła Mościckiego, „Lekcje futbolu”.

„Dziś, podobnie jak wczoraj, piłka buduje fałszywe poczucie spotkania tam, gdzie wcale do niego nie dochodzi, pozoruje wzajemny szacunek dokładnie wtedy, gdy wokół panuje wyzysk, a własną rolę zafałszowuje podwójnie, bo przedstawia samą siebie jako narzędzie pokoju i solidarności, choć rządzące nią reguły opierają się na bezwzględnej maksymalizacji zysku i dobrze ilustrują najbardziej szokujące wymiary współczesnej gospodarki kapitalistycznej” – pisze autor „Lekcji futbolu”, a każdy zajmujący się piłką trochę bardziej niż sporadycznie, wie, jak bardzo potrafią to być zdania prawdziwe. Fałszywe łzy nad sprawami błahymi przy równoczesnej obojętności na rozgrywające się w świecie dramaty, złudne poczucie, że stadion daje jakąś możliwość katharsis albo że możliwe jest na nim doświadczenie braterstwa czy sprawiedliwości – doprawdy upierać się po takiej lekturze, że w piłce można się zakochać, wydaje się świadectwem opisywanej skądinąd i przez Mościckiego niedojrzałości.

A przecież tu jestem. I chciałbym przekonać czytelnika, że można o piłce myśleć, mówić i pisać inaczej. Że nie o niedojrzałość tu chodzi, a o powrót niewinności.

Wszystko, co najlepsze

Zacznijmy od tego, że w sezonie 2018/19 do finału Ligi Mistrzów nie awansowały drużyny najbogatsze, ba: niejeden powiedziałby, że nie awansowały drużyny najlepsze. Zanim jeszcze Tottenham wyszedł z grupy, Barcelona dała mu solidną lekcję futbolu; w Premier League londyńczycy zajęli wprawdzie wysokie czwarte miejsce, ale po drodze przegrali aż trzynaście spotkań, z czego wiele z ligowymi średniakami. Zanim do finału dostał się Liverpool, on także musiał uznać w pierwszym meczu półfinałowym wyższość drużyny z Katalonii, w której zwłaszcza Leo Messi pokazywał, że w dziejach futbolu nie było zawodnika wybitniejszego.

To nie jest bynajmniej dygresja. Ten sezon Messiego bowiem, przyjemność patrzenia nie tylko na bramki – zdobywane także dzięki wykonywanym z nieprawdopodobną precyzją rzutom wolnym – ale również na tnące linie obrony przeciwnika pod zdumiewającymi kątami podania, z jednej strony minimalizm, z drugiej absolutna konieczność każdego ruchu argentyńskiego lidera Barcelony („Najlepszą lekcją futbolu, jaką dostaliśmy w ostatnim czasie było patrzenie nie na to, jak Messi porusza się z piłką, ale na to, co robi bez niej” – mówił po porażce z Katalończykami trener Tottenhamu, skądinąd rodak Messiego Mauricio Pochettino), to jeden z argumentów za tym, że w piłce nożnej można zakochać się właśnie tu i teraz. Dzieliłem się kiedyś na swoim blogu zdumieniem – zdumieniem człowieka pracującego w gazecie o siedemdziesięciopięcioletniej historii i wychowywanego w kulcie przeszłości, a w związku z tym długo tkwiącego w przekonaniu, że wszystko, co najlepsze, dokonało się zanim przyszedł na świat – po nagłym odkryciu, że to wcale nie musi być prawda. Że jakkolwiek piękne wydawały się historie opowiadane nam przez rodziców i dziadków, i jakkolwiek piękne są nasze własne wspomnienia z dzieciństwa, np. o „zwycięskim remisie na Wembley” („najlepszy mecz w historii polskiej piłki” – cóż za szkodliwa bzdura, nawet jeśli tamtemu spotkaniu zawdzięczamy fenomenalny reportaż Wiktora Osiatyńskiego…), to świat poszedł do przodu, bynajmniej na tym postępie nie tracąc. To nie Pele zatem, ani Puskas, Maradona czy nawet Cruyff (choć tutaj drży mi ręka), są najlepszymi piłkarzami w historii futbolu – najlepszego oglądamy na własne oczy w Barcelonie, dla której strzelił w tym sezonie Champions League aż dwanaście goli.

Duch drużyny

Niesamowitość tej historii i tego sezonu polega przy okazji na tym, że Leo Messiego nie obejrzymy w finale Ligi Mistrzów, tak samo zresztą jak nie obejrzeliśmy go w finale mundialu – do tego wątku zdążymy jednak dojść za chwilę. W tym miejscu zauważmy tylko, że na nieustanny rozwój piłki wpływają też czynniki obiektywne, związane na przykład z postępami medycyny sportowej i wiedzy o ludzkim organizmie, powodującymi, że zawodnicy są w stanie biegać coraz szybciej i atakować rywali z coraz większą siłą. Zarazem przecież o obliczu współczesnego futbolu nie decydują piłkarze, których największym atutem jest siła – i tu znowu wystarczy sięgnąć po przykład Messiego.

O obliczu współczesnego futbolu, przynajmniej w tej edycji Champions League, nie rozstrzygają także pieniądze. Wiem, ryzykowna teza, ale najlepiej bronili jej nieustraszeni młodzieńcy z najuboższego w tym gronie Ajaksu Amsterdam, w drodze do półfinału odprawiający z kwitkiem Real i Juventus, a i Tottenham – wprawdzie już dziesiąty na liście najbogatszych – ma budżet przy pieniądzach pokonanego w ćwierćfinale Manchesteru City nieporównywalnie mniejszy. Gdyby chcieć opisywać obu finalistów Champions League od strony ekonomicznej, to – po uznaniu finansowej hegemonii Liverpoolu, który mógł sobie pozwolić na kupienie środkowego obrońcy za 75 milionów funtów i bramkarza za 40 milonów – trzeba by powiedzieć, że oba są zarządzane wzorowo, a stabilności pozycji trenerów, profesjonalizmu wspierających ich sztabów (o tym, jak ekipa Jurgena Kloppa planuje wszystko w najdrobniejszych detalach, najlepiej świadczy informacja o osiemnastu różnych schematach rozegrania… wyrzutu piłki z autu) wszyscy pozostali mogliby się uczyć.

Co może ważniejsze: o obliczu współczesnego futbolu nie rozstrzygają także zimne kalkulacje. Piłka reaktywna, przeszkadzanie rywalowi i czekanie na jego błąd znalazły się w odwrocie, a będący symbolem takiej postawy słynny Jose Mourinho przed kilkoma miesiącami znów wylądował na bezrobociu. Grę Liverpoolu, przeprowadzającego swe ataki w tempie zaiste furiackim, a jeszcze gwałtowniej uganiającego się za rywalami po stracie piłki, określa się czasem mianem heavy metalu. Tottenham nie jest aż tak radykalny, ale Mauricio Pochettino nie na darmo jest wychowankiem arcykapłana pressingu Marcelo Bielsy – i także w północnym Londynie mnóstwo bramek pada po odebraniu piłki na połowie rywala. Jeśli chcesz osiągnąć sukces w futbolu AD 2019 musisz być odważny, musisz nie bać się ryzyka – i atakować.

Co zaś w ogóle najważniejsze: o tym, że w finale Champions League zagrają właśnie Tottenham i Liverpool rozstrzygnęło to, jakiego ducha drużyny zbudowali obaj trenerzy. Pochettino, z braku środków nie mogąc sobie pozwolić na sprowadzanie nowych piłkarzy, kluczowymi zawodnikami tegorocznej kampanii uczynił tych, których odejścia przed rokiem niejeden ekspert był pewien, zwłaszcza Moussę Sissoko. Fernando Llorente, którego gol strzelony Manchesterowi City pomógł awansować do półfinału i którego pojawienie się w drugiej połowie meczu z Ajaksem zrobiło przestrzeń dla zdobywcy trzech bramek Lucasa Moury, był od pierwszych dni w klubie jedynie zmiennikiem Harry’ego Kane’a, także Moura grywał w kratkę – ale kiedy już się pojawili na boisku, odegrali rolę decydującą (podobnie jak rezerwowy początkowo podczas starcia z Barceloną pomocnik Liverpoolu Winjaldum). Pochettino i Kloppa łączy także to, że obaj potrafią zrobić z powierzonych im zawodników lepszych piłkarzy – w obu drużynach nie brakuje nazwisk, które nawet średnio obeznany z futbolem kibic przypominać sobie będzie z wysiłkiem, ale które zebrane do kupy czynią jakość nie do zakwestionowania. 

Niemożliwe nie istnieje

No i w końcu: futbol dzisiejszych czasów pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że nawet jeśli przegrałeś w pierwszym meczu 3:0, to jeśli mocno wierzysz w siebie i w przyjaciół swoich, możesz w rewanżu strzelić cztery bramki. Że potrafisz zdobyć trzy gole, choć masz na to tylko czterdzieści pięć minut. Że owszem: musisz ciężko pracować (obaj trenerzy finalistów mówią o tym bez przerwy), ale musisz także cieszyć się tym, czego doświadczasz – i dopuszczać także możliwość, że wydarzy się cud. Nawet Paweł Mościcki przyznaje, że „piłka nożna umie dziś mówić wielkie prawdy”, choć zastrzega, że „ujawnia je przede wszystkim wbrew samej sobie, a także wbrew duchowi czasu”.

Tylko czy o takich rzeczach pamięta się jeszcze, kiedy trzeba grać finał Ligi Mistrzów, na oczach nie tylko sześćdziesięcioośmiotysięcznej widowni na stadionie, ale także miliarda zapewne widzów w telewizji czy w internecie? Na ostatniej przedmeczowej konferencji Maurucio Pochettino mówił, że w stresie u piłkarzy włącza się często mechanizm „jazdy na autopilocie” i zachowywania się w taki sposób, by dać sobie poczucie jak największego psychicznego komfortu (czyli np. nieryzykowania jakichś niebanalnych zagrań albo strzałów z dystansu, uchylania się od odpowiedzialności, podawania do najbliższego itd.), tymczasem kluczem do zwycięstwa może być tylko granie z wewnętrzną wolnością, którą trener Tottenhamu zestawił z wolnością uganiającego się za piłką siedmio-, ośmio- czy dziewięciolatka.

Jak się wmyśleć w to zdanie, stawką wieczornego finału będzie więc odzyskanie przez futbol utraconej niewinności. A obrazki z piątkowego wieczora na ulicach Madrytu pozwalają wierzyć, że nie jest to niemożliwe: w okolicy stacji metra Chueca sam widziałem grupy kibiców Liverpoolu i Tottenhamu, które niestrudzenie odpowiadały sobie pieśnią na pieśń, ze śmiechem i bez agresji, a widziałem też takich, którzy wspólnie siedzieli przy kawiarnianym stoliku, likwidując plemienne podziały w duchu propozycji przedstawionej przez Pochettino władzom UEFA, by przed rozpoczęciem meczu nie robić pamiątkowych zdjęć tylko wyjściowym jedenastkom, ale całym drużynom łącznie z rezerwowymi, a najlepiej jeszcze przemieszanych tak, by na wspólnej fotografii nie było widać podziału klubowego. Strach, że w metrze możesz zostać zaatakowany za niewłaściwą koszulkę, tutaj nie znajduje zastosowania.

Historia pewnej fotografii

Dobrze, że właśnie temat kibicowania w wielu przedfinałowych relacjach wychodzi na pierwszy plan. Że owszem: czytamy wywiady z piłkarzami czy trenerami obu drużyn, ale największe wrażenie robią historie takie, jak Maksa Rushdena, dziennikarza angielskich stacji radiowych i telewizyjnych, który – po zakończeniu w Madrycie piątkowego dyżuru – rezygnuje z oglądania samego meczu z wysokości trybun stadionu Wanda Metropolitano i wraca do Cambridge, by usiąść na kanapie z ojcem, który nauczył go wszystkiego o kibicowaniu Tottenhamowi, a swoją wejściówkę oddaje jednemu ze zwykłych kibiców.

No dobra, dużo gadam, a przecież mam swoją własną opowieść o niewinności – i o cudzie. Przyleciałem do Madrytu z przesiadką w Barcelonie: wylądowałem na Barajas w piątek koło ósmej rano. Odstałem w kolejce po kilkudniowy bilet na metro, pojechałem linią numer osiem do końca, dość chaotycznie sprawdzając po drodze, w okolicy której stacji jest tak zwana fanzona kibiców Tottenhamu. Przesiadłem się na kolejne metro, zapominając przy okazji, dokąd mam właściwie dojechać, a gdy wreszcie się ogarnąłem i sprawdziłem, gdzie ta zona, przesiadłem się po raz kolejny, tym razem jednak wysiadłem jedną stację za wcześnie (wszystko, co tu opisuję, jest dla mnie – w kwestii programowania podróży i orientowania się w terenie ogarniętego aż do przesady – skrajnie niestandardowe). Wysiadłem więc, kupiłem sobie trochę czereśni, obejrzałem witrynę sklepu z nieprawdopodobnie kolorowymi pończochami, aż w końcu postanowiłem przysiąść w najbliższej knajpce na cafe con leche. W lokalu było jeszcze pustawo, więc wyjąłem komputer i zapisałem kilka pierwszych zdań tego tekstu, a kiedy wydało mi się, że zaczynam nadużywać gościnności, ruszyłem w dalszą drogę, kolejny raz gubiąc właściwy kierunek.

Naprawdę, opisuję zachowania dla mnie skrajnie niestandardowe, ale teraz już wiem, że wszystkie moje pomyłki zmierzały do tego, żebym mógł znaleźć się we właściwym miejscu o właściwej porze. „We właściwym miejscu” oznacza w tym przypadku Passeo de Recoletos, ciągnący się między Plaza de Colon z pomnikiem Kolumba – to tam miała się mieścić fanzona kibiców Tottenhamu, ale dopiero od sobotniego poranka, w tej kwestii też się pomyliłem – a Plaza de Cibeles, gdzie stoi fontanna Kybele. Mniej więcej pośrodku pasażu, w kawiarnianym ogródku między dwoma dość ruchliwymi arteriami, kątem oka dostrzegłem grupkę mężczyzn w t-shirtach Tottenhamu. Przez chwilę mi się wydawało, że jednym z nich jest asystent trenera tej drużyny, Jesus Perez, a drugim – szkoleniowiec bramkarzy Tony Jimenez.

Siedzieli tam wszyscy. Cały sztab szkoleniowy, z Mauricio Pochettino na czele. Siedzieli, pili poranną kawę, gadali, a ja nie namyślając się wiele podszedłem, przeprosiłem, przedstawiłem się krótko i poprosiłem o możliwość zrobienia wspólnego zdjęcia.

Nie będę udawał, że usiłowałem zrobić z nim wywiad, że zadałem któreś z fundamentalnych pytań z listy, którą na taką okoliczność każdy dziennikarz ma przecież przygotowaną. Myślałem o swoich dzieciach, które przecież kibicują mu z całego serca: że będę miał im co opowiadać, i ani się obejrzałem, jak sam znów stałem się takim dzieckiem. Wydukałem, że przyjechałem z Polski, że kibicuję Tottenhamowi od ponad trzydziestu lat, że w naszej rodzinie on sam stał się w ciągu ostatnich lat bardzo ważną postacią i że z całego serca życzę mu powodzenia w finale.

I wiecie, co się stało? Zdjęcie nie wyszło, a kiedy po chwili stwierdziłem ten żenujący fakt, raz jeszcze zebrałem się na odwagę, podszedłem do ich stolika po raz drugi i powiedziałem, że w emocjach nie nacisnąłem migawki i że akurat w radzeniu sobie z emocjami, i w dzieleniu się nimi Mauricio Pochettino jest najlepszym nauczycielem, jakiego kiedykolwiek miałem. A potem już siedziałem sobie na ławeczce z miękkimi nogami i miną wioskowego głupka (w języku Beatlesów należałoby powiedzieć „Fool on the hill”), patrząc jak oni dopijają kawę, a potem rozchodzą się w różne strony – sztab w stronę Plaza de Cibeles, on zaś, kompletnie bez ochrony, w Calle del Almte, gdzie po chwili robi sobie selfie z kolejnym szczęśliwcem. Teraz siedzę już zresztą na trawniku w parku Retiro i obczytuję się w historii Cafe Gijon – znanej już w XIX kawiarni, w której siadywali przed laty Camillo Jose Cela czy Truman Capote, a w której ja przypadkiem wpadłem na Mauricio Pochettino.

Przypadkiem? A czy przypadkiem czytałem przedwczoraj jeszcze raz reportaże sportowe Wiktora Osiatyńskiego, myśląc o tym, jakim był szczęściarzem, mogąc na Wimbledonie podchodzić do tamtych słynnych tenisistów? No więc ja też jestem szczęściarzem. Nie myślę wcale, jak wypadłem, ani co kto o mnie pomyśli, ba: nie myślę o meczu, który mam za paręnaście godzin obejrzeć, nie denerwuję się ani trochę, a że poza tym nie bardzo potrafię nazwać zdobyte właśnie doświadczenie – może więc powtórzę tylko to zdanie, które zapisałem jako pierwsze:, że gdybym mógł być młodszy o czterdzieści lat i mógł znów zakochać się w piłce nożnej, chciałbym, żeby stało się to w tym właśnie roku w Madrycie.