Archiwum miesiąca: sierpień 2023

Stałe fragmenty

To jest jednak niezwykły moment: trzymać w ręku coś, nad czym się tak długo pracowało. Wydawało mi się, że nie przeżyję go z aż taką intensywnością, bo przecież wcześniej było tyle innych, z pewnością ważniejszych: postawienia ostatniej kropki, wysłania do wydawnictwa, potem odesłania poprawionego tekstu, uzupełnień (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Dele Alli…) i korekt, a w końcu nadejścia wiadomości, że poszło do druku i nie poprawi się już ani przecinka (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Harry Kane…). Dziś jednak stałem się szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza „Stałych fragmentów” i mam poczucie, że to nie koniec, ale początek jakiejś przygody: że może będę miał teraz okazję rozmawiać o tematach, jakie tu poruszam, z tymi, którzy zechcą książkę przeczytać. Że może sprawdzę, jak te tematy rezonują – piękna i wstrętna twarz futbolu, zachwyty i zgroza, jakie budzi w nas świat zawodowego sportu, podziw, współczucie, czasem niechęć wobec ludzi, którzy w tym świecie tkwią, przekonanie, że to, jak on wygląda, wiele mówi także o nas samych… Dużo tu jest kwestii, o których chciałbym mówić i o których chciałbym słuchać – hejt w mediach społecznościowych, plemienność, pytanie, czy zawsze najważniejszy jest wynik, czy chodzi o coś jeszcze, czy w tym tak bardzo sztucznym, wydawałoby się, produkcie, jest jeszcze miejsce na radość. Czy będąc takim Messim można się jeszcze czuć wolnym człowiekiem…

Pisałem „Stałe fragmenty” przez dwa lata, zazwyczaj w pośpiechu, czasami w hotelowym pokoju, bardzo często w pociągu, próbując poradzić sobie z emocjami, które uwolnił obejrzany właśnie mecz, ale niekiedy także usiłując złapać dystans i obkładając się w tym celu książkami, które o futbolu – i nie tylko o futbolu – napisali inni. W końcu są. Można zamawiać (na przykład w Empiku, link tutaj), dzielić się, udostępniać, a nade wszystko rozmawiać, bo jeśli miałbym zakończyć czymś w rodzaju credo, to byłoby nim przekonanie, że futbol (i szerzej: sport) stał się jednym z ostatnich pól w naszym pozamykanym w bańkach świecie, na którego temat ludziom, których poza tym różni tak wiele, udaje się czasem wymienić kilka bezinteresownych myśli.

Angeball, słowo na dobry początek

Będę pierwszym, który to przyzna (no, może drugim, bo pierwszym będzie z pewnością wielki Ange Postecoglou) – wynik tego meczu mógł być dokładnie odwrotny. W pierwszej połowie, mimo uderzeń w słupek czy poprzeczkę Sarra i Porro, lepsze okazje miał Manchester United, a Tottenham miał też mnóstwo szczęścia podczas analizy VAR po ręce Romero: patrząc ze studia Viaplay nie wierzyłem własnym oczom, że sędziowie wybrali do oceny ujęcie z kamery, na którym gest Argentyńczyka nie wydaje się oczywisty, podczas gdy sekundę wcześniej puszczono powtórkę, w której jedenastka była ewidentna. Złośliwie można by też powiedzieć, że gdyby Bruno Fernandes włożył tyleż staranności i precyzji w uderzenie głową z pięciu metrów, co w dyskusje z arbitrem i pomeczowe medialne tyrady, gospodarze schodziliby na przerwę przegrywając. Czasem takie rewolucje, jak ta, której dokonuje w północnym Londynie grecko-australijski trener, potrzebują jednak wsparcia od losu – więc los się do Postecoglou uśmiechnął.

Rzec by można: należało mu się za te ostatnie tygodnie, zdominowane nie przez rozmowy o pomysłach szkoleniowca na zbudowanie Tottenhamu od nowa; odświeżenie nie tylko starzejącego się składu, lecz także stylu gry, ale przez niekończącą się transferową sagę z Harrym Kane’em w roli tytułowej, w tle zaś przez okres przygotowawczy, podczas którego jeden planowany sparing został odwołany z powodu monsunu nad Bangkokiem, a w drugim zamiast z wartościowym rywalem z Europy (a za takiego wypada uznać Romę Mourinho), przyszło londyńczykom pojedynkować się z czołową drużyną ligi… Singapuru. Postecoglou buduje drużynę usposobioną ofensywnie, nastawioną na zdominowanie przeciwnika i grę na jego połowie, a w związku z tym przesuwającą linię obrony wysoko, z szybkimi, kompetentnymi w pojedynkach jeden na jeden stoperami – ale kiedy przed tygodniem rozpoczynał swoją przygodę z Premier League, wystawił w bramce, na środku i na lewej obronie debiutantów, z których najmłodszy Udogie liczył sobie ledwie 20 lat, a 22-letni van de Ven odbył z drużyną ledwie trzy treningi, po kwadransie zaś, w związku z kontuzją głowy Romero, musiał szukać porozumienia z nowym partnerem.

Nic dziwnego, że i z Brentfordem, i z Manchesterem United Tottenham zaczynał nerwowo, a kontrolę nad meczem zyskiwał dopiero z czasem. Nic dziwnego, że rywale znajdowali często – przyznajmy: w pierwszym meczu częściej – mnóstwo przestrzeni za plecami przesuwającego się z prawej obrony do środka pola Emersona Royala (przyznajmy również: Pedro Porro, który podczas siedmiu miesięcy pobytu w Tottenhamie miał już czterech trenerów, u pierwszych dwóch był wahadłowym, jak w Sportingu, u trzeciego skrzydłowym, u czwartego zaś przyszło mu przyuczać się do nowej pozycji, dał sobie radę wcale nie gorzej niż grający zawsze w tym miejscu Brazylijczyk – i lepiej niż w meczach sparingowych, podczas których jego stroną szło dużo akcji przeciwników). Na ogół jednak błąd w ustawieniu jednego zawodnika koledzy z drużyny potrafili naprawić – to poczucie, że w Tottenhamie znów „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, wyrażone choćby utworzonym przez zawodników kręgiem tuż przy sektorze własnych fanów przed inauguracyjnym meczem z Brentfordem, jest jednym z tych elementów, o które Postecoglou potrafił zadbać w charakterystyczny dla siebie, tyleż zasadniczy, co całkowicie naturalny sposób. Dodajmy na marginesie: od dawna nie było w Premier League szkoleniowca, który tak szybko zapracowałby na szacunek dziennikarzy, nie tylko kompetencją taktyczną, ale właśnie umiejętnościami interpersonalnymi, poczuciem humoru i całkowitą szczerością.

Przede wszystkim jednak, od dawna, czyli od ery Mauricio Pochettino, nie było w Tottenhamie szkoleniowca, którego przywiązanie do proaktywnego, ofensywnego futbolu, byłoby tak bardzo w zgodzie z klubowym DNA. Kiedy się patrzy na umęczonych pod Contem czy Mourinho piłkarzy, przeżywających w pierwszych meczach Australijczyka renesans, myśli się nie tylko „właściwy człowiek na właściwym miejscu” i powtarza komunały o uwolnieniu tłumionego potencjału. Żeby dać drobny, acz wymowny przykład: Antonio Conte narzekał, że Yves Bissouma jest piłkarzem taktycznie niezdyscyplinowanym. Tak, tak, mówimy o tym Bissoumie, którego Sky Sports dwa spotkania z rzędu wybiera piłkarzem meczu. Który wykręca rekordowe statystyki kontaktów z piłką, podań na połowie rywala, wygranych pojedynków, dryblingów i odbiorów, wyprowadzając futbolówkę spod własnej bramki i dostarczając ją Jamesowi Maddisonowi (kolejny rozgrywający urodzony, by występować w Tottenhamie – nie było tu takiego od czasów Eriksena, a przecież Anglik do duńskiego wizjonerstwa dokłada jeszcze nutę błyskotliwości i szarm). Który wywiódł wczoraj w pole Casemiro, zakładając mu siatkę nonszalanckim zagraniem piętą. I który swojego nowego trenera nazywa ojcem, wujkiem, przyjacielem – jak my wszyscy, nie może się Postecoglou nachwalić.

Najprościej byłoby zasłonić się statystykami. Nie chodzi tylko o to, że po pierwszych dwóch meczach Tottenham ma najwięcej podań w lidze, bo to nie są podania wiodące donikąd. Średnia tych na połowie rywala wynosi 322 – skok o ponad 150 w porównaniu z ubiegłym rokiem. Jeśli zestawić średnie pozycje poszczególnych piłkarzy z pierwszego meczu Postecoglou i ostatniego Conte, przesunęły się one o kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt metrów do przodu. U Włocha na własnej połowie grało sześciu graczy, a kolejnych trzech ledwo ją przekraczało. U Australijczyka na własnej połowie jest trzech, z czego dwóch blisko środka. Skoki pressingowe, dryblingi, szybkie wymiany podań, zgrania z pierwszej piłki, strzały, czyli to, co Koguty lubią najbardziej – znów mamy tego pod dostatkiem.

Stosunkowo łatwo byłoby też mówić o jednostkach, np. o niemal niewykorzystywanym przez Contego kolejnym 20-latku, Sarrze, który błyszczał w okresie przygotowawczym, mecz z Brentfordem zaczął na ławce, świetne spotkanie z United przypieczętował golem, a niezależnie od tego zawsze wiedział, gdzie się ustawić, zarówno, by przeszkodzić gościom w rozegraniu, jak uwolnić się spod ich krycia i niezauważenie wejść w pole karne (nigdy dość przypominać: Senegalczyk kosztował jakieś 60 milionów funtów mniej od takiego Masona Mounta). Albo o Vicario, którego wejścia do Premier League fani Spurs bali się może najbardziej, zważywszy na niepewne zachowania w trakcie meczów przedsezonowych, ale który i z piłką radził sobie bardzo swobodnie, i na linii popisywał się fenomenalnym refleksem, broniąc strzały Casemiro, i opuszczał ją błyskawicznie, kiedy trzeba było zatrzymać szarżującego Rashforda. Może ofensywny tercet Son-Richarlison-Kulusevski jeszcze nie przekonuje w pełni, może Brazylijczyk zbyt rzadko dochodzi do pozycji strzeleckich, ale za to ciężko pracuje dla drużyny plecami do bramki – gole przyjdą, bez obawy, skoro piłkarze widzą, że to, czego uczy ich nowy szkoleniowiec (i co powtarzają zgodnie z instrukcją, ale jeszcze nie instynktownie) zwyczajnie przynosi efekt.

Po odejściu z Tottenhamu Harry’ego Kane’a, po jego bramkowym debiucie w Bayernie, powinienem właściwie nurzać się w żałobie, poczuciu utraty i frustracji, związanej z popełnionymi przez prezesa Ley’ego błędami, których ta utrata była konsekwencją. Otóż nie jestem, i nie chodzi tylko o to, że doprawdy miewałem gorsze początki sezonów. Po wygranej z Manchesterem United Ange Postecoglou wyszedł na murawę, by podziękować za znakomity zresztą doping ponad sześćdziesięciu tysiącom fanów, a kiedy potem mówił dziennikarzom o poczuciu spełnienia, jakie daje odesłanie tylu ludzi do domu z uśmiechem, który będzie im towarzyszył przez resztę tygodnia, dodawał, że czuje się w zasadzie wybrańcem losu. On, przybysz z dalekiego kraju, niesprawdzony w tej lidzie, dał ludziom coś, czego na tym stadionie doświadczali ostatnio tak rzadko: czystą frajdę. „I’m pretty blessed” – to zdanie z Postecoglou nie tylko dodaję do ulubionych. Odpowiadam na nie: „I my też, mate”.

Moje życie ze szczególnym uwzgędnieniem odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu

1. Tak naprawdę nie jestem z siebie dumny. Żyję na planecie postępującej klimatycznej katastrofy. Żyję na kontynencie, w którym półtora tysiąca kilometrów od mojego domu toczą się krwawe walki i do którego przez morze płyną wciąż szukający lepszego życia migranci. Żyję w kraju toczonym przez plemienny spór, w którym poziom wzajemnej nienawiści zdaje się czasem przekraczać tę znaną mi z trybun. Znam wiele instytucji i ludzi pokiereszowanych przez pandemię. Niejedna bliska mi osoba naprawdę nie ma się dobrze, a ja pośrodku tego wszystkiego mierzę się z poczuciem końca świata, bo jakiś piłkarz postanowił zmienić klub?!

2. Jasne: chodzi o klub, któremu kibicuję niemal całe życie, i piłkarza, który spędził w nim niemal całe życie, przechodząc wszystkie szczeble, od zespołów chłopięcych do pierwszej drużyny. Jasne: chodzi o piłkarza, który strzelił dla niego rekordowe 280 bramek, miał 64 asysty, rozegrał 435 spotkań – w tzw. dzisiejszych czasach, kiedy tego typu wierność jednemu zespołowi jest niemal niespotykana, trudno sobie wyobrazić, by ów rekord miał kiedykolwiek zostać pobity. Mówiąc wprost: chodzi o najwybitniejszego piłkarza w historii klubu i to w dodatku wychowanka, drugiego takiego nie będzie.

Jasne: pamiętam nie tylko jego fenomenalne mecze i niebywałe gole, ale też swoje własne życie upływające w ich cieniu; kiedy on zaczął siadać na ławce pierwszej drużyny, ja z pewnością nie byłem jeszcze siwy i zmieniałem pieluchy pierwszemu dziecku; pamiętam, gdzie byłem, gdy stawał w bramce na ostatnie minuty meczu z Asterasem, gdzie zastały mnie wieści o strzelonym Arsenalowi golu w masce, i co robiłem, kiedy dawał koncert gry Manchesterowi City. Jasne: napisałem o nim rozdział w nowej książce w gruncie rzeczy tak, jakby miał się nigdzie nie ruszyć (choć zostawiając przecież ostrożnościowe furtki). Jasne: chodzi o piłkarza, który był dla klubu skarbem nie tylko ze względów sentymentalnych (a także marketingowych, bo chodziło również o kapitana i najlepszego strzelca w historii reprezentacji Anglii), ale i z powodów sportowych; Harry Kane ze względu na swoją skuteczność i inteligencję, na gole zdobywane głową i nogami, z pola karnego i z dystansu, ale także ze względu na precyzję dalekich podań i liczne asysty, słusznie jest uważany za jednego z najlepszych w świecie i z perspektywy neutralnego kibica można by się zastanawiać jedynie nad tym, dlaczego zostawał w Tottenhamie tak długo.

3. Bo przecież naprawdę było mnóstwo okazji, żeby się z perspektywą tego odejścia oswoić. Nie tylko dlatego, że za mojego kibicowskiego życia musiałem się już godzić z opuszczeniem Tottenhamu przez Hoddle’a, Gascoigne’a, Linekera, Klinsmanna, Ginolę, Sola, ekhem, Campbella, Carricka, Berbatowa, Bale’a, Modricia i tylu innych. Także dlatego, że – wspomniałem o tym również w książce „Stałe fragmenty”, której premiera już za trzy tygodnie – przez ostatnie sezony Tottenham nie dawał Kane’owi żadnych argumentów za pozostaniem: po zwolnieniu przed czterema laty Mauricio Pochettino i późniejszych chaotycznych decyzjach (z zatrudnieniem Nuno Espirito Santo jako przykładem najbardziej chyba kuriozalnym), po dymisji Antonio Conte i dyrektora sportowego Fabio Paraticiego, po zatrudnieniu na posadzie szkoleniowca niesprawdzonego dotąd w Premier League Australijczyka Ange’a Postecoglou i po imponujących inwestycjach innych klubów (tak kochany przez Kane’a i fanów Spurs Pochettino przyjął ofertę Chelsea), nic nie wskazuje na to, by dystans między tą drużyną a angielską czołówką miał się stać mniej przytłaczający. Owszem: w ostatnich miesiącach Kane wciąż strzelał gola za golem, ale wiosną 2023 roku wydawało się, że w całym Tottenhamie jest jedynym dobrze wykonującym swoją pracę. Nawet na okres przygotowawczy do zaczynającego się dziś sezonu Premier League, oprócz jego transferowej sagi rzecz jasna, rzuciły się cieniem odwołany z powodu ulewy mecz z Leicester w Bangkoku (względy marketingowe takich wyjazdów są zrozumiałe, ale czy naprawdę muszą się odbywać w porze monsunowej?) i zmiana rywala sparingu w Singapurze z Romy na miejscowych słabeuszy. Przyjście Postecoglou wydaje się wprawdzie odświeżające, a styl, jaki drużyna prezentowała w meczach towarzyskich, nawiązywał w końcu do najlepszych klubowych tradycji, ale styl to przecież nie wszystko. Harry Kane ma 30 lat, czas ucieka, z każdym kolejnym sezonem ma coraz mniej szans na wygranie czegokolwiek – w tym roku Tottenhamu zabraknie w europejskich rozgrywkach, a Bayern, do którego się przenosi, walczyć będzie o triumf w Lidze Mistrzów; jeśli Anglik zadebiutuje jutro w superpucharze Niemiec, pierwsze trofeum może zdobyć już pierwszej doby. Doprawdy: patrząc czysto racjonalnie, nie można było znaleźć żadnych argumentów za jego dalszym pozostawaniem w środowisku, które go wychowało. W Bawarii zarobi dwa razy więcej, stanie się najjaśniejszą gwiazdą ligi, zdobędzie mistrzostwo kraju, a i o Ligę Mistrzów będzie walczył z regularnością będącą z pewnością poza zasięgiem dotychczasowego pracodawcy.

4. Chętnie przyznaję w tym miejscu, bo często Daniela Levy’ego krytykowałem i bo wkurza mnie fakt, że unika konfrontacji z mediami: prezes Tottenhamu bronił interesów swojej firmy jak lew, nie kogut. Jasne, że na ocenę jego prezesury rzutować będzie także utrata takiego skarbu, jak Kane, ale wydarzenia tego lata są już tylko konsekwencją błędów z przeszłości, kiedy skupiony na budowie stadionu Levy nie wsparł w kluczowym momencie Pochettino, a potem roztrwonił kolejne lata z futbolem reaktywnym spod znaku Mourinho i Conte. Trzeba podkreślić, że o sprzedaniu klubowej ikony do któregoś z angielskich rywali nie chciał słyszeć. Bayernowi nie dał sobą pomiatać, na agresywne i publiczne próby kaperowania zawodnika reagował ignorowaniem kolejnych dedjalnów i odrzucaniem niesatysfakcjonujących ofert. Za piłkarza 30-letniego, mającego zaledwie rok do końca kontraktu i niekwapiącego się do jego przedłużenia, wycisnął sumę imponującą, do ostatnich godzin negocjując jak najlepsze warunki umowy. To Alex Ferguson powiedział kiedyś, a propos transferu Berbatowa, że dobijanie targu z Levym było dlań bardziej bolesne niż operacja biodra – z perspektywy Tottenhamu wygląda to, rzecz jasna, zupełnie inaczej. A umowę dopina się, nawet jeśli na dwa dni przed pierwszym meczem drużyny w Premier League, co z pewnością nie jest optymalne, to na trzy tygodnie przed zamknięciem okienka transferowego; jest jeszcze sporo czasu, by zarobione pieniądze ponownie zainwestować. Zresztą: równolegle z umową Bayern-Tottenham Chelsea i Liverpool biją się o wartego podobną kwotę Caicedo z Brightonu; duże zakupy wymagają dużo czasu.

Podkreślam również, bo w świecie współczesnego futbolu to rzadkość: Harry Kane przez wszystkie te niespokojne tygodnie zachowywał się wzorowo. Żadnych strajków i spóźnień, żadnej presji na klub. Arcyprofesjonalna postawa na treningach i meczach oraz jasny sygnał: jeśli strony się nie porozumieją, zostanie jeszcze jeden rok i będzie robił wszystko, żeby bliski jego sercu Tottenham radził sobie jak najlepiej. Naprawdę, takich zwierząt nie ma, nie tylko w dzisiejszej piłce. Ileż to razy, przy pełnej świadomości, że żaden zawodnik nie powinien być większy od klubu, kibice Spurs mieli poczucie, że w gruncie rzeczy to klub nie dorasta do klasy Kane’a i że zamiast wymalowania mu pamiątkowego muralu mógłby po prostu stworzyć mu normalne warunki pracy?

5. Dzisiejsza piłka, skądinąd, jest światem ciągłej zmiany. Odejścia piłkarzy i sprowadzanie w ich miejsce nowych są potrzebne, by nadawać drużynom nową dynamikę. Wiedział to sir Alex Ferguson, żegnający się bez żalu z kolejnymi wielkimi i zasłużonymi gwiazdami, wie to Pep Guardiola (nie wiedział, niestety, Pochettino albo nie dość mocno akcentował to rozmowach z Levym jakieś pięć sezonów temu…). Ange Postecoglou od pierwszych dni w Londynie sprawiał wrażenie, że wyobraża sobie życie bez Kane’a i prosił tylko, by nie przeciągać sprawy w nieskończoność; w czasie sparingu z Barceloną, kiedy Harry odpoczywał po wcześniejszym o dwie doby meczu z Szachtarem, nowi podopieczni Australijczyka momentami grali futbol niebywałej jakości, aż się nie chciało wierzyć, że byli to ci sami ludzie, na których nie dało się patrzeć w ostatnich miesiącach pracy Contego. 

Z pewnością można więc na odejście Kane’a patrzeć bez paniki i myśleć, w jaki sposób spożytkować uzyskane dzięki niemu pieniądze – na środku i bokach obrony przydałoby się przecież więcej jakości, a i w przedniej formacji Richarlison (lider brazylijskiej ofensywy – przypomnijmy jego grę na mundialu i świetną formę w Evertonie…) pogodzi się z tym, że do Alejo Veliza dołączy mu wkrótce jeszcze jakiś konkurent.

6. Wszystko to są jednak tematy na inny tekst. Bo przecież ja nie jestem klubowym prezesem, mającym poczucie, że właśnie zrobił świetny interes. Nie jestem trenerem, u którego system zawsze będzie ważniejszy od jednostki. Jestem kibicem i wyznawcą wiary w sport, w którym oprócz pieniędzy i pucharów chodzi o coś jeszcze – a tu już się sprawa komplikuje.

Wczoraj, kiedy przez niemieckie i angielskie media przetaczały się informacje, że Kane się waha, nie brakowało takich, którzy zaczęli stawiać pytania najważniejsze: czy miarą udanej kariery są jedynie medale w gablocie i miliony na koncie, czy może jeszcze coś? Czy obsesja ciągłej drogi na szczyt nie bywa niszcząca, zwłaszcza jeśli po drodze czyha tyle porażek? Jak zważyć na szali ekscytację związaną z rekordowym transferem i fenomenalnym kontraktem, oszałamiającą prowizją dla reprezentującego interesy Kane’a brata, przeprowadzką, perspektywami pobytu w superklubie, i komfort najbliższych (czwarte dziecko Harry’ego i Kate urodzi się w ciągu dwóch tygodni, a pierwsze za kilkanaście dni zacznie szkołę)? No i wreszcie: jaką lekcją dla nas wszystkich byłoby pozostanie jednego z najlepszych piłkarzy świata przez całą karierę w jednym klubie?

Wdzięczny jestem Harry’emu Kane’owi nie tylko za tych kilkanaście lat, podczas których tyle razy śpiewałem na całe gardło „On jest jednym z nas”. Wdzięczny jestem także, że za tych kilkanaście godzin, w trakcie których pozwolił wybrzmieć tym pytaniom, niezależnie od tego, jaką decyzję ostatecznie podjął. Na niektóre miałem zresztą własną odpowiedź zanim okazało się jasne, że odchodzi: duszy klubu nie da się wycenić nie dlatego, że to Harry Kane ją usoabiał. Uosabiam ją przecież ja. I dziesiątki tysięcy podobnych mi fanów, nawet jeśli przez całe życie przychodzi nam się zmagać z nietrafionymi decyzjami klubowego zarządu.

7. A co będzie dalej? Dalej będzie tak, jak było. Będę kibicował drużynie, która najprawdopodobniej nigdy niczego nie wygra, choć wśród tylu klęsk i rozczarowań dała mi (także dzięki Harry’emu Kane’owi) nieco chwil szczęścia. Przestanę Kane’a obserwować w mediach społecznościowych, tak jak zrobiłem z Pochettino, żeby rzadziej rzucał mi się w oczy. Nie zapomnę tego, co było dobre, ale nie zaskorupię się w rozpamiętywaniu. Co oczywiste: nie zgorzknieję. Samemu zaś piłkarzowi zadedykuję ukochany wiersz Kawafisa w przekładzie Zygmunta Kubiaka, tak jak to robiłem, kiedy odchodzili inni. Tak naprawdę wiem przecież, że na monachijskich boiskach trawa nie jest bardziej zielona.

Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne

Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce. 

Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia 

i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce. 

Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia. 

Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę, 

ruiny mego życia czarne 

widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”. 

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. 

To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach 

będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją. 

Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach 

Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom – 

nie ma drogi w inną stronę. 

Jakeś swoje życie roztrwonił 

w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.