Ange Postecoglou nie ma złudzeń: przed i po każdym kolejnym meczu, po każdej kolejnej wygranej (a w Premier League zrobiły się już cztery z rzędu) powtarza, że rewolucja, jakiej dokonuje w północnym Londynie, jest dopiero w fazie niemowlęcej. Choć dodaje przy tym, że dobre wyniki na wczesnym etapie z pewnością skracają czas potrzebny na przekonanie piłkarzy, członków zarządu, a nade wszystko bazy kibicowskiej, iż jego propozycja ma sens, to wie, że przyjdzie moment, w którym ktoś tę rozpędzającą się maszynę zatrzyma. Kiedy minie efekt nowości, kiedy skończy się niedocenianie przybysza z dalekiego kraju, kiedy jego taktyka zostanie gruntownie przeanalizowana i kiedy zrodzi się pytanie, co w przypadku, gdy podstawowy plan Australijczyka nie przynosi powodzenia.
Szczerze mówiąc, wiele wskazywało na to, że stanie się to właśnie wczoraj. Kiedy nisko broniące się – i bezwstydnie kradnące czas przy każdej nadarzającej się okazji (nie krytykuję tego: wybijanie mocniejszego rywala z rytmu to prawo słabszego) – Sheffield United utrzymało bezbramkowy remis do przerwy, kiedy gol dla gospodarzy nie padł po upływie sześćdziesięciu minut, a ich kolejne próby wejścia w szesnastkę albo strzałów spoza niej robiły się coraz bardziej przewidywalne, kiedy sędzia nie chciał się zlitować przy żadnej ze stykowych sytuacji w polu karnym (no dobra, faul na Maddisonie w pierwszej połowie był ewidentny), doświadczonemu przez los kibicowi Tottenhamu odwijały się w głowie wspomnienia takich właśnie meczów: w trakcie dobrej serii, po nagrodzie trenera miesiąca dla aktualnego szkoleniowca, po fali komplementów w mediach, 0:1 u siebie w spotkaniu, którego było się murowanym faworytem i w którym było się przy piłce przez 70 procent czasu.
Kiedy ten jeden jedyny raz obrona Spurs przysnęła po dalekim wyrzucie z autu i Sheffield United wyszło na prowadzenie, doświadczony kibic Tottenhamu nie był nawet zdziwiony i zaczynał powoli godzić się z porażką, przynajmniej ten kibic przed telewizorem, bo jedną z ważniejszych zmian, jakie dokonały się w ostatnich tygodniach na White Hart Lane, jest ta, że stadion nie stracił nadziei, nie buczał na piłkarzy i nie wyzywał prezesa, nie przestał dopingować i ani myślał pustoszeć, nawet kiedy w 98. minucie jego ulubieńcy nadal przegrywali.
Słowo „zmiana” wydaje się kluczowa nie tylko w opisie tego, co dotąd osiągnął Postecoglou. Nowe zwyczaje na zapleczu (np. rezygnacja ze wspólnego nocowania w ośrodku treningowym przed meczami u siebie). Radykalne odmłodzenie wyjściowego składu. Inne ustawienie i inna filozofia gry: proaktywna zamiast reaktywnej, oparta na pressingu i posiadaniu piłki na połowie rywala. Inni kapitanowie i liderzy drużyny: Son, Maddison, Romero w miejsce Llorisa czy Kane’a. Ważni debiutanci: Vicario, Udogie, Van de Ven, Maddison, Solomon, wczoraj także Johnson. Korzystający w pełni z nowej szansy Bissouma czy Sarr. Uczący się nowej roli Porro. Czujący się wciąż potrzebni rutyniarze Hojbjerg i Perisić – ich precyzja i spokój były przy obu golach Tottenhamu równie kluczowe, jak niespożyte siły Udogiego, odbierającego piłkę rywalowi kilka podań przed strzałem Kulusevskiego. No i w końcu Richarlison, który zasługuje na osobny akapit.
Podczas któregoś z wczorajszych wejść w studio Viaplay Michał Zachodny użył frazy „zawodnik kończący mecz” i, jak to zwykle u tego eksperta, była to fraza w punkt. W dzisiejszym futbolu, a przynajmniej w tej jego wersji, którą proponuje Ange Postecoglou, gdzie przebiegnięcie w trakcie meczu trzynastu kilometrów nie wydaje się jakimś horrendum, trudno traktować tych, którzy wchodzą z ławki, jako „rezerwowych”. Jeśli podczas meczu możesz żonglować połową graczy z pola, zarządzanie zmianami wydaje się jedną z kluczowych trenerskich umiejętności, a szerokość ławki i różnorodność wyczekujących na niej odpowiedniego momentu zawodników – podstawowym elementem trenerskiego arsenału. Szczęśliwie Postecoglou potrafi z niego korzystać w każdym kolejnym meczu – wygrana z Bournemouth również byłaby tu dobrym przykładem.
Przyznam, że patrząc, jak gracze Tottenhamu biją głowami w mur gości w pierwszej fazie drugiej połowy, a zwłaszcza widząc, jak Sheffield bez problemu radzi sobie z dośrodkowaniami, wyczekiwałem wejścia Richarlisona dużo, dużo wcześniej. Ale Postecoglou tłumaczył po meczu, że zwizualizował go sobie nie jako bój trwający dziewięćdziesiąt minut, ale ponad sto minut: Brazylijczyk pojawił się na boisku na dziesięć minut przed końcem regulaminowego czasu, co oznacza, że spędził na nim intensywne dwadzieścia sześć minut.
Żaden piłkarz Tottenhamu nie potrzebował gola tak bardzo jak on. Żaden piłkarz Tottenhamu nie potrzebował tak bardzo również dającej zwycięstwo asysty – bramkę dla Spurs w Premier League Richarlison zdołał już wprawdzie strzelić, w pamiętnym thrillerze z Liverpoolem z kwietnia tego roku, ale wtedy radość odebrało mu późniejsze o kilkadziesiąt sekund trafienie Joty. Tutaj poczucia satysfakcji z kluczowej roli w wygranej nic mu już nie odebrało, a koledzy po ostatnim gwizdku (na czele z kapitanem Sonem) zrobili wszystko, by oddać mu honorowe miejsce przed frontem zachwyconych fanów.
Trudno się dziwić, bo to był naprawdę przejmujący kawałek przerwy na reprezentację: Richarlison najpierw niewykorzystujący dwóch świetnych sytuacji w meczu Brazylii z Boliwią, a potem płaczący na ławce rezerwowych. Richarlison mówiący, że po powrocie do Anglii poszuka pomocy psychologicznej. Richarlison opowiadający o trudnych pięciu miesiącach i o rozstaniu z ludźmi, dla których ważne były tylko jego pieniądze. Trudno było się nie martwić, co dalej, bo przecież w Londynie czekała go również ławka – przestawiony w poprzednim spotkaniu na środek ataku Son zdobył w jego trakcie hat-tricka.
Pytany o kryzys Richarlisona Postecoglou robił to, co zawsze na swoich konferencjach prasowych – rozbrajał potencjalne miny z otwartością, empatią, życiowym doświadczeniem i świadomością własnych ograniczonych kompetencji. Kiedy ktoś mówi o potrzebie wsparcia psychologa czy psychoterapeuty, trudno się spodziewać, że pomoże mu piłkarski trener, choćby nie wiem jak dojrzały i mądry. Dojrzały i mądry trener w takim przypadku się nie wtrąca, oddając pole ekspertom (podobnie jak było z oceną urazu Romero w meczu z Brentford), może za to – i o tym Australijczyk mówił bardzo wyraźnie – zadbać o środowisko otaczające człowieka w kryzysie. O to, żeby czuł się w nim bezpiecznie i miał wsparcie grupy. O to, żeby stan spraw w tym środowisku pozwalał piłkarzowi znaleźć równowagę potrzebną do uporania się z życiowymi kłopotami. Żeby wiedział, że nawet jeśli nie trafia do bramki, nie jest krytycznie oceniany, bo jego wkład w sukcesy drużyny i tak jest widziany i doceniany. Że nigdy nie idzie sam.
Jest coś niebywałego w tym, co wnosi do cyrku Premier League Ange Postecoglou. On jest oczywiście dobrym trenerem, a jego drużyna gra piękną piłkę, ale za każdym razem, kiedy dziennikarze pytają go o jakąś trudną sprawę, trafia w samo jej sedno, schodząc w głąb nawet kilkusekundowego pytania zadanego w chaosie i gwarze konferencji prasowej. Dojrzałość, równowaga, spokój, godność i poczucie humoru Australijczyka układają się we wzór całkowicie nietoksycznej męskości, jakiego w tym świecie dotąd nie oglądaliśmy.
Moja prawda o wczorajszej wygranej Tottenhamu? Czując obecność kogoś takiego za plecami – figurę ojca, można by wręcz powiedzieć – łatwiej mierzyć się z przeciwnościami i odwracać losy meczu, wydawałoby się, już przegranego.