Najłatwiej pewnie zacząć od końca, od gola na 4:0 po (szesnastym!) rzucie rożnym dla Newcastle, bo wygranych pojedynków w powietrzu gospodarze zaliczyli sporo również i wcześniej w polu karnym Tottenhamu. Co mogłoby posłużyć za ilustrację problemu: piłkarze Eddiego Howe’a (tak jak Fulham przed miesiącem czy Wolves w lutym) byli od rywali agresywniejsi i bardziej zdecydowani, wygrywając większość pojedynków. Cóż z tego, że Tottenham utrzymywał się przy piłce przez niemal trzy czwarte meczu, przez pierwsze pół godziny Bentancur poruszał się po boisku z niepodrabialną gracją, a Maddison efektownie zagrywał zewnętrzną częścią stopy, skoro nic z tego nie wynikało? To znaczy, przepraszam, wynikało: gra po obwodzie przed polem karnym Newcastle kończyła się przejęciem piłki przez gospodarzy, dalekim wykopem i kolejną okazją szarżujących Gordona, Isaka czy Barnesa.
To jeden z problemów Tottenhamu, narastających w ostatnim czasie: wrażenie, jakby im strzelać nie kazano. Jakby mieli wjechać w pole karne po kaskadzie podań, ewentualnie zagraniu od skrzydłowego do skrzydłowego wzdłuż bramki (jeszcze przy stanie 0:0 miał taką okazję Werner po podaniu Johnsona). Że obrona Newcastle została na ten mecz sfastrygowana, a bramkarz nie zalicza się do najpewniejszych? No ale to wypadałoby sprawdzić. Wypadałoby spróbować chociaż zmusić Dubravkę do wysiłku.
Łatwo po takim meczu obśmiewać: nieskuteczność Wernera, piłkę odskakującą Sonowi (to po stratach kapitana wyszło kilka najgroźniejszych ataków Newcastle, z czego dwa zakończone golem), podanie Porro, które zamieniło się w asystę przy bramce Gordona, upadki niezawodnego zwykle Van de Vena, dziś sprawiającego wrażenie, jakby wyszedł na ten mecz w klapkach zamiast butów z kołkami. Ale właśnie fakt, że tylu niezawodnych zwykle piłkarzy sprawiało wrażenie debiutantów, wskazuje, że problem jest systemowy. Tottenham ma straszliwe kłopoty w bronieniu się podczas faz przejściowych; w przerywaniu kontrataków, na które jest coraz częściej narażony. Jego piłkarze odbijają się od rywali w fizycznych starciach, licząc na to, że sędzia się nad nimi zlituje. Ich pressing z pierwszej fazy sezonu przestał funkcjonować. Ich zawodnicy środka pola, mający wspierać płynne wyprowadzanie akcji od obrony – dziś Bissouma z Bentancurem – nie są w stanie minąć rywali dryblingiem, a rajdów przeciwnika zatrzymać nie potrafią. O tym, że po kontuzji Maddison nie wrócił do formy z jesieni, świadczą wszystkie statystyki, co gorsza w ostatnich meczach można mieć również pretensje do Sona. Kreujący przez pół roku najwięcej okazji w tej drużynie Kulusevski kilka ostatnich meczów zaczyna z ławki. Przed każdym kolejnym spotkaniem zastanawiamy się, kto zagra w drugiej linii – i każdy wybór okazuje się do poprawienia (osobiście uważam, że także wystawieniem Lo Celso w miejsce Maddisona).
Na sześć kolejek przed końcem sezonu – kiedy trzeba grać jeszcze z Arsenalem, Liverpoolem, City i Chelsea – era „Angeballu” znalazła się w największym kryzysie. Coś, co w swoich najlepszych momentach zachwycało wyrafinowaniem, świeżością i brawurą, ale także intensywnością, agresją czy tempem, wyradza się w szukanie w kółko tego samego schematu, rozszyfrowanego już przez rywali. Piłkarze Newcastle nawet nie musieli pressować tak wytrwale, jak robią to zazwyczaj, raczej czekali na momenty, w których gracze Tottenhamu sami zaplączą się między ich nogami, a potem wyprowadzali błyskawiczny atak, napędzony np. świetną prostopadłą piłką Bruno Guimaraesa.
Postecoglou mówi, że nie dba o awans do Ligi Mistrzów, tylko o postęp drużyny, ale ponura pointa jest taka, że postęp, jaki osiągnął (nawet jeśli nie do zakwestionowania, pamiętając rozpad Tottenhamu na St. James’ Park przed rokiem), raczej o tej Lidze Mistrzów marzyć nie pozwala. Cóż, patrzenie na pociąg odjeżdżający ci sprzed nosa w chwili, gdy po długim biegu naciskałeś już guzik mający otworzyć drzwi, to wyjątkowo przykry widok, ale chyba trzeba zacząć się z nim oswajać: kibic Tottenhamu, jak widać, traci rezon równie szybko, jak jego ulubieńcy dzisiaj nad rzeką Tyne.