Trzydzieści siedem lat kibicuję temu klubowi i wciąż potrafi mnie czymś zaskoczyć. Przyznajmy: zazwyczaj negatywnie. Choć tym razem negatywnie poza boiskiem, nie na nim.
Tego, że Tottenham przegra ten mecz, można się oczywiście było spodziewać. Nie tylko dlatego, że dziewięciu zawodników pierwszego składu było kontuzjowanych – z czego lewy obrońca i jego zmiennik, a także środkowy pomocnik i środkowy napastnik mogliby liczyć na grę od pierwszej minuty. Nie tylko dlatego, że ostatnie tygodnie były czasem bolesnej weryfikacji projektu Ange’a Postecoglou, a australijski trener zaczął mocno mówić o skali zmian, jakie czekają drużynę latem. Nie tylko dlatego, że Manchester City wiosną nie zwykł przegrywać. Także dlatego, że – w odróżnieniu od poprzedników – Postecoglou w starciach z Manchesterem City ani myślał oddawać inicjatywę, murować bramkę i nastawiać się na szybkie kontry, co było przepisem na sukces Mourinho, Nuno Espirito Santo czy Contego (a także Stelliniego, który wygrał z Guardiolą, gdy Conte odpoczywał po operacji wyrostka). Otwarta gra przeciwko mistrzom Anglii, próba ich zabiegania, nastawienie na pressing, słowem: postawa proaktywna, w najlepszym razie zapowiadały wymianę ciosów, w najgorszym wykorzystanie sytuacji przez drużynę mocniejszą, bardziej doświadczoną i na tym etapie rozwoju stale już walczącą o najwyższe cele. I oczywiście: można to nazwać naiwnością, ale można też nazwać konsekwencją szkoleniowca przekonanego, że obrał najlepszą możliwą drogę – i dostarczającego w trakcie pierwszych miesięcy pracy w klubie wystarczająco wielu powodów, by mu zaufać.
Na boisku przecież do postawy Tottenhamu trudno było mieć zastrzeżenia. Jasne: zawiodła skuteczność w kluczowych momentach, jasne: Kulusevski czy zwłaszcza wychodzący sam na sam z Ortegą Son mogli wykorzystać swoje okazje. Jasne: akcja, po której goście objęli prowadzenie mogła zostać kilka razy przerwana, choć akurat nie przez mającego już żółtą kartkę Bentancura. Jasne: Manchester City ostatecznie okazał się lepszy, bo po prostu swoje szanse wykorzystał – i miał w składzie znakomitego Fodena. Mimo wszystko jednak potrafiłbym napisać sprawozdanie z tego meczu skupiając się na pozytywach. Na tym, że Maddison grał lepiej niż ostatnio – i w ogóle środek pola długimi chwilami dominował rywali, dla których dominacja brzmi jak drugie imię. No i ta wyjściowa formacja: bez napastnika, a właściwie z bardzo szeroko ustawionymi na bokach Sonem i Johnsonem, co właśnie pozwalało wygrywać walkę o środek, nawet jeśli kilkukrotnie zostawiło otwartą przestrzeń dla rozpędzającego się Walkera. Pressing. Intensywność. Zdecydowanie.
Dziwna sprawa, napisałem już dwa i pół tysiąca znaków, a nie przeszedłem do sedna. A sednem jest, niestety, toksyczna atmosfera panująca wokół tego meczu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin w mediach społecznościowych, a w ślad za nimi także: w tradycyjnych (doprawdy, niesamowite, że nawet w BBC ulegli wyścigowi na kolportowanie memów i cytowanie trolli nawołujących do podłożenia się przez Tottenham Manchesterowi City). Toksyczna atmosfera, która – również dzięki pytaniom do Postecoglou na przedmeczowej konferencji, ale przede wszystkim dzięki zachowaniom trybun – miała wpływ na piłkarzy. Doprawdy, trudno gonić wynik, podkręcać tempo w końcówce (co zwykle było specjalnością dobrze przygotowanej kondycyjnie drużyny), kiedy trybuny milczą albo zamiast wspierać twoje wysiłki, zajmują się obrażaniem sąsiada. „Ostatnie czterdzieści osiem godzin pokazały, że fundamenty są dość kruche” – mówił po meczu Postecoglou, niezbyt starannie tłumiąc gniew. „Dużo się w tym czasie dowiedziałem, to było interesujące doświadczenie”. Dopytywany, czy chodziło mu o ostatnie czterdzieści osiem godzin w klubie, czy poza nim, mówił, że tu i tu.
Przyznam, że podobnego niesmaku nie odczuwałem od czasu, gdy we wrześniu 2008 roku Tottenham grał z Portsmouth, a na występującego w składzie rywali Sola Campbella lała się z trybun fala nienawiści. Niesmaku, który Postecoglou dobrze nazywał i przed, i po meczu. Przecież życzenie swojej drużynie porażki nie tylko ją demobilizuje, ale uderza w same podstawy sportu. I rozbraja wysiłki, mające na celu zbudowanie w drużynie kultury wygrywania. Jak można myśleć o odrobieniu w przyszłym sezonie ponad dwudziestopunktowej straty do czołówki, jeśli tej kultury wygrywania nie wpisze się w klubowy etos na równi z przywiązaniem do atrakcyjnego futbolu i listą drużyn, z którymi nie ma się po drodze?
Nie wykluczam, oczywiście, że futbol i tym razem okazuje się lustrem, w którym przegląda się cały nasz świat. Głosowanie w wyborach nie za kimś, a przeciwko komuś. Wzmożenia i nagonki… Ci, którzy obejrzeli „Dzień świra”, pamiętają pewnie wypowiadaną tam modlitwę Polaka, to jest, najmocniej przepraszam, pseudo (bo przecież nie prawdziwego) kibica: „Gdy wieczorne zgasną zorze, zanim głowę do snu złożę, modlitwę moją zanoszę, Bogu Ojcu i Synowi. Dop…cie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie proszę, tylko mu dosrajcie, proszę!”. Coś takiego lało się wczoraj z trybun na Tottenham Hotspur Stadium od pierwszej do ostatniej minuty.
Powiecie, że w przypadku zwycięstwa Tottenhamu otwierałaby się droga do mistrzostwa Arsenalu? Nie jeden mecz decyduje o czyimś tytule, a trzydzieści osiem spotkań, cały sezon: wystarczająco długi, żeby mieć poczucie, iż na sukces ciężko się zapracowało. I nie mówcie człowiekowi, który trzydzieści siedem lat oddycha tym klubem, że nie ma pojęcia o prawdziwej północnolondyńskiej rywalizacji. Na samym początku każdej rywalizacji jest przecież pragnienie, żeby samemu być najlepszym – a nie pławienie się w wizji klęski przeciwnika.
Może zresztą powiem to wszystko prościej: kiedy myślę „Tottenham”, kiedy budzę się w nocy na przykład i z mroków nieświadomości słowo to ukonkretnia się w jakieś postaci, to są to zwykle, w kolejności dowolnej, Paul Gascoigne, David Ginola, Gary Lineker, Jurgen Klinsmann, Glenn Hoddle, Lucas Moura, Harry Kane, Ledley King, Ossie Ardiles, Gareth Bale, Luka Modrić, Gary Mabbutt, Rafael van der Vaart, Dele Alli, owszem: Mauricio Pochettino także, i Ange Postecoglou. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło pomyśleć o Tottenhamie i zobaczyć Artetę, Wengera, Henry’ego czy Bergkampa, nawet jeśli ci dwaj ostatni strzelili mojej drużynie mnóstwo bramek.