Gdyby ktoś mi płacił za prowadzenie stałej rubryki o takich wpadkach Tottenhamu jak ta z Brighton sprzed dwóch tygodni, miałbym najłatwiejszą wierszówkę na rynku medialnym. Gdyby ktoś mi płacił za przypominanie w kolejnym bieżącym kontekście tych wszystkich przeszłych porażek, mógłbym stworzyć na ich temat regularnie aktualizowany serwis. Gdyby ktoś mi płacił, miałbym przynajmniej poczucie, że podtrzymywanie toksycznego związku z tym klubem ma jakikolwiek sens.
Nic z tych rzeczy. Robię to za darmo. Moją jedyną korzyścią jest – coraz słabsze, nie ukrywajmy – przekonanie, że spisując tych kilkanaście akapitów przynajmniej porażkę z Brighton będę mógł sobie przepracować. Że tych ostatnich kilkadziesiąt godzin do derbów z West Hamem zleci szybciej, jeśli to wszystko jeszcze raz przez siebie przepuszczę. Ale, dalibóg, nie jest łatwo. Cofam się pamięcią o kilkanaście dni i czuję, jak nadal wszystko się we mnie trzęsie.
Historia Tottenhamu na przykładzie dwubramkowego prowadzenia
Rzecz w tym, że jeśli Tottenham robi coś takiego, nie robi tego ot tak, w zwyczajnych okolicznościach. Jeśli już to robi, to z przytupem, jakby czerpał jakąś perwersyjną przyjemność ze sprawiania własnym kibicom bólu. Tak, żebyśmy nie zapomnieli łatwo. Żebyśmy nie mogli wzruszyć ramionami, kwitując porażkę frazą, że po prostu od pierwszej minuty grali słabo albo rywal był wyraźnie lepszy. Żeby amplitudę emocji zwiększyć do maksimum, a czas między euforią a dysforią skrócić do absolutnego minimum. Żeby kontrast między tym, co należałoby określić mianem fenomenalnego występu a popisem futbolowego frajerstwa skrócić z okresu kilku-kilkunastu dni do kilku-kilkunastu minut. Tak, Tottenham to potrafi.
Marek Bieńczyk pisze enumeracja to figura, w której melancholia literacka „wytwarza dla siebie sferyczne, bezpieczne miejsce, gdzie w jednej chwili zbiera się «wszystko»”, zastosujmy więc jeszcze raz wyliczenie, by „uchwycić nieskończoność rzeczy w fikcyjnej nieskończoności słów”. Prowadzenie 3:0 do przerwy w ligowym meczu z Manchesterem United na White Hart Lane, w 2001 roku, wypuszczone w ciągu kolejnych 45 minut (czy można się dziwić sir Aleksowi i jego pamiętnej frazie „Lads, it’s Tottenham?). Prowadzenie 3:0 do przerwy z grającym w dziesiątkę Manchesterem City w Pucharze Anglii w 2004 – i porażka 3:4. Prowadzenie 0:2 do 40. minuty na Emirates, w lutym 2012 (Arteta pamięta, grał wtedy w drużynie gospodarzy…) – i przegrana 5:2. Bitwa na Stamford Bridge w 2016, kiedy Tottenham Pochettino usiłował jeszcze ścigać idące po mistrzostwo Leicester – prowadzenie 2:0 do 58. minuty, bramka dająca remis Chelsea na kilka minut przed końcem. Mecz z Juventusem w Lidze Mistrzów, w 2018 r. – dwa ciosy w drugiej połowie i wypuszczone prowadzenie wprawdzie jednobramkowe, ale wspominam ten mecz, bo to po nim Giorgio Chiellini wygłosił pamiętną klątwę, że taka jest właśnie historia Tottenhamu: stwarzają mnóstwo sytuacji, ale na końcu zawsze czegoś im brakuje. 3:0 do przerwy, ba!, do 82. minuty z West Hamem, w październiku 2020 – i mecz zremisowany 3:3. Kończący pobyt Antonio Conte w północnym Londynie pojedynek z ostatnim w tabeli Southamptonem w marcu 2023: dwubramkowa przewaga do 77. minuty, remis 3:3, a potem furiacka tyrada Włocha, krytykującego piłkarzy, prezesa, klub i jego kulturę.
Wyliczenie mógłbym ciągnąć: w dziejach występów Tottenhamu w Premier League mecz z Brighton był już dziesiątym przypadkiem, kiedy drużyna roztrwoniła dwubramkowe prowadzenie.
Co się stało na The Amex
Co napisawszy, nie jestem pewien, czy poczułem się lepiej. Wciąż pamiętam to poczucie satysfakcji, z jakim jeszcze w przerwie oglądałem studio Viaplay i przygotowaną przez Michała Zachodnego analizę pressingu piłkarzy Postecoglou w pierwszej połowie. Owszem, Brighton zdołało go raz czy drugi ominąć, ale były to raczej incydenty, na których tle widać było zarówno dominację, jak wykreowane szanse Tottenhamu.
Drużyna z Londynu rzuciła się na rywali od pierwszej minuty – już po kilkunastu sekundach Timo Werner z łatwością pokazał plecy Veltmannowi. Kreowała sytuację za sytuacją, jak w przytłaczającej większości meczów tego sezonu. Wykorzystała dwie, mogła więcej – zwłaszcza Werner i Johnson. Nade wszystko jednak: naciskała przeciwników, wymuszając ich błędy już na trzydziestym metrze od bramki Verbruggena. Tak, jak od niej wymaga trener. Tak, jak pokazują statystyki ze wszystkich dotychczasowych spotkań bieżących rozgrywek – nawet tych, które ostatecznie przegrywała, bo przecież nie przegrywała ich w takim stylu, jak ten z Brighton.
Powiedzieć, że patrzyłem na drugą połowę nie wierząc własnym oczom, to nic nie powiedzieć. Jeszcze zanim padła pierwsza bramka dla gospodarzy, wymieniałem niedowierzające uwagi z najstarszym synem, podobnie jak ja mającym pecha kibicować Tottenhamowi. To, co widzieliśmy, to już nie był pressing, to było, przepraszam za wyrażenie, przesuwanie. Wsparty przez wprowadzonego po przerwie Estupiniana Mitoma po lewej, Minteh po prawej z łatwością mijali statycznych nagle graczy z Londynu, którzy wyzbyli się całej agresji jakby dotknęło ich zaklęcie obezwładniające. Bentancur, Van de Ven, Udogie nie trafiali w piłkę, spóźniali się ze wślizgami, żeby nie powiedzieć (sobota w studiu upłynęła nam pod znakiem rozmów o teoriach spiskowych): pozorowali je. Każda bramka Brighton wyglądała na zdobytą podczas gierki treningowej, gdzie sparingpartnerom powiedziano, że broń Boże nie mogą nikomu robić krzywdy. Żadna nie spowodowała reakcji – ani piłkarzy, ani, co gorsza, trenera.
Taniec szalonego Greka
Nad tym brakiem reakcji zastanawiam się od dwóch tygodni. Jak rozumieć fakt, że Australijczyk podczas drugiej połowy na The Amex zamienił się w słup soli. Że stojąc przy linii bocznej przyglądał się raczej swoim podopiecznym, niż próbował zareagować – nawet nie tyle dokonując zmian, co po prostu wywrzaskując jakiś wściekły komunikat, jak w maju podczas meczu z Chelsea, żeby do jasnej cholery przestali podawać do tyłu (inna sprawa, że wtedy nie pomogło…). Czy intencją Postecoglou było dać swoim piłkarzom przeżyć to doświadczenie do końca, żeby porządnie im się utrwaliło i nigdy o nim nie zapomnieli? Że, inaczej mówiąc, świadomie pozwolił im poczuć na własnej skórze owo bycie „spursy”, aby mieć w dalszej pracy z nimi niepomijalny punkt odniesienia? Na coś takiego wskazywały jego pomeczowe wypowiedzi, w których mówił, że nie obchodzi go, jak się czują piłkarze – że powinni czuć się równie fatalnie jak on i kibice. Z drugiej strony jednak powinno mu przecież zależeć na wygrywaniu każdego meczu, na nietraceniu głupich punktów, na utrzymywaniu kontaktu do czołówki…
Być może to kwestia jednego z ostatnich wywiadów z Postecoglou, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie, kupionym niedawno domu w Atenach itd., ale im dłużej myślę o jego północnolondyńskim projekcie, tym bardziej przypomina mi się kolejka do zwózki pni zaprojektowana przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa” – zdanie, które czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.
Owszem, po meczu z Brighton straciłem wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty. Co nie zmienia faktu, że patrzę na ten projekt – bardziej życiowy i filozoficzny niż sportowy – z nieodmienną fascynacją. Pamiętając, że Ryszard Koziołek nazwał kiedyś Zorbę „niebezpiecznym nauczycielem”, wyznam, że nie jestem pewien, czego uczy mnie Ange Postecoglou. Ale może to nieważne; żeby zacytować Kazantzakisa: nie zamierzam mieć pretensji do figowca, że nie rodzi czereśni. „Trzymaj dystans, szefie, dobrze ci radzę!”. I nie stresuj się już tak kolejnymi katastrofami. Bez wiary, bez nadziei, baz fałszywych złudzeń – tańcz.
Albo kibicuj.