Jak zamienić wygrywanie w rutynę: to dla Tottenhamu ważniejsza kwestia niż nasładzanie się wygraną z Manchesterem City

Wystarczająco długo zajmuję się spisywaniem kroniki najnowszych dziejów Tottenhamu, żeby się po takim meczu podpalać. Owszem, piłkarze Ange’a Postecoglou zadali Manchesterowi City Guardioli jedną z najwyższych porażek w karierze katalońskiego szkoleniowca, owszem, wygrali 4:0 na boisku urzędującego mistrza Anglii, ale cóż z tego, skoro za tydzień potkną się u siebie z Fulham? Ileż to już razy łudzili serca swoich fanów imponującymi wygranymi – nawet w tym sezonie z Manchesterem United i Aston Villą – żeby potem zdjąć nogę z gazu, wypuścić prowadzenie z Brighton czy Leicester albo kompletnie przejść obok meczu z Crystal Palace lub Ipswich? Przecież gdyby nie tamte wpadki mówilibyśmy o drużynie liczącej się w walce o mistrzostwo Anglii, a nie o zespole z niepokojącą regularnością odświeżającym wszelkie stereotypy na temat bycia „Spursy”…

Z drugiej strony jednak, pozwólcie udręczonemu kibicowi zapełnić kajecik kilkoma zachwyconymi akapitami, bo przecież nawet nie tyle wynik, co dzisiejsza gra Tottenhamu zdecydowanie na to zasługuje. Po tym, jak przetrwali sztorm z pierwszych dziesięciu minut – sztorm, którego należało się oczywiście spodziewać w kontekście czterech poprzedzających ten mecz porażek Manchesteru City; po tym, jak nie dali się wytrącić z równowagi żółtą kartką dla Bissoumy już w osiemnastej sekundzie; po tym, jak obronili się przed atakami Gvardiola i Savinho lewą stroną, a Erling Haaland nie wykorzystał pierwszej z co najmniej kilku sytuacji, zdołali przecież w końcu wyjść z własnej połowy i rozpocząć swoje strzelanie.

Pierwszy gol dla Tottenhamu był efektem czegoś, co powinno być znakiem firmowym tej drużyny: Kulusevski nacisnął Gvardiola próbującego poradzić sobie z dalekim zagraniem Dragusina, nie dał sobie odebrać piłki, a potem doskonale dośrodkował do wchodzącego z głębi pola Maddisona; mieliśmy tu z jednej strony agresję i intensywność, z drugiej zaś wyobraźnię i technikę. Drugi gol podobnie: Maddison przejął niecelne podanie Gvardiola, rozegrał szybką kombinację z Sonem, wszedł w pole karne i podciął futbolówkę nad Edersonem. I jeszcze w pierwszej połowie okazji do podwyższenia wyniku było więcej: strzał Sona, obroniony końcami palców przez bramkarza City, po znanym wszystkim widzom Premier League ścięciu przez Koreańczyka do środka, czy uderzenie Solankego, również powstrzymane przez Edersona.

Triumfujący Ange Postecoglou mówił po meczu, że na takim stadionie i przez takiego rywala zostajesz przetestowany w każdy możliwy sposób. Musisz się bronić – co z minuty na minutę wychodziło jego podopiecznym coraz lepiej, bo był to mecz, w którym nawet Vicario wyłapywał dośrodkowania z rzutów rożnych i zatrzymywał kolejne strzały (wartość goli oczekiwanych MC to 2,15, a Włoch zachował czyste konto, stoperzy zaś Dragusin i Davies (rezerwowa para, nie dość podkreślać, przy kontuzjach Romero i Van de Vena), Bissouma, a także blokujący szereg uderzeń gości Porro, walnie go w tym wspierali. Musisz ciężko pracować – i liczba przebiegniętych w tym spotkaniu kilometrów, wygrywanych pojedynków, skoków pressingowych mówi o tym bardzo dobitnie. Musisz być zdyscyplinowany – patrz 90 minut Bissoumy z żółtą kartą. I musisz przede wszystkim grać swoją piłkę.

Może jestem dziwny (na pewno jestem dziwny, skoro kibicuję takiej drużynie…), ale największą satysfakcję sprawiały mi właśnie te momenty „grania swojej piłiki”. Na przykład akcja z 27 minuty, podczas której Kulusevski nie znalazł wprawdzie ostatnim podaniem Sona, ale która rozpoczęła się od rozegrania futbolówki przez bramkarza i obrońców, a następnie – wedle wszelkich zasad Angeballu – minięcia pressingu rywala i stworzenia sobie dogodnej sytuacji. Albo, no niechże będzie, że wybiorę bramkową – akcja z 53. minuty, kiedy to Kulusevski przedarł się przez środek pola, zakładając po drodze rywalom dwie siatki, odegrał do Sona, ten znalazł Solankego, który przytomnie wycofał piłkę do nadbiegającego Porro.

To był chyba kluczowy moment meczu, ta bramka na 3:0 – choć pamiętam derby z West Hamem,  w trakcie których Tottenham roztrwonił trzybramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich dziesięciu minut; z nimi naprawdę nie ma lekko. Chociaż tak naprawdę chciałbym oddać sprawiedliwość piłkarzom Postecoglou za wszystko, co zdarzyło się na Etihad od rozpoczęcia drugiej połowy – że wychodząc na boisko po przerwie ani myśleli grać na przeczekanie, tylko przesunęli się wyżej, utrzymywali się przy piłce i czekali na okazje do strzelenia kolejnych bramek.

Jeśli doliczyć świetną szansę Kulusevskiego z 66. minuty, kiedy wychodzili trzech na dwóch po tym jak faulowany Solanke utrzymał się przy piłce, jeśli doliczyć słupek Johnsona w 88. minucie, to zwycięstwo mogło być jeszcze bardziej imponujące; w sumie statystycy zliczają pięć tzw. big chances Tottenhamu przy – uwaga – tylko trzech Manchesteru City.

O kryzysie drużyny Guardioli będzie okazja pomówić osobno. Zespoły tego trenera traciły zawsze gole po szybkich atakach, ale zdecydowanie lepiej panowały nad przestrzenią i lepiej utrzymywały się przy piłce. Wiadomo: dzisiaj w składzie zabrakło nie tylko Rodriego, ale i Kovacicia, więc mając do czynienia z Silvą, Gundoganem czy Lewisem w drugiej linii goście mieli ułatwione zadanie – odrobili je jednak celująco. Gole Maddisona golami, ale Anglik imponował zwłaszcza walecznością, wygrywanymi pojedynkami i odbiorami. Kiedy stracił miejsce w składzie, w „Timesie” napisano, że Postecoglou wyżej ceni biegaczy od artystów – więc artysta postanowił więcej biegać. Jego obecność w wyjściowej jedenastce była naprawdę zaskakująca – Kulusevski w środku pola był dotąd najlepszym piłkarzem Tottenhamu sezonu 24/25, a żeby znaleźć miejsce dla Maddisona, trzeba było znów przesunąć go na skrzydło i posadzić na ławce najskuteczniejszego w drużynie Johnsona. Dalibóg: opłaciło się. I Szwed nie mógł narzekać na bycie z dala od boiskowych wydarzeń (po dzisiejszym meczu jest wciąż kreującym najwięcej okazji spośród graczy Premier League), i Walijczyk zdobył kolejną bramkę po wejściu z ławki.

Zdarzało się Guardioli przegrywać z Tottenhamem – z sumie aż dziewięć razy – ale często były to porażki pechowe, efekt dobrze zamurowanej bramki i zabójczych kontr. Tym razem Pep został pokonany własną bronią. Czy zanim Spurs potkną się w meczu z Fulham – o ile nie wcześniej jeszcze, z Romą w Lidze Europy – ludzie związani z tym klubem mogą przez chwilę poświętować? A może właśnie zamiast upajać się historyczną wygraną, trzeba tonować nastroje i myśleć raczej o tym, jak zrobić z wygrywania rutynę, by nie przeżywać ponownie takich wpadek jak z Palace czy Ipswich? Miejmy nadzieję, że uradowany dzisiejszym sukcesem prezes Levy nie zafunduje drużynie pamiątkowych zegarków…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *