Zanim parę zdań o Tottenhamie, wypada się jednak tym Liverpoolem Arne Slota pozachwycać. Sposobem, w jaki Holender ustabilizował statek rozhuśtany emocjami związanymi z odejściem Jurgena Kloppa. Jak zachował z etosu poprzednika wszystko, co najlepsze, a zarazem dołożył swoje: dał tej drużynie więcej pewności z piłką i nauczył lepiej kontrolować mecze. Jak opanował kryzys związany z kończącymi się umowami kluczowych zawodników (Salah i Van Dijk podpisali już zresztą nowe kontrakty). Jak pomimo braku transferów (latem przyszedł jedynie Chiesa) poprowadził drużynę do mistrzostwa, a i w Lidze Mistrzów potknął się dopiero w fenomenalnym zaiste dwumeczu z PSG. Jak rozwinął powierzonych mu zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem Gravenbercha i Gakpo – ale też jak wykorzystał złotą jesień Salaha, a w różnych ważnych momentach umiał skorzystać także z dublerów i graczy z zaplecza, takich jak np. Endo. Jak dał tej drużynie powtarzalność, nawet jeśli bez wielkich fajerwerków, które zachował na dzisiejsze świętowanie.
Bo dzisiaj naprawdę wspaniale się patrzyło na to, jak świętowali: fraza „wspólnie z kibicami” była jedną z najczęściej powtarzanych, co jeszcze raz przypomina, jak traumatyczny i depresyjny był tak naprawdę ów okres pandemicznego futbolu, podczas którego Liverpool Kloppa wygrał mistrzostwo przy sztucznym dopingu nakładanym przez realizatorów telewizyjnych transmisji. Wspaniale się patrzyło na klubowe legendy na trybunach, na dziesiątki tysięcy fanów bawiących się przed stadionem, na uwielbianych przez owe tysiące kilkunastu milionerów, bawiących się po ostatnim gwizdku jak dzieci – i wreszcie na samego Slota, który zaśpiewał do stadionowego mikrofonu przeróbkę „Live is life”, w której refrenem było nazwisko jego poprzednika; Klopp żegnając się z Liverpoolem wyśpiewał nazwisko Slota, mieliśmy tu więc piękną klamrę. Wspaniale było mieć poczucie, że niezależnie od jakości futbolu, prezentowanego przez tegorocznych mistrzów Anglii – są to mistrzowie tak nieplastikowi, tak związani z klubem i miastem.
A propos jakości futbolu: Tottenham zrobił dziś wszystko, żeby imprezy nie popsuć. Już osiem zmian w składzie – w związku z czwartkowym półfinałem Ligi Europy – było rozłożeniem u stóp gospodarzy czerwonego dywanu, ale na owym dywanie dodatkowo rozścielono wszystko to, co sprawia, że przeciwko drużynie Ange’a Postecoglou gra się – nie tylko Liverpoolowi zresztą – tak łatwo. Każdy właściwie gol mistrzów Anglii, i wiele ich sytuacji strzeleckich, było prezentami – i to ze znanego aż za dobrze katalogu. Możliwość zagrania piłki za plecy wysokiej linii obrony? Ależ proszę bardzo. Błędy w wyprowadzaniu piłki pod presją, począwszy od niecelnych zagrań Vicario? Ależ oczywiście. Okazja do szybkiej kontry, po tym, jak zbyt wielu zawodników Spurs zapędziło się pod bramkę rywala? No jasne, że tak. Obrona przy stałych fragmentach? Ba. Reakcja bramkarza i obrońców przy dośrodkowaniu ze skrzydła? Potrzymajcie mi piwo, zanim wypiję za dwudziesty tytuł Liverpoolu.
O całej tej, zdumiewającej zaiste jak na standardy superklubu (Tottenham, przypomnijmy, jest w pierwszej dziesiątce najbogatszych klubów świata…), epoce pracy w północnym Londynie Ange’a Postecoglou będzie jeszcze okazja napisać – i to obszernie. Na razie faktycznie czas wypić toast za sukces mistrza z holenderskiej szkoły.