Bawiłem się w trakcie tego meczu gorzej niż Alex Ferguson podczas negocjacji transferowych z Danielem Levym, a jak pamiętacie legendarny Szkot mówił, że targowanie się z byłym prezesem Tottenhamu było gorsze niż operacja biodra. Poza świetną grą Vicario w bramce (w bramce, podkreślam, bo pożytku z jego dalekich wykopów było tyle, co kot napłakał – inna sprawa, że Włoch odpowiadał aż za jedną trzecią podań Spurs w tzw. ostatniej tercji) drużyna, której kibicuję, nie dostarczyła mi ani jednego powodu do satysfakcji, jakiej mógłbym oczekiwać od spotkania derbowego. Zrozumiałbym przecież porażkę po jakiejś jeździe bez trzymanki, nawet niekoniecznie tak ekstremalnej, jak tamto 1:4, które zakończyło miodowe miesiące Ange’a Postecoglou w północnym Londynie. Zrozumiałbym przegraną po meczu, w którym zobaczyłbym energię i pasję. Zrozumiałbym klęskę, jeśli jej smak osłodziłby mi doskonały występ golkipera rywali. W sumie zrozumiałbym i wybaczyłbym wszystko, gdybym choć przez moment miał poczucie, że piłkarze Spurs wiedzą, co robią; że ich dość bezładne błąkanie się po boisku ma do czegoś prowadzić. Niczego podobnego nie dostałem.
Początkowo Thomas Frank postawił na ustawienie 4-2-2-2 i tłumaczył przed pierwszym gwizdkiem, że wybrał piłkarzy, którzy będą aktywnie pressować i dużo biegać. Załóżmy przez chwilę, że tak właśnie miało być i że jego pomysł rozsypał się na skutek wypadku losowego – trafiony piłką w głowę już w szóstej minucie Bergvall musiał opuścić boisko, a na jego miejsce wszedł Xavi Simons. Jasne: to, co prezentował Holender w ciągu kolejnej godziny, zanim i on został zmieniony, pokazało, że jeszcze długo nie będzie fizycznie gotów na wymogi Premier League; antologii tych momentów, w których odbija się od rywali albo gdy mając piłkę w dobrym miejscu wstrzymuje atak, zagrywa do tyłu, a w dodatku zbyt krótko, najbardziej nie chciałbym teraz zobaczyć. Ale przecież Simons nie jest jedynym zawodnikiem, od którego można by oczekiwać kreatywności – o wchodzeniu w pojedynki, podkręcaniu tempa, pressingu i innych rzeczach, które kojarzą nam się z derbami nie wspominając.
O tym, że przez cały mecz Tottenham był w stanie nazbierać 0,05 gola oczekiwanego (przy xG Chelsea 2,92 – Vicario naprawdę uratował Spurs przed blamażem…) przeczytaliście już pewnie parę razy, w końcu od czasu gdy zbiera się te statystyki, czyli od sezonu 2012/13, gorszych ten klub i ten trener nie mieli. O tym, że w całym 2025 roku u siebie wygrali w Premier League zaledwie cztery razy pewnie też już mogło się Wam obić o uszy. W trakcie lutowej wizyty na meczu z City sam mogłem się przekonać, że w tej świątyni kapitalizmu, jaką jest Tottenham Hotspur Stadium, chętniej się konsumuje niż kibicuje. Ale czasami przecież – nawet podczas tych szalonych derbów pod Postecoglou, kiedy grając w dziewiątkę gospodarze ustawiali linię obrony na połowie boiska – owi konsumenci dawali się jednak porwać i zaczynali zdzierać gardła. Powtórzmy: tu nie chodzi o przegraną, tylko o postawę. Nawet osławione rzuty rożne i dalekie wyrzuty z autu nie były dziś dla Chelsea najmniejszym problemem – Sanchez łapał wszystko i dalekim wyrzutem rozpoczynał kolejne ataki gości. Chelsea, zauważmy na marginesie, miała dotąd problem z bronieniem się przy stałych fragmentach…
Thomas Frank powtarza jak mantrę, że w nowej pracy zamierza stopniowo dokładać kolejne cegiełki. Że uszczelnił defensywę. Że – wraz z Andreasem Georgsonem – nauczył piłkarzy schematów rozegrania stałych fragmentów. Że na płynny, ofensywny futbol, w którym wszyscy instynktownie wiedzą, co robić, także przyjdzie czas. Wyniki na wyjazdach go bronią. Miejsce w tabeli broni go również, zważywszy, że poprzednik skończył na siedemnastym. Ale patrząc na takie mecze jak dzisiejszy (a wcześniej na porażkę z Bournemouth i cudem uratowany remis z Wolves) i widząc też, jak schodzący z boiska po ostatnim gwizdku Spence i Van de Ven nie podają ręki trenerowi, trudno nie stawiać pytania o kryzys tożsamości. Czy pragmatyzm Franka rymuje się z „To dare is to do”?
Gol dla gości był efektem ciągu prezentów – od Spence’a, któremu odebrał piłkę Caicedo, od Simonsa, którego zbyt krótkie podanie wsadziło Van de Vena na minę, od Van de Vena wreszcie, ale nawet prezenty byłbym w stanie wybaczyć, gdybym miał poczucie, że były efektem jakiegoś odważnego zamysłu, a nie bezradności.
Może i Frank wystawił piłkarzy, którzy potrafią dużo biegać – Sarr potrafi na pewno. Problem w tym, że wystawił takich, którzy pod jego rządami zdają się zapominać, że poza bieganiem istnieje też rozgrywanie piłki. Porro, Bentancur, w sumie oni wszyscy wiedzieli kiedyś, i to całkiem niedawno, jak to jest: zagrać celne podanie do przodu bez przyjęcia. Nawet Kudus, który rozpoczął ten sezon fantastycznie, wygląda na przemęczonego. Kolo Muani? Był w powietrznych pojedynkach osamotniony, a drugie piłki padały łupem graczy Chelsea.
Jasne: kontuzje Maddisona, Kulusevskiego i Solanke stanowią okoliczność łagodzącą. Jasne: zanim skończyło się na Simonsie, klub zagiął parol na Gibbsa-White’a i Ezego, Jasne: na lewym skrzydłe miał biegać Savinho, którego jednak City ostatecznie nie sprzedało. Jasne: ofensywny kwartet w zasadzie zaczyna w tym składzie od zera. Jasne, to dopiero pierwsze miesiące pracy – Pochettino w Tottenhamie, Arteta w Arsenalu potrzebowali więcej czasu. Z drugiej strony jednak, to przecież były derby z Chelsea, naprawdę kiepski moment na zbiorowy blackout.
Lads, it’s Tottenham. Nikt nie psuje sobotniego wieczoru równie skutecznie.

