W takim dniu wybór meczu do oglądania jest wyborem światopoglądowym. Na jednej szali setki milionów funtów wydanych na piłkarzy i setki tysięcy funtów wypłacanych im co tydzień, druga i trzecia drużyna Premier League, menedżerowie pod presją, krytykowane gwiazdy. Na drugiej szali dwa maleńkie zespoły – o jednym należałoby wręcz napisać: mikroskopijny, zważywszy jeszcze na ligę, w której występuje – mierzące się w finale pucharu będącego dla tych największych zazwyczaj poligonem. Próbuję sobie wyobrazić utyskiwania reklamodawców, przeklinających po cichu, że w niedzielne popołudnie na Wembley nie wychodzą drużyny o większej marce niż Bradford i Swansea. Hipokryzja, to jest to słowo. Cieszymy się z sukcesu piłkarzy Laudrupa, z szacunkiem wspominamy 56 ofiar pożaru w Bradford z 1985 roku, ale większość z nas ogląda, czyta, komentuje i emocjonuje się pojedynkiem na szczycie (no, u podnóża szczytu, zważywszy na przewagę MU…) Premier League.
A mnie dziś latają panowie Mancini i Nasri, o Benitezie z Torresem nie wspominając (owszem, żałuję trochę, że Frank Lampard nie strzelił dwusetnego gola w swoim 550. występie dla Chelsea, owszem, doceniam jak zawsze grę Toure…). Patrzę, jak dzieje się historia – także dla tych przegranych. Sam fakt, że zdemolowana dziś czwartoligowa drużyna walczy o krajowy puchar, jest przecież rzeczą bez precedensu. Wyjąwszy Rochdale sprzed ponad pół wieku nie udało się to nikomu, a i wtedy Puchar Ligi był absolutną nowością – większość klubów z czołówki nie brała w nim udziału. Patrzę, jak w końcu przynosi profity rozsądne zarządzanie – również i tym zdaniem obejmując przegranych. Dzięki umiarkowanym cenom biletów na ligowe mecze Bradford przychodzi średnio ponad 10 tys. widzów, wielu z nich to imigranci z Pakistanu i Bangladeszu, którzy w końcu integrują się z lokalną społecznością – dekadę temu byli z trybun wypychani, a w mieście dochodziło do zamieszek na tle rasistowskim (znów futbol jako narzędzie społecznej zmiany, z niedawnym kapitanem drużyny, Zeshem Reshmanem, jako symbolem przełomu…). Wszystko to pozwala powoli zapomnieć o traumie spadku z Premier League (w utrzymaniu nie pomogli dramatycznie przepłacani Carbone, Petrescu czy Collymore) i dwukrotnym ogłoszeniu upadłości. Pieniądze za dotarcie do finału Capital Cup pozwolą przecież zarządowi Bradford nie martwić się o przyszłość przez dobrych kilkanaście miesięcy, a właściwie pozwolą ponownie myśleć o marszu w górę – czyli o powtórzeniu scenariusza przerobionego przed dekadą przez zwycięską dziś Swansea.
Nie tylko Bradford wie przecież, co to upadek, a wielu piłkarzy z Walii również ma za sobą występy w ligach amatorskich, marne kontrakty (żeby opłacić Brittona, kibice w pewnym momencie zbierali pieniądze „do czapki”) i pracę poza światem piłki (Ashley Williams dorabiał kiedyś na stacji benzynowej, próbował także sił jako kelner). Angel Rangel opowiadał, że kiedy przyszedł do klubu, musiał samemu prać koszulkę i spodenki, i samemu kupować buty. Swansea nie miała ośrodka treningowego, pod prysznicem ogólnodostępnej siłowni piłkarze mieszali się z normalnymi klientami, i nawet dziś trenują w warunkach dalekich od standardów angielskiej ekstraklasy.
Lubię dobrze opowiedziane historie. Przygoda Bradford z Capital Cup rozpoczęła się 11 sierpnia 2012 roku – w dniu (jak zauważyła Louise Taylor), kiedy wszyscy emocjonowali się olimpijskim występem Oscara Pistoriusa. Na Meadow Lane, przy dopingu zaledwie trzech tysięcy kibiców, zespół pokonał w dogrywce Notts County, rozpoczynając drogę na Wembley – drogę, w której trzeba było pokonać trzy niebylejakie drużyny z Premier League: Wigan, Arsenal i Aston Villę. Zwycięskiego gola strzelił James Hanson, jeszcze trzy lata wcześniej grający w drużynach amatorskich i pracujący w lokalnym supermarkecie. Na bramce stał dzisiejszy pechowiec Matt Duke, mający za sobą wygraną walkę z rakiem. Drużyną kierował już Phil Parkinson, który w zasadzie nie wydaje pieniędzy na transfery (kiedy zaczął pracę, zjeździł cały kraj w poszukiwaniu wolnych zawodników – podpisał kontrakty z ośmioma), nie żałuje ich natomiast na korzystanie z usług ekspertów od przygotowania fizycznego i psychologicznego – rzecz w czwartej lidze niespotykana. Parkinson podkreśla, że nieprawdopodobna wola walki, cechująca jego zawodników, bierze się stąd, że oni naprawdę walczą o życie – z marnymi pensjami, z kredytami na dom czy samochód, w każdym meczu muszą dawać z siebie wszystko.
„Wyobrażacie sobie – pytał kapitan Bradford Gary Jones przed rozpoczęciem finału – wyjazd do Interu we czwartek, wyjazd do Dagenham w niedzielę?”. Nawet jeśli sobie wyobrażaliśmy, Swansea szybko wybiło nam to z głowy. Po ostrożnym kwadransie czwartoligowcy ruszyli nieco śmielej do przodu, na boisku zrobiło się trochę miejsca, Swansea przyspieszyło, Michu uderzył, Dyer dobił, a później było jak podczas finałowych meczów Ligi Mistrzów Barcelony z MU: Walijczycy zabrali rywali na karuzelę. Pokonując Wigan czy Arsenal Parkinson postawił na stałe fragmenty gry i fizyczne zdominowanie przeciwników, piłkarze Laudrupa byli jednak zbyt szybcy, a murawa Wembley zbyt szeroka na udany pressing. Po pięknym golu Michu zrobiło się 2:0, zaraz po przerwie Dyer strzelił swojego drugiego gola, czerwona kartka dla Duke’a i bramka de Guzmana z karnego zamknęły sprawę i ostatnie pół godziny (z piątym golem dla Swansea w końcówce) przypominało raczej mecz przyjaźni niż finał pucharu: kibice obu drużyn oklaskiwali się nawzajem, owacyjnie przyjęto celny strzał na bramkę Swansea, później zwycięzcy utworzyli szpaler, żeby oddać honory pokonanym, a puchar podnieśli wspólnie Ashley Williams i wprowadzony dziś po godzinie gry Garry Monk – pamiętający czasy czwartej ligi. Później trofeum wpadło w ręce najlepiej podającego w Anglii Leona Brittona, również przed laty tułającego się z klubem blisko dna angielskiego systemu ligowego, i w ręce Michu – zawodnika, który od czasu dwumilionowego zaledwie transferu z Rayo Vallecano jest na ustach całej Anglii. Co tam Bale, co tam van Persie i Suarez – zważywszy stosunek ceny do jakości coraz mocniej jestem przekonany, że to Hiszpana należałoby wybrać na piłkarza roku.
Jak widzicie, wszystko mi się dziś podobało. Swansea, moja drużyna drugiego wyboru, w dwudziestu procentach nadal pozostająca własnością kibiców, zagra w przyszłym roku w Lidze Europejskiej. Michael Laudrup, przymierzany już do Realu, Barcelony, a nawet do MC, Arsenalu i Chelsea, mówi, że nigdzie się nie wybiera, i również oddaje honory piłkarzom Bradford. Ci, złomotani, ale dumni, podchodzą do swoich fanów, by podziękować za doping – a nikt z tych fanów nie myśli jeszcze o wychodzeniu ze stadionu. Zaiste, oglądanie dzisiejszego meczu było wyborem światopoglądowym. Gdyby Benedykt XVI był kibicem i mógł obejrzeć takie spotkanie, nie pomyślałby o rezygnacji.
Zmieniając temat na ligę- ależ ta Chelsea słaba. Benitez psuje kolejną drużynę. Niezbyt mocne City nawet przez moment nie czuło się w tym meczu zagrożone.
Skąd wiedziałem, że temat zostanie zmieniony na ligę? 😉
Bo liga jest ciekawsza, niż puchar pocieszenia :).
Co nie zmienia faktu, że bardzo gratuluję Swansea. Super sprawa dla tak małego klubu.
Ciekawe jest też, że Swans będzie pierwszym klubem spoza Anglii, który będzie reprezentował ją w europejskich pucharach.
Mam pytanie z innej beczki. Czy Lukaku będzie mógł zagrać z Chelsea w przyszłym tygodniu, czy ma „na sobie” jakąś klauzurę?
OK już wszystko wiem 🙂 Nie zagra, szkoda!
Klauzulę ;]
Czwartoligowiec w finale pucharu? to tylko w Anglii jest możliwe:) Może i spowodowane jest to lekceważeniem tego pucharu przez wielkich, ale i tak wniosło trochę powiewu romantyzmu w tych antyutopijnych czasach piłkarskich zdehumanizowanych, multimilionowych, czukocko-hindusko-jankesko-arabsko-żydowsko-papuaskich koncernów.
Cieszy to, że wreszcie będzie okazja sprawdzić Swansea w Europie, bo wciąż nie wiem, czy faktycznie ten styl jest tak hmmm bezwzględnie ładny i skuteczny, czy może na tle rywali z BPL tak wyglądają. Bo cały czas nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w starciu z często prymitywną taktyką i stylem niektórych drużyn, Łabędzie wyglądają jak konkwistadorzy Corteza uzbrojeni w arkebuzy i konnicę przeciwko tysiącom Azteków z pałkami, procami i łukami. Europa pokaże.
Mecz, wyciągnięty z opisanego tu trafnie kontekstu, byłby nudny przepotwornie. Ot drużyna z innej planety przyszła i pokopała skulonego rywala, który nawet przy 0:2, 0:3, 0:4 myślała o ograniczaniu strat.
Podobała mi się reakcja kibiców Bradford. Jak tylko pogodzili się ze straconym pucharem, postanowili wyciągnąć a atmosfery Wembley maksimum możliwości. Machali flagami, robili wrzawę nawet, gdy ich wyrzucali tylko z autu…
Wiecie, że szaliki Bradford są popularne wśród fanów Harry’ego Pottera, bo są identyczne jak książkowe/filmowe barwy Hogwartu? Albo to, że cały skład na finał kosztował łącznie 7,5 tys funtów wydanych na byłego pracownika marketu?
Tu napisałem swoją ocenę i wypisałem smaczki z ich fantastycznej przygody po pucharze.
http://andrzejkotarski.wordpress.com/2013/02/25/czarodziejska-podroz-bradford-city/
Laurkę największemu zwycięzcy, Michaelowi Laudrupowi, zdążyłem już urządzić przed potwierdzeniem triumfu na Wembley.
http://andrzejkotarski.wordpress.com/2013/01/30/magik-z-boiska-magik-z-lawki/
Wiele klubów PL nie lekceważy, bo dla nich to jedyna droga do Europy. Nawet jeśli najemnikom-piłkarzom to wisi tak ich ( angielscy ) włodarze/trenerzy etc. daliby wszystko, żeby zagrać w finale ( nieważne którego pucharu ) na Wembley. To jest dla nich świątynia i futbolu i tam nawet finały play oof league two są bezcennym przeżyciem.
PS
ani słowa o Bale’u ( wczoraj przeszedł w strzałach samego siebie, choć cieszyłem się widząc skuteczny powrót do domu Joe Cole’a )
Panie Michale,
Bardzo proszę zapanować nad błędami w datach, jakie pojawiają sie na Pańskim blogu.
24 lutego!!! Nie zaś 24 luty ….
I nie czepiam się tylko dlatego, że kibicuję Arsenalowi.
A tak poza tym, to życzę Tottenhamowi LM w przyszłym sezonie. Byle nie kosztem Arsenalu ….
Wydaje mi się, że ten post to powinnieneś wysłać do Administratorów serwisu blog.onet.pl, bo ta data pod tematem wpisu, jest chyba generowana automatycznie.
Święte słowa. To jest mechaniczne ustawienie systemu, ja jestem bezradny.