Jaki ten świat potrafi być piękny. Półamatorskie Lincoln ogrywa w Pucharze Anglii drużynę z Premier League, a w dodatku robi to jak bóg futbolu przykazał: strzelając gola w ostatniej minucie.
Robi to, dodajmy, na stadionie, który jest dla rywali wyjątkowo nieprzyjazny: na Turf Moor Burnley zwyciężało dotąd w Premier League aż dziewięciokrotnie (w tym z Liverpoolem, o czym wkrótce przeczytacie w czwartym numerze „Kopalni”), dwa razy remisując (przed tygodniem odbierając punkty pewnemu już chyba kandydatowi do mistrzostwa, Chelsea) i tylko trzy razy przegrywając – gdyby podobną formę udawało się utrzymać na wyjazdach, piłkarze Seana Dyche’a walczyliby o europejskie puchary, choć i tak zajmują w miarę bezpieczną pozycję w środku tabeli.
Robi to, przechodząc do historii – od 103 lat nie zdarzyło się przecież, by zespół o podobnym statusie zaszedł aż do ćwierćfinału Pucharu Anglii. 103 lata temu żył jeszcze arcyksiążę Ferdynand, a pierwsza wojna światowa miała dopiero wybuchnąć. Świat – także piłki „zawodowej” i „amatorskiej” – wyglądał kompletnie inaczej. Przepaści między drużynami, różnice w przygotowaniu boisk, na których ćwiczyły i grały, dysproporcje pensji czy diet zawodników itd., naprawdę nie były aż tak wielkie jak dzisiaj.
„Wszyscy, którzy mówią, że magia tych rozgrywek przygasła, nie zaglądali chyba do Lincoln w ciągu ostatnich tygodni” – mówił po meczu menedżer tej drużyny Danny Cowley. Mówił też, że ten sukces jest z gatunku zmieniających życie – i że nie chodzi tylko o finansowy aspekt sprawy. Część jego piłkarzy poza treningami musi pracować, a piłka w najniższych klasach rozgrywkowych wcale nie jest aż tak romantyczna…
Trzeba jednak przyznać, że sposób, w jaki Lincoln awansował do ćwierćfinału, nie miał z romantyzmem wiele wspólnego – był raczej z gruntu pozytywistyczny. Pomeczowe wypowiedzi Cowleya – nauczyciela WF-u, który przed rokiem odszedł z zawodu, by poświęcić się trenowaniu zawodników Lincoln – mówiły, że Burnley to lepsza wersja jego drużyny: dobrze zorganizowanej w grze bez piłki i zabójczej z kontrataku, ale mającej również słaby punkt, którym jest prawonożny piłkarz na lewej obronie. Występujący na codzień w piątej lidze zawodnicy Lincoln zdawali sobie sprawę, że rywale nie będą wykorzystywać w swoich atakach całej szerokości boiska – a w związku z tym, że będzie im łatwiej się bronić. Cowley opowiadał też o podzieleniu meczu na sześć piętnastominutowych odcinków, w trakcie których jego podopieczni rozgrywali osobne minipojedynki. Cokolwiek miało to oznaczać – przyniosło sukces i pozwoliło młodemu trenerowi (zanim mógł być gościem Match of the Day) w dobrym nastroju udać się na mecz North Ferriby United z Dover Athletic – z North Ferriby mają zagrać ligowy mecz już we wtorek.
Czuję się w związku z triumfem Lincoln nadzwyczajnie. Napisałem w życiu parę tekstów o magii pucharu, ale robiłem to zwykle półtora miesiąca wcześniej, na poziomie trzeciej rundy, gdzie zwykle kończyła się przygoda kopciuszków. Inna sprawa, że było to kilka lat temu: ostatnio nie tyle magia, co znaczenie Pucharu Anglii dla drużyn z czołówki ekstraklasy znacznie spadło – walcząc w Europie albo o mistrzostwo kraju w tych rozgrywkach, podobnie jak w Pucharze Ligi wystawiały rezerwowe składy. Na szczęście nie o wielkich w tym wszystkim chodzi.
W tekście do czwartej „Kopalni” pisałem między innymi o peryferyjności ludzi i drużyn uważanych za słabsze; z pewnością obdarzonych mniejszymi budżetami od potentatów, zatrudniających piłkarzy tańszych, gorzej opłacanych i zapewne mniej utalentowanych, ale za to takich, którym chce się chcieć (nawet jeśli przepisu na sukces muszą poszukiwać przede wszystkim we wkładaniu kija w szprychy, parkowaniu autobusu we własnym polu karnym czy jakich to jeszcze zwrotów używa się w podobnych okazjach). Kibiców takich drużyn fotografował Przemek Niciejewski, autor fantastycznego albumu „Going to the match” (nie od rzeczy byłoby, gdyby pojechał na ćwierćfinałowy mecz Lincoln, nieprawdaż?). Ich sukcesy, biorące się właśnie z najczystszej chęci, pozwalają przywrócić wiarę w futbol opisywany coraz częściej językiem księgowych. W tym sensie naprawdę chciałoby się, żeby to były sukcesy zmieniające – jeśli nawet nie całe życie, to przynajmniej sposób patrzenia na nie.
Delle Alli co za kretyn. Mam nadzieję że dostanie z 10 meczy zawieszenia, takie zagrania i takich debili trzeba eliminować z piłki nożnej.