Właściwie ten wpis powinien być jedną wielką tyradą przeciwko kulturze przesady, wszechobecnej w naszym życiu publicznym, w parlamencie, na portalach, w telewizji czy w mediach społecznościowych. Powinienem ją oskarżyć o odebranie nam języka, którym zwykliśmy opisywać rzeczywistość. Jeżeli bowiem absolutnie wszystko, o czym codziennie czytamy bądź słyszymy, jest albo szczytem żenady, albo historycznym wyczynem, jeżeli wszystko wymaga użycia wielkich liter albo wykrzykników, to jakie środki stylistyczne pozostają nam jeszcze do opowiedzenia o meczu takim jak wczorajszy pojedynek Arsenalu z Manchesterem United? Czy są w ogóle jeszcze dostępne nam przymiotniki do opisania postawy obrońców gospodarzy przy pierwszych dwóch golach dla gości? A zrywu dążących do odrobienia strat Kanonierów? Wyczynów Davida de Gei, o którym wypadałoby powiedzieć, że widziało się taki bramkarski trans zaledwie kilka razy w życiu, gdyby nie odzywający się natychmiast głos wewnętrznego cenzora, który na podobne zdania natrafia co weekend?
Koncertu de Gei szkoda szczególnie. Policzył ktoś, że w trakcie całego meczu Arsenal oddał 33 strzały, co w starciu z drużyną z czołówki jest statystyką (hmmm, jakiego by tu przymiotnika użyć…) niecodzienną, zwłaszcza że rywal w tym czasie strzelał zaledwie cztery razy. Policzył ktoś, że hiszpański bramkarz zatrzymał podopiecznych Arsene’a Wengera aż czternastokrotnie, wyrównując w ten sposób ligowy rekord. Jeszcze jeden paradoks autsajderskiego fachu, o którym pisałem paręnaście dni temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” przy okazji łez Gianluigiego Buffona: popis bramkarza Manchesteru United nie zdarzył się w finale mistrzostw świata czy w finale Ligi Mistrzów, nie zdarzył się nawet w meczu rozstrzygającym o mistrzostwie kraju. De Gea nie obronił karnego, nie tańczył na linii, jak – powiedzmy – Jerzy Dudek, który w Stambule przed dogrywką nie zachowywał się bynajmniej fantastycznie (pamiętacie, jak po jednej z akcji wrzeszczał na niego Jamie Carragher?), ot, była to zwyczajna kolejka ligowa w sobotni wieczór, spotkanie wicelidera tabeli z zespołem zajmującym w niej do wczoraj miejsce czwarte. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niedługo zostanie zapomniany.
Best goalkeeping performance from De Gea imo
Best keeper in the world
— Farhan (@UtdFarhan) December 3, 2017
A przecież to prawda: na opisywanie wczorajszych wyczynów hiszpańskiego bramkarza brakuje przymiotników. Jak, do cholery, zdążył opaść na ziemię, by prawą ręką zatrzymać uderzenie Lacazette’a z pięćdziesiątej szóstej minuty, kiedy nawet ruch nogą w kierunku piłki – choć noga była bliżej – wydawał się niemożliwy do zrobienia? Jak zdążył się z niej poderwać, by zatrzymać jeszcze dobitkę Sancheza? Obrony strzałów z dystansu z pierwszej połowy możemy pominąć milczeniem, choć do tej pory mam w uszach głuche uderzenie piłki, odbijającej się od jego rękawicy, jakby to była cegła, a nie ludzka dłoń w jakiejś osłonie z tworzywa sztucznego, ale jak skomentować refleks, z jakim wypychał niemal zza linii piłkę przypadkowo odbitą od Lukaku? Jak oddać chwilę, w której zasłaniał sobą bramkę przed znajdującym się o metr od niej Lacazettem, jak zbijał piłkę na poprzeczkę, a potem jak podnosił się i upadał na zmianę w następnych sekundach, bo Arsenal ani myślał przerwać swojego szturmu? Jak wyciągał nogę naprzeciwko piłki kopniętej przez Sancheza, jak zatrzymywał strzał Iwobiego?
Na opisywanie Arsenalu również brakuje – nawet nie tyle przymiotników, co słów. Drużyna mająca w ostatnich tygodniach świetną passę, wygrywająca kolejne mecze, strzelająca wiele brameki i nietracąca żadnych, pokazująca Tottenhamowi jego miejsce w szeregu; drużyna znajdująca w końcu optymalne ustawienie, z imponującym tercetem Ozil-Sanchez-Lacazette z przodu, przystępuje do pojedynku z odwiecznym rywalem pełna odrodzonej kolejny raz nadziei i… zanim jeszcze ten pojedynek na dobre się zaczyna, traci dwie bramki. I to jak traci? Na własne życzenie, po stratach przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy, po niecelnych podaniach własnych obrońców i to przy pressingu przeciwnika, który trudno uznać za szczególnie intensywny (kiedy padał pierwszy gol dla MU, na połowie Arsenalu było siedmiu piłkarzy Wengera i tylko trzech graczy Mourinho). Brakuje słów, bo przecież grając np. z Tottenhamem Arsenal zaczął zupełnie inaczej: totalnie skoncentrowany i bez cienia lekkomyślności, samemu przenosząc pressing pod bramkę rywala. I gdyby poskrobać w historii tego klubu, nawet w ostatnich dwóch-trzech sezonach, znalazłoby się takich meczów niemało, cóż, skoro za każdym razem pojawiał się – i to raczej prędzej niż później – taki, w którym Kanonierzy w kilka minut zmuszali nas do pożałowania wszystkich ciepłych słów, jakie w międzyczasie zdążyliśmy o nich powiedzieć czy pomyśleć.
A może zresztą nie tak. Może mamy do czynienia z jeszcze jedną wersją historii o obliczu Janusa. Ci lekkomyślni, rozkojarzeni, zagrywający niecelnie (Koscielny przy pierwszym golu dla MU) bądź zagrywający na słabszą nogę naciskanego przez rywala kolegi (znów Koscielny, tym razem przy golu numer dwa, choć nie chciałbym przecież całkowicie rozgrzeszać tracącego piłkę Mustafiego) piłkarze Arsenalu, pokazali przecież również ambicję, determinację, wolę walki i klasę. Nie udało się wyrównać przed przerwą, choć okazji było co niemiara, choć tłumnie gościli nawet nie tyle w polu karnym, co w polu bramkowym MU, ale po przerwie poderwali się jeszcze raz. Udało im się strzelić bramkę – zresztą po niezwykle inteligentnym rozegraniu Sanchez-Ramsey-Lacazette (Walijczyk wyszedł zza linii obrońców i odegrał piłkę do Francuza, który znajdował się za nim – o spalonym nie mogło być mowy, szturmowali dalej – i kolejny raz nadziali się na cios MU. Ile takich meczów potrafilibyście sobie przypomnieć, nie tylko w Premier League, ale w Lidze Mistrzów? Meczów Arsenalu grającego świetnie i ambitnie, atakującego z polotem bramkę jakiegoś Bayernu czy jakiejś Barcelony, ale wtedy, gdy było już po wszystkim? A może, zaryzykujmy hipotezę, piłkarze Arsene’a Wengera pełnię swoich możliwości osiągają dopiero wówczas, kiedy nie paraliżuje ich myśl, że ten mecz może być przypadkiem do wygrania?
Nie chcę się wyzłośliwiać. Chcę zrozumieć tajemnicę znakomitych niewątpliwie piłkarzy, którzy jako ciało zbiorowe aż nazbyt często miewają momenty utraty rezonu. Piłkarzy, którzy potrafią być przy piłce 75 procent czasu gry, podawać wizjonersko, przemieszczać się z piłką i bez niej w błyskawicznym tempie, słowem: robić naprawdę wszystko, czego byśmy oczekiwali po klasowej drużynie, po czym i tak schodzić z boiska jako pokonani? Powiedzieć, że przegrali z de Geą, to powiedzieć za mało. Nie wystarczy też powiedzieć, że przegrali z Jose Mourinho, aż nadto świadomym, że do ogrania ich wystarczy poczekać, aż zrobią błąd (choć trzeba docenić klasę kontrataków Manchesteru United, szybkość i pracę w pressingu Lingaarda, rozum Martiala asystującego przy pierwszym golu, siłę i koordynację Pogby, potrafiącego utrzymać się przy piłce mimo rozpaczliwych wysiłków rywali, a potem odgrywającego idealnie w tempo, zarówno przy pierwszej, jak przy trzeciej bramce MU) – jak na standardy portugalskiego szkoleniowca tych szans Arsenalu było stanowczo zbyt wiele, by móc go w pełni komplementować.
No dobra, spróbujmy. To był naprawdę niezapomniany, toczony w dzikim tempie, pełen pięknych akcji, fantastycznych strzałów i jeszcze lepszych interwencji bramkarskich, niewolny od kontrowersji (czerwona kartka dla Pogby, pytanie, czy podobnej nie powinien zobaczyć faulujący Lukaku Koscielny) mecz. Rzecz w tym, że piłkarze Arsenalu przegrali z samymi sobą.
Kurcze, jest mi naprawdę ciężko coś napisać. Z jednej strony oglądałem ten mecz momentami z prawdziwym zachwytem i czystą radością (a nie są to częste stany ducha kibica Kanonierów), patrząc jak totalnie Arsenal dominuje i jakie nieprawdopodobne ilości okazji bramkowych stwarza. Z drugiej strony… no cóż. Wynik jaki jest każdy widzi. W pierwszym odruchu chciałoby się napisać, że gdyby nie dwa indywidualne błędy obrońców i gdyby nie kosmiczna forma De Gei. Ale chyba jednak nie. Moim zdaniem gdyby Arsenal rzeczywiście był tego dnia w szczytowej formie to…. po prostu wygrałby ten mecz pomimo straty dwóch goli do 14′ i pomimo świetnej dyspozycji bramkarza Cz. Diabłów. Przegrali nie dlatego, że Kościelny z Mustafim popełnili błędy ani nie dlatego, że De Gea bronił jak w transie. Przegrali, ponieważ nie potrafili strzelić 3 bramek więcej. Wiem, że to truizm ale tak było. Mieli okazje, mieli możliwości, z przebiegu meczu wydawało się, że tego dnia są w stanie strzelić ManU 4 gole. Nie zrobili tego. Przegrali. Kropka.
Dwa pytania trochę „z boku”. Czy cokolwiek w tym meczu było zasługą Mourinho? Oraz jak Arsenal zareaguje na tę porażkę? Będzie przybity czy wyjdą na najbliższe 2-3 mecze z takim samym impetem? Bo jeżeli uda im się utrzymać ten poziom (wiadomo, że się nie uda ale może chociaż zbliżony) to moim zdaniem spokojnie mają szansę na czwórkę a może nawet trójkę na koniec sezonu. Ob Manchestery są już raczej nie do dogonienia, Chelsea Conte jest zbyt solidna by stracić trzecie miejsce. O czwarte będą się bić Koguty, Kanonierzy i The Reds. Liverpool w mega gazie strzeleckim, pytanie ile to potrwa? „Problem” z nimi jest taki, że mają aż trzech tych strzelców. Jeśli Salah akurat ma słabszy dzień to włącza się Firmino lub Mane. Ciekawa liga w tym roku, naprawdę ciekawa…
PS. Jeszcze a propos trzeciej bramki dla ManU. Z przykrością muszę napisać, że Kościelny wyglądał przy Pogbie jak junior obok seniora. Odbił się od niego straszliwie. W ogóle trzecia bramka ManU – kontratak perełka.
Z punktu widzenia przyszłotygodniowych derbów Manchesteru oraz atrakcyjności ligi – szkoda, że Pogby nie będzie na boisku. To jednak kawał piłkarza.
Zasługą Mou było choćby ustawienie Lingarda na szpicy, co i w presingu i szybkim kotnrataku przyniosło aż nadspodziewane owoce…
Co do tego czy Chelsea jest solidna to mam spore wątpliwości, szans na czwórkę upatruję raczej w tym, że zostały jej jedynie dwa mecze w LM, więc nie będę zajechani w drugiej połowie sezonu.
Może Conte będzie teraz miał kogoś po swojej myśli odpowiedzialnego za transfery i zimą fajne wzmocnienie sie trafi?
michal77
po cichu na to liczę, ale równie dobrze mogą stwierdzić, że Gronowskaya świetnie orientuje się w świecie piłki i kilku młodych zdolnych wypatrzy, i kogoś z nazwiskiem do pierwszego składu też ściągnie, oni tam działają szybciej niż myślą…
me262schwalbe
to prawda, 1/3 szans to niemało, ale z drugiej strony zawsze jakiś atrakcyjny dwumecz też się w tych losowaniach zdarzyć musi, więc obstawiam PSG i po cichu jednak liczę na awans, choć argumentów boiskowych to za wiele nie ma, ale z Chelsea wiadomo, że tak to już zazwyczaj jest, że im gorsza sytuacja tym lepszy wynik…
A teraz szybkie typowanie, bo coś czuję, jak co tydzień, że tym razem to będzie nasza kolejka 🙂
WHU Chelsea 1X
Burnley Watford 2
CP’ – B’mouth 1 X zwrot
H’field – Brighton – tego nie zagram, nie mam pomysłu
Łabędzie WBA 1
Tott – Stoke 1
Sroki Lisy 1
Święci Arsenal 2
Liverpool – Everton X
MU MC 1
Ja zagrałem identycznie jak w poprzedniej kolejce. Tzn. niespodzianki i remisy
WHU – CFC 1x
Burnley Watford x
CP’ – B’mouth x
H’field – Brighton x
Łabędzie WBA x
Tott – Stoke x2
Sroki Lisy x
Święci Arsenal x
Liverpool – Everton x2
MU MC x
6 z 10
Kiedyś taka kolejka niespodzianek nadejdzie.
dlaczego od razu taki pesymizm????
PSG – Juve
Barca – Bayern
Roma – Real
MU – Szachtar
MC – Porto
L’pool – Basel
Besiktas – Chelsea
Tottenham – Sevilla
czy ktoś byłby pokrzywdzony przy takim losowaniu????
W końcu, że CFC trafi na Besiktas (bo o to chyba chodzi) jest dla niektórych tylko 33% szans, a dla innych aż 33% szans – nie mało. Kiedyś sam oceniałem szanse, że w pierwszym sezonie po SAF MU wyląduje na 6-8 na około 20-25%. I weszło centralnie. Teraz masz około 150% szans tego, że przed tamtym sezonem MU zostałoby na 6-8 :).
Na przyszłość, lekka nagana CFC się jednak należy, L’pool dobitnie pokazał jak kwestie sporne pierwszego miejsca w grupie się rozstrzyga :).
Z tym tekstem jest zasadniczo tak, jak z większością tekstów w Tygodniku Powszechnym. Człowiek się uspokaja, choćby trwało to tam trzy i pół minuty czy jedenaście minut razem z bramkarzem, u mnie zazwyczaj liczone dodatkowo razy dwa lub trzy i jedna trzecia, ponieważ nie potrafię przeczytać interesującego tekstu nie wracając po kilka razy do akapitu powyżej lub bez odfrunięcia na chwilę w obłoki, tak po prostu albo w sposób bardziej złożóny, zależnie od tekstu i zamierzonego lub nie kontekstu.
Do wpisu „Z kim przegrał Arsenal” wróciłem dziś jeszcze raz (tracąc – wróć – zyskując kolejne nie mniej niż piętnaście minut), nie tyle dlatego, że czuję potrzebę polemiki z konkluzją, iż piłkarze Arsenalu przegrali sami ze sobą, choć czuję (i mam nadzieję ten temat jeszcze poruszyć jak będe miał o kilka minut więcej), ale dlatego, że zorientowałem się, iż w całym komentowanym tekście ani razu nie pada ani imię ani nazwisko trenera Kanonierów (wpiszę się w tę konwencję i również tego nie uczynię), co jest zaskakujące wobec np. następujęgo sformułowania: „(…) drużyna znajdująca w końcu optymalne ustawienie (…)”.
Czyżby było tak, iż gdy Arsenal ustawia się fatalnie (np. w spotkaniu z Liverpoolem), to dlatego, że trener tak źle Arsenal ustawił lub – co najmniej – dopuścił się błędów przez zaniechanie lub zawodnicy nie chcą go słuchać bo jest stary, wypalony i nie ma żadnych dobrych pomysłów od ostatnich sześcuset siedemdziesięciu siedmiu minut dwudziestu sekund, a gdy drużyna ustawia się na boisku bardzo prawidłowo czy wręcz optymalnie – jak wskazuje Autor w wyrwanym powyżej fragmencie – to jest to zasługa drużyny i w żadnym zakresie trenera?
Interesujące, prawda?
[Sprostowanie] Przepraszam. Wracając dziś tutaj widzę, iż imię i nazwisko trenera Kanonierów w tekście pada i to niejednokrotnie. Musiałem mieć głowę w chmurach i mój zarzut to znakomity dowód na to, iż często przekształca sie rzeczywistość – również niechcący – w sposób dostosowany do potrzeby chwili i po prostu pod wpływem pragnienia postawienia argumentu określonej treści. Nie mniej podtrzymuję, że trener Kanonierów został odseparowany od „optymalnego ustawienia”, które miała znależć niejako drużyna, nie on, co – jako poddanemu Aslana – jest dla mnie trudne do zaakceptowania.
@Stanisław
Przepraszam za zwłokę. Bo w zeszłym tygodniu nie mówiłem, bo byłem chory. Mam zwolnienie. Głównym zadaniem trenera nie jest przygotowanie drużyny do pojedynczego meczu. Zadanie trenera polega na przygotowaniu zespołu do sezonu, wypracowanie powtarzalności i jej utrzymanie przez cały rok na wysokim poziomie. Można mu dać czas, pod warunkiem, gdy widać progres.