Gdybyśmy zostaliśmy sami, książę, moglibyśmy porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną, ale wysiadasz właśnie z samolotu na mediolańskim lotnisku i wiem, że widzisz tyle co martwa mrówka. Gdybyśmy zostali sami, powiedziałbym ci z pewnością, że nigdy nie mogłem myśleć o twoich asystach bez uśmiechu, i że teraz, kiedy zapisują ci w kontrakcie z Interem premię za każdą z nich, czuję się tak samo bezbronny jak wtedy, kiedy przychodziłeś, a nadzieje na sukcesy mojego klubu były równie mikre. To jest właśnie koniec, Christianie, nie będzie gromnic i śpiewu, wybierzemy sobie innego do uwielbiania, tyle że nie będzie on już dyrygentem, reżyserem czy artystą, skoro nowy trener próbuje wziąć klub za gardło i wstrząsnąć nim trochę. Wiem, że tak czy owak musiałeś odejść – zapowiadałeś to jeszcze za czasów trenera poprzednika. Widzę też, że ten nowy pracuje już nad projektem murowania bramki i zamierza obmyśleć lepszy system fauli taktycznych, a to, co po nim zostanie – po pierwszych dwóch miesiącach trudno mieć złudzenia – będzie spaloną ziemią. Nigdy się nie spotkamy, Christianie, no chyba że za piętnaście lat, kiedy zakończysz karierę i z poczuciem, że nigdzie nie było ci tak dobrze jak w Tottenhamie, wrócisz na mecz legend, a ja będę cię oklaskiwać jak rok temu Berbatowa.
W gruncie rzeczy nie mam do ciebie pretensji. Z mojego klubu odeszło przed tobą tylu świetnych piłkarzy – Bale, Modrić, Klinsmann, Gascoigne, Lineker – że naprawdę zdążyłem się przyzwyczaić. I Jose Mourinho, i Mauricio Pochettino zresztą, po tym, jak powiedziałeś im, że stęskniłeś się za nowymi wyzwaniami i nie chcesz przedłużyć umowy z Tottenhamem, nie mieli nigdy poczucia, że nie przykładasz się do treningów albo że psujesz atmosferę w drużynie: przeciwnie, stawiali cię za wzór profesjonalizmu i dystansowali się od kibiców, którzy w końcu zaczęli buczeć, gdy spiker odczytywał twoje nazwisko. Jasne: wiele razy w ciągu tych ostatnich miesięcy byłem rozczarowany nie tylko twoją decyzją – kibic zawsze będzie uważał, że jego klub jest tym najważniejszym, z niechęcią traktując zawodników, którzy kierując się żelazną logiką dochodzą do odmiennego zdania – ale także twoimi występami. Latem pudłowałeś karne w sparringach z Bayernem i Interem, a potem również w meczu Pucharu Ligi z Colchester – i choć np. na inaugurację sezonu z Aston Villą twoje wejście z ławki pozwoliło odwrócić losy spotkania i wygrać, to przecież sam wiesz najlepiej, jak bardzo nierówna była twoja forma jesienią. Dośrodkowania z rzutów rożnych kończące się zazwyczaj na pierwszym piłkarzu obrony, niecelne podania, strzały lądujące gdzieś w trybunach albo na tyle anemiczne, że z łatwością łapane przez bramkarza – tak, gdybyśmy zostali sami i wspólnie obejrzeli kilka powtórek, z pewnością przyznałbyś, że Pochettino i Mourinho wiele razy trzymali cię na ławce nie tylko dlatego, że szukali już sposobu na ułożenie sobie życia bez ciebie. Wszyscy wiemy, na ile stać Christiana Eriksena, kiedy jest w pełni skupiony.
Może tak zresztą należałoby tłumaczyć to buczenie. Książęta duńscy dobrzy są w paradoksach, więc z pewnością ten zrozumiesz: silne emocje fanów, związane z twoim odejściem, wynikają z tego, jak byłeś dla nich ważny. A byłeś ważny, bo byłeś bardzo dobry, po prostu, i to przez bardzo długi czas. Dwieście dwadzieścia sześć meczów, pięćset siedemdziesiąt jeden sytuacji wypracowanych kolegom, sześćdziesiąt dwie asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie, co przed tobą udało się tylko Beckhamowi…), a do tego pięćdziesiąt jeden goli, z czego dwadzieścia trzy z dystansu… Do twojej regularności można się było przyzwyczaić i, na Boga, naprawdę się przyzwyczailiśmy.
Kiedy przychodziłeś do Tottenhamu, w sierpniu 2013 roku, prezydentem Stanów Zjednoczonych był jeszcze Barack Obama, rządy w moim kraju sprawował Donald Tusk, a na czele miejscowej listy przebojów przewodził utwór „God is Dead?” zespołu Black Sabbath. Pamiętasz taki kawałek? Oby nie. Arystokraci futbolu powinni obcować z muzyką bardziej wyrafinowaną i dlatego zawsze, gdy przyglądałem się, jak ze słuchawkami na uszach i nieobecną miną wchodzisz na stadion, fantazjowałem, że kontemplujesz, jak któryś z wielkich dyrygentów – Herreweghe? Gardiner? sam Nikolaus Harnoncourt może? – prowadzi wykonanie bachowskiej kantaty.
O gustach nie będziemy już jednak dyskutować. Ani o słuszności dokonywanych przez ciebie wyborów. Może i masz prawo myśleć, że straciłeś tu najlepsze lata. Że gdybyś odszedł rok czy dwa wcześniej, osiągnąłbyś więcej. Zapewne gdybyś odszedł rok czy dwa wcześniej, trafiłbyś do lepszego klubu i byłbyś w lepszej formie. Myśmy na tę formę wtedy jeszcze nie mogli narzekać. Już w chwili, kiedy przychodziłeś, po tym, jak północny Londyn opuścił właśnie Gareth Bale, a za oszałamiającą kasę z jego transferu prezes Daniel Levy do spółki z dyrektorem sportowym Franco Baldinim i trenerem Andre Villas-Boasem sprowadzili aż siedmiu piłkarzy (Roberto Soldado, Erika Lamelę, Etienne’a Capoue, Vlada Chirichesa, Nacera Chadli, Paulinho i właśnie ciebie), wydawałeś się jedyną tak naprawdę udaną inwestycją tamtego lata.
Pierwsze lata straciłeś oczywiście, jak my wszyscy i jak cały Tottenham, chociaż i za czasów schyłkowego AVB, i za kadencji Tima Sherwooda, byłeś jednym z nielicznych jasnych punktów drużyny i tak zwana adaptacja do wymagań Premier League nie sprawiła ci najmniejszych problemów. Później, kiedy za oblicze Tottenhamu zaczął odpowiadać Mauricio Pochettino, stałeś się jednym z najświetniejszych piłkarzy angielskiej ekstraklasy. Jasne: tutejsze media zachwycały się głównie skutecznością Kane’a czy zuchwałością Alliego, ale wiesz, jacy są dziennikarze – zawsze będą chwalić przede wszystkim swoich. Prawdziwi eksperci nie mieli wątpliwości: najlepszego Eriksena można było zestawiać z najlepszym Özilem, najlepszym Silvą czy de Bruyne, i wcale nie było powiedziane, który z nich więcej widzi i lepiej dyryguje. Strzelałeś ważne bramki w Premier League. Zachowywałeś zimną krew w Lidze Mistrzów, kiedy w końcu Tottenham zaczął w niej grać. Trafiałeś z rzutów wolnych, o czym niejedno mógłby powiedzieć Łukasz Fabiański, ale też bramkarz Sheffield United, którego w styczniu 2015 pokonywałeś w półfinale Pucharu Ligi. Niezliczoną ilość razy odbierałeś piłkę na połowie rywali i w ogóle w pressingu byłeś niestrudzony, o czym świadczyły także statystyki przebiegniętych kilometrów – w Tottenhamie zwykle miewałeś ich najwięcej – i fakt, że tak wiele bramek zdobywałeś w ostatnich sekundach meczów. Nie byłeś nigdy wybitnym dryblerem, ale tej akurat sztuki nie potrzebowałeś: czy ustawiano cię jako jednego ze skrajnych atakujących, czy za plecami napastnika, czy może w środku pola, zawsze wiedziałeś, gdzie pobiec, by zgubić krycie, dać kolegom możliwość podania, a potem samemu przekazać piłkę dalej. Krótko mówiąc: byłeś arcymistrzem wynajdywania sobie wolnej przestrzeni i to nawet w meczach, podczas których rywale robili wszystko, by cię jej pozbawić.
Tak, mam wciąż na ścianie oprawioną okładkę „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jesteś obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów (mniejsza z tym, że w jego ostatnich sekundach to ty straciłeś piłkę i po trafieniu Sterlinga miłościwie ratował nas VAR). Tak, pamiętam dwie twoje asysty przy bramkach wchodzącego na drugi słupek Alliego w wygranym 2:0 spotkaniu z Chelsea, może twoim najlepszym w koszulce z kogutem na piersi. Tak, krzyczałem, gdy twoje kolejne trafienie z dystansu pozwoliło wygrać pierwsze od 28 lat ligowe derby na Stamford Bridge. Tak, głosowałem na ciebie, gdy po zakończeniu najlepszego sezonu Mauricio Pochettino w Tottenhamie (2016/17; zdobyłeś wtedy 8 bramek i miałeś piętnaście asyst) kibice z północnego Londynu uznawali się za piłkarza roku. Tak, wciąż się zastanawiam, co by było, gdyby po tamtym sezonie oprócz środków na budowę stadionu prezes Levy znalazł też środki na budowę drużyny – wokół ciebie i Harry’ego, rzecz jasna. Co by było, gdyby zabrał się za to jeszcze rok później, kiedy wybierano cię do najlepszej jedenastki sezonu Premier League?
Cóż mogę powiedzieć jeszcze, książę? Zrobiłeś to, co do ciebie należało i masz spokój? Wybrałeś część łatwiejszą? Może po prostu: żegnaj, książę. Tottenham nie był więzieniem.
♥
Odejście Bale’a zdecydowanie bardziej bolało.
Dla mnie, obiektywnego kibica innej drużyny, jego gra w tym sezonie to była totalna cienizna.
Oczywiście nawet Messi może mieć słabsze tygodnie, więc dlaczego nie Eriksen ale na litość boską.
Zarówno on jak i Ozil to mistrzowie przechodzenia obok gry / braku zaangażowania.
A to w sporcie drużynowym, gdzie inni zapieprzają jest nie do przyjęcia.
Nie cierpię takich grajków. Nawet jeśli są artystami.
PS
masz literówkę w końcówce tekstu (się zamiast cię)