W wieku 74 lat w argentyńskim szpitalu zmarł najlepszy piłkarz świata. Zmarł, bo został napadnięty: jakiś młody bandzior próbował odebrać mu rower, podczas szarpaniny długowłosy starszy pan przewrócił się, uderzył głową o ziemię, następnie zapadł w śpiączkę. Nigdy o nim nie słyszeliście, wiem. Ja też o nim nie słyszałem, dopóki nie wziąłem się za tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona. Dla uczczenia pamięci El Trinche Carlovicha podrzucam więc fragment przekładu historii argentyńskiego futbolu. O tym, co było dalej, napisał dziś Paweł Wilkowicz na portalu Sport.pl.
Kiedy [w 1993 roku] Maradona przybył do Rosario, był witany jako najlepszy piłkarz świata. „Najlepszy – miał ponoć odpowiedzieć – już tu grał: Carlovich”. Był to rzadki u niego dyplomatyczny gest, a zarazem gra pod publiczkę, ale warto zauważyć, że nazwisko Carlovicha zawsze pojawia się w tle dyskusji o najlepszych piłkarzach w dziejach Argentyny. Oczywiście jest Messi, jest Maradona, są Di Stéfano, Pedernera, Moreno, Sastre, Seoane, ale jest także Tomás Felipe Carlovich, zwany „El Trinche” (Widelec), bardziej mit niż żywy człowiek, a zarazem zawodnik, którego jedyną wadą było to, że mało kto widział go w akcji. Wiadomo, że pomógł Central Córdoba – jeszcze jednemu klubowi z Rosario, grającemu przez lata w trzeciej lidze – w dwóch kolejnych awansach, w 1973 i 1982 roku, ale nie zachował się ani jeden zapis wideo meczu z jego udziałem. Wiadomo, że w pierwszej lidze rozegrał zaledwie dwa spotkania. Z fotografii spogląda wysoki i szczupły mężczyzna, który – jeśli nie brać wzrostu pod uwagę – był klasycznym graczem z potreros, kudłatym i niechętnym wobec wszelkich autorytetów. José Pékerman twierdził, że był to najlepszy środkowy pomocnik, jakiego w życiu oglądał.
Urodził się w 1948 roku jako jeden z siedmiu synów imigranta z Jugosławii. Jako dzieciak grał na ulicach, a po latach żałował, że kolejne pokolenia były pozbawione możliwości takiej edukacji, zwodzone fałszywą doskonałością sztucznej trawy. „Kiedyś – mówił – mieliśmy mnóstwo boisk, a teraz nie ma ich prawie wcale. Wiecie, dlaczego tak lubiłem grać na ulicach? Bo człowiek, który wychodzi na murawę i widzi przed sobą sześćdziesiąt czy sto tysięcy widzów nie może cieszyć się grą. Po prostu nie może grać, w ogóle. Ci wszyscy ludzie na trybunach, ich oczekiwania, ich obelgi…”.
Nie był zbyt szybki, ale prezentował się na tyle elegancko, że jako piętnastolatek trafił do Rosario Central. Jako dwudziestolatek dwukrotnie wystąpił w barwach tego klubu w ekstraklasie. Pewnego razu znalazł się też w kadrze na wyjazdowy mecz w Buenos Aires i na miejscu, z którego wyruszał klubowy autobus, znalazł się sporo przed czasem. Usiadł z tyłu, zaczekał dziesięć czy piętnaście minut, aż zjawią się koledzy, w końcu jednak, znudzony, opuścił autokar i poszedł pokopać piłkę ze znajomymi z amatorskiego Rio Negro – klubu z dzielnicy, w której mieszkał. Do Rosario Central nigdy już nie wrócił. „Jako piłkarz był fenomenalny – opowiadał Carlos Griguol – ale nie lubił się poświęcać, więc kiedy prowadziłem Central specjalnie mu się nie powodziło. Miał wyjątkowe umiejętności techniczne, ale zawsze wolał polować albo łowić ryby”.
W końcu Carlovich trafił do Central Córdoba, w którym rozegrał w sumie, podczas czterech pobytów w klubie, dwieście trzydzieści sześć spotkań. Jeśli gdziekolwiek czuł się jak w domu, to właśnie tam. „Wiele się o mnie mówiło – opowiadał – ale prawda jest taka, że nigdy nie lubiłem oddalać się zbytnio od mojej barrio, od domu moich rodziców, knajpy, do której chodziłem, od moich przyjaciół i od >>el Vasco<< Artoli, który kiedy byłem dzieckiem, pokazał mi, jak się kopie piłkę”. Był tak bardzo nieśmiały, że wolał przebierać się sam w pomieszczeniu gospodarczym niż z resztą drużyny, ale – czy chciał tego, czy nie – i tak stał się sławny. Jego legenda rosła, zwłaszcza gdy zaczął odpowiadać na prośby publiczności i prezentować swój popisowy numer, polegający na założeniu rywalowi siatki najpierw do przodu, a później do tyłu. Ta podwójna siatka stała się jego znakiem rozpoznawczym. „Dyrektorzy klubu płacili mi specjalną premię za numer z siatką, i podwójną premię za numer z podwójną siatką” – mówił. W meczu z Independiente Rivadia z Mendozy z kolei sprowokował sędziego do pokazania mu czerwonej kartki: był to jedyny sposób, by złapać autobus powrotny do Rosario i zdążyć na Dzień Matki.
Mecz, dzięki któremu stał się legendą, odbył się w kwietniu 1974 roku. W ramach przygotowań do mistrzostw świata, argentyńska drużyna narodowa, prowadzona wówczas przez Vladislao Capa, zmierzyła się z reprezentacją Rosario, a dochód z meczu przeznaczono na Klub Dziennikarzy Sportowych. W drużynie z Rosario było pięciu piłkarzy Newell’s, pięciu Central oraz Carlovich. Do chwili, gdy na dwie godziny przed meczem znaleźli się na stadionie, nigdy razem nie trenowali i nigdy nie rozmawiali o tym, jak mają grać, ale mecz zaczął się od tego, że Carlovich założył siatkę Pancho Sá, zrobił zwód i założył mu ją po raz kolejny. Stadion eksplodował i mecz, który zapowiadał się jako towarzyski, zaczął być traktowany poważnie. Komentator radia LT8 Héctor Vidana mówił o „tańcu Rosarinos”: do przerwy reprezentacja Argentyny przegrywała 3:0, a Cap prosił o zdjęcie Carlovicha z boiska. Przyszły idol został, ale druga połowa potoczyła się już bardziej konwencjonalnie, choć mecz skończył się zwycięstwem Rosario 3:1.
Carlovich kończył grać w piłkę dwukrotnie: w 1983 i w 1986 roku, ale nawet później zdarzało mu się brać udział w jakichś meczach organizowanych na terenie barrio i popisywać się tam swoimi oszałamiającymi podaniami. Przez jakiś czas pracował jako murarz, ale zaczął chorować na osteoporozę, która zaatakowała przede wszystkim jego biodra. Żeby sfinansować leczenie, zorganizowano specjalny wieczór ku jego czci, a w jego trakcie odbyły się dwa mecze pokazowe: tłum kolejny raz śpiewał pieśni na jego cześć, a jeden z dziennikarzy zapytał, czy gdyby mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, chciałby coś zmienić. „Nie – odpowiedział łamiącym się głosem. – Nie, proszę pana, proszę mnie o to nie pytać”. Przygryzł dolną wargę. „O nie, tylko nie to” – powiedział, a potem zaczął płakać. Taki był los zawodnika, wyznającego etos z potreros: wolność ma swoją cenę.
„Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona opublikowało wydawnictwo SQN.
Po zdjęciu i tytule, myślałem że artykuł będzie o George Best 🙂
Fantastyczny blog aż miło poczytać