Są także rozstania, które nie bolą. Owszem, będziemy tęsknić, patrząc, jak biega gdzieś po (amerykańskim zapewne) boisku. Owszem, już łkamy, patrząc na kompilacje bramek, wśród których tyle było niewiarygodnie pięknych (albo, by powiedzieć nieco innym językiem, miało niewiarygodnie niski współczynnik xG), poczynając od tej z Burnley, która przyniosła mu w 2020 roku Nagrodę Puskasa. Przejął wtedy piłkę odbitą przez Jana Vertonghena na linii pola karnego Tottenhamu i po prostu popędził przez całe boisko, w początkowej fazie akcji próbując jeszcze odegrać do Dele Allego i frustrując się faktem, że ciasno otaczający go rywale odbierają mu tę możliwość…
Tylko w Premier League było tych goli 127 (z tytułem króla strzelców w rozgrywkach 2021/22), a do tego jeszcze 71 asyst, notowanych zwłaszcza w okresie, gdy jego porozumienie z Harrym Kane’em osiągało poziom telepatii. W sumie w 454 meczach w Tottenhamie zdobył 173 bramki, co daje mu czwarte miejsce wśród najskuteczniejszych w dziejach klubu; z równą łatwością strzelał je prawą, jak i lewą nogą, z karnego i bezpośrednio z rogu, a lekkość, z jaką wkręcał futbolówkę w okienko, ścinając do środka gdzieś spod linii bocznej, była zaiste niebywała.
Ale nie o jego golach wypada mówić w pierwszym rzędzie (podobnie jak nie o pamiętnym pudle w meczu z Manchesterem City, które w 2024 r. pozbawiło Arsenal szans na mistrzostwo Anglii). I chyba także nie o fakcie, że wśród supergwiazd Premier League funkcjonował ktoś tak niebywale pozytywny – a zarazem z taką naturalnością otwierający ten świat na różnice kulturowe (od pierwszego dnia w Londynie, kiedy sprowadził do ośrodka treningowego koreańskich kucharzy, by jego nowi koledzy i trenerzy przekonali się, jak odmienność może być, mhm, dobra). Nie o wonach, wyciskanych przez prezesa Levy’ego z seulskiego rynku. Nie o statusie popkulturowej ikony, jaką cieszył się w Azji ten zaiste najlepszy futbolista w dziejach kontynentu. Nie o naszych uprzedzeniach także, które pod jego oczywistym potencjałem marketingowym długo nie pozwalały dostrzec jednego z najlepszych piłkarzy świata.
O czym trzeba mówić? Na pewno o wdzięczności. Pewnie także o szczęściu, związanym z faktem, że jego odejście dokonuje się w najlepszym możliwym momencie: w euforii związanej z wygraniem Ligi Europy, a przed sezonem, w którym pewnie przyszłoby mu już godzić się z rolą rezerwowego. 33-letni Heung-min Son jest i na zawsze będzie klubową legendą, ale najlepszy okres kariery ma już za sobą. Odchodząc w takiej chwili zostawia nowemu trenerowi przestrzeń na podejmowanie autonomicznych decyzji – o wyborze kapitana czy zestawieniu wyjściowej jedenastki – bez presji, jaka wiąże się z obecnością w klubie postaci, której zasługi długo jeszcze będą nieporównywalne z zasługami któregokolwiek szkoleniowca. Jasne: wolelibyśmy, żeby nasi ukochani piłkarze nigdy z naszych klubów nie odchodzili, ale czasami takie odejścia są dla rozwoju klubu zwyczajnie potrzebne, a rzadko zdarzają się okoliczności, by mogły się dokonać w poczuciu spełnionej misji, jaką było zdobycie pierwszego od dekad europejskiego pucharu.
Może trzeba też mówić o skromności. O tym, że zastanawiając się w ostatnich tygodniach nad własną przyszłością, zważał przede wszystkim na to, by nie mieć negatywnego wpływu na kolegów i nie wywoływać wokół klubu nadmiernego zamieszania. To był cały Son: okrywający własnym dresem dziewczynkę, która wyprowadzała drużynę na mecz w zacinającym deszczu albo uważnie odkładający mikrofon na stół podczas telewizyjnego wywiadu. Pod niewiarygodną pracowitością, dążeniem do futbolowej doskonałości, wyznaczaniem najwyższych standardów, wymaganiem od siebie heroicznych wyrzeczeń, skrywający rzadką w tym świecie uważność na innych.
Może trzeba mówić o tym, że nie było piłkarza, o którym w uniwersum Premier League mówiłoby się równie ciepło. „Najskromniejszy, najbardziej lubiany gość w tej lidze” – to Owen Hargreaves. „Wydałbym za niego swoją córkę” – to Antonio Conte, choć frazę tę cytuję z wahaniem, bo zdaje się, że obecny trener Napoli nie pytał Vittorii o zdanie. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem w życiu” – to Yves Bissouma; cytaty mógłbym mnożyć, zwłaszcza te płynące z ust uwielbiających go kolegów (Perisić dostał żółtą kartkę, bo wbiegł z ławki na boisko, by cieszyć się wraz z Koreańczykiem z jego hat tricka z Leicester, Maddison po wygranym finale w Bilbao mówił głównie o radości, jaką daje mu poczucie, że Son się wreszcie doczekał, a wszystko to blednie wobec faktu, że Davies zrobił go ojcem chrzestnym synka). Tak samo, jak mnożę kolekcję jego uśmiechów w telefonie, z którego spogląda zresztą na mnie codziennie (tak, mam tapetę z Heung-min Sonem).
Nie, chyba w pierwszej kolejności trzeba jednak mówić o czymś innym. „W północnym Londynie zjawiłem się jako dzieciak – mówił dziś na konferencji prasowej w Seulu. – Miałem 23 lata, byłem bardzo młody. Byłem chłopcem, który nawet nie mówi po angielsku. Odchodzę z klubu jako dojrzały mężczyzna”. Pamiętacie siebie sprzed dziesięciu lat? Do jakiej szkoły lub pracy chodziliście? Z kim byliście w związku? Ile lat miały wasze dzieci? A rodzice? Ile spełnień i strat miało miejsce po drodze, nie, nie w klubie, któremu kibicujecie – w waszym życiu?
Znalazłem przed chwilą na Twitterze wyznanie jakiegoś nieznanego mi osobiście człowieka, zadziwionego faktem, że o trzeciej nad ranem ogląda z płaczem kompilację bramek koreańskiego futbolisty, który nawet nie ma pojęcia o jego istnieniu. Może to wcale nie z powodu bramek – z Burnley, z City, z Chelsea, z Arsenalem, z Borussią, z Middlesbrough, z Crystal Palace, wymieniać by można długo – płacze ów człowiek, no dobra: płaczę i ja.
Może przyszedł właśnie ten dzień, w którym lato się w nas przełamało.