Archiwum kategorii: Bez kategorii

Planeta La Masia

Znacie? To posłuchajcie. Widzieliście? To obejrzyjcie jeszcze raz. „Piękne do bólu mogą być rzeczy do bólu przewidywalne” – zaesemesował Naczelny i właściwie należałoby zauważyć, że jak na to, co dziś pokazała Barcelona, Manchester United i tak zaskakująco długo utrzymywał się w grze. Zaczął przecież bardzo dobrze, coś jak w Rzymie przed dwoma laty, w dodatku nie stracił gola w 10., a dopiero w 27. minucie, no i jeszcze zdołał wyrównać zanim Barcelona zdążyła go dobić (i cóż z tego, że podając do Rooneya Giggs był na spalonym…). Dzięki takiemu rozwojowi wypadków, na jakiś czas zakłócającemu narrację ułożoną długo przed pierwszym gwizdkiem, oglądaliśmy cały mecz z zapartym tchem, przez ponad godzinę (strasznie długo) niepewni ostatecznego rozstrzygnięcia, mimo iż wszelkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że rozstrzygnięcie może być tylko jedno. Bodaj nigdy jeszcze 90 minut nie upłynęło mi tak szybko (inna sprawa, że sędzia zakończył pierwszą połowę równo z upływem 45. minut, a do drugiej doliczył tylko trzy – spieszył się na samolot, czy co?).

Tak sobie myślę, że czas szybko upłynął również piłkarzom Manchesteru United, zwłaszcza tym z drugiej linii, którzy po prostu nie byli w stanie nadążyć za rywalami: ileż to razy Carrick i Giggs stali z rozdziawionymi gębami na trzydziestym metrze, patrząc jak tych dwóch typków, Iniesta i Xavi, którzy przed ułamkiem sekundy wyminęli ich jak slalomowe tyczki, wjeżdża właśnie w pole karne. Ileż to razy w tymże polu karnym własnej drużyny Rooney znajdował się szybciej niż środkowi pomocnicy, wspierając pogrążonych w gigantycznej zaiste opresji Vidicia i Ferdinanda. Ileż to razy obrona MU została kompletnie rozklepana przez podania, których tor zdawał się wytyczony z milimetrową precyzją – jak przy bramce Pedro, kiedy zagrana przez Xaviego piłka mijała gąszcz nóg zawodników z Manchesteru zyskując tytuł Asysty Roku.

Właściwie w świetle tego, co pokazała dziś Barcelona, jakakolwiek rozmowa o taktyce mija się z celem. Że Giggs z Carrickiem byli za wolni? Że kiedy już Carrick zdołał dwa razy rzucić piłkę za plecy Alvesa, to Hernandez nie potrafił jej przyjąć (Berbatow by potrafił…)? Że nikt z obrońców nie wyszedł na czas do Messiego, o co apelował przed meczem cytowany przeze mnie przed południem David Pleat? Zamiast stawiać podobne pytania lepiej dobrze przestudiować atlas nieba, by określić, z jakiej to właściwie planety pochodzą panowi Xavi, Iniesta czy Messi. A może by tak nazwać któreś nowoodkryte ciało niebieskie „La Masia”? O tym, że ktoś już wpadł na to, by nazwać jakąś planetoidę „Cruyff” jestem właściwie przekonany.

Dziennikarze z Hiszpanii niepokoili się nieobecnością w wyjściowej jedenastce Puyola – ale MU nie był w stanie zmusić zastępującego go Mascherano do poważniejszego wysiłku; Hernandez, o którym (oddajmy mu sprawiedliwość) rok temu mało kto z nas słyszał, w zasadzie nie dotknął piłki. Innymi słowy: obejrzeliśmy wielki mecz, w którym żaden z kandydatów do Oscara za pierwszoplanową rolę NIEANGLOJĘZYCZNĄ nie rozczarował. Co innego ci z Anglii – choć może nie przesadzajmy, może na tle Barcelony 2010/11 każdy rywal wypadłby równie blado. Żal w każdym razie, że w takich okolicznościach kończy się kariera van der Sara, a i Giggs czy Scholes pewnie już w finale Ligi Mistrzów nie zagrają. Przed Alexem Fergusonem wielkie wietrzenie szatni, a na liście moich przerażeń poczesne miejsce zajmuje przejście Modricia na Old Trafford. Może on by nadążył za Iniestą czy Xavim…

Co mi się podobało (copyright Czadoblog): że Puchar odbierał Eric Abidal i że zanim sami sięgnęli po trofeum, zawodnicy Barcelony ustawili się w szpaler, by oddać honor rywalom. A także odpowiedź Vidicia na pytanie reportera ITV, jak by najkrócej podsumował dzisiejszy mecz. „3:1” – wycedził do kamery serbski obrońca.

Co mi się nie podobało: niewymuszone błędy piłkarzy MU w kryciu przy pierwszej i drugiej bramce. Fakt, że w 90. minucie jedyne, na co było ich stać, to rozgrywanie piłki na własnej połowie. I to, że Berbatow (tak mówią), na wieść, że nie znalazł się w kadrze na finał, wyjechał ze stadionu. Różnica klas.

Najpiękniejszy dzień roku (finał Ligi Mistrzów, blogujemy na żywo)

8.45

Mój redaktor naczelny, który niepostrzeżenie zamienia się na tym blogu w bohatera literackiego, mówi, że mamy do czynienia z wymarzoną sytuacją: za dwanaście godzin rozpocznie się mecz, w którym ucieszy nas każdy wynik. No, może poza bezbramkowym remisem albo jakimś mało przekonującym 1:0 (ale czy ktokolwiek z nas serio wierzy, że w tym meczu bramki nie padną albo padnie zaledwie jedna?).

Bo zważmy: po jednej stronie Barcelona, o której publicysta „Timesa” napisał wczoraj, że „jest więcej niż klubem – jest stylem życia”, po drugiej zaś Manchester United, który – w ogromnej mierze dzięki swojemu menedżerowi, ale także dzięki wspaniałym poprzednikom, choćby Mattowi Busby’emu i legendzie jego „dzieci”, dzięki tragedii Monachium, dzięki finałowi z Bayernem sprzed 12 lat i dwóch bramkach zdobytych w doliczonym czasie gry, dzięki śrubującemu wszelkie rekordy Ryanowi Giggsowi wreszcie – również jest „więcej niż klubem”. Komu ma życzyć zwycięstwa kibic niezaangażowany; ktoś, kto od lat ogląda przede wszystkim angielską piłkę i mając kłopoty z zaśnięciem przepowiada sobie pierwsze jedenastki wszystkich drużyn Premier League, ale kto uważa jednocześnie, że najpiękniejszy futbol świata grają dziś piłkarze Pepa Guardioli? Zwycięstwo Pięknej Piłki ucieszy go przecież równie mocno, jak zwycięstwo Pięknej Historii (zupełnie jakby Barcelona nie miała pięknej historii, albo Manchester nie grał pięknej piłki…). Zwycięstwo faceta, który trenerkę uprawia zaledwie od trzech lat (plus rok w Barcelonie B), ale już napchał klubową gablotę pokaźną liczbą pucharów i pucharków (tylko w 2009 r. zdobył 6 trofeów: mistrzostwo, puchar i superpuchar Hiszpanii, wygrał Ligę Mistrzów, Superpuchar Europy i klubowe mistrzostwo świata) podobnie jak triumf faceta, który spokojnie mógłby być ojcem tego pierwszego, a wyliczenie jego osiągnięć musiałoby zająć parę akapitów. Piękni i bestie, jak ustawia to dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” (Puyol piękny? Hernandez bestia?), rzemieślnicy twardo stąpający po ziemi kontra drużyna, która utrzymując się przy piłce niemal lewituje… Schematów narracyjnych nasuwa się mnóstwo, ale wszystkie prowadzą nas do jednego wniosku: pal licho Obamę i korki, niż za oknem i nocne burze, to będzie wyjątkowy dzień.

 

9.20

Dla dziennikarzy sportowych dni i godziny przed takim wydarzeniem należą do najlepszych w roku. Owszem, na samych konferencjach prasowych jest przewidywalnie i nudno (chyba że ktoś zapyta Fergusona o Giggsa…), ale tym bardziej można się wykazać szperaniem w archiwach, tworzeniem sążnistych portretów głównych bohaterów i gruntownych taktycznych analiz, a choćby i poczuciem humoru.

Co do mnie, zawsze zaczynam lekturę od Jonathana Wilsona. Autor fundamentalnej książki o taktyce, „Inverting the Pyramid”, zaczyna z kolei od Ajaxu z lat 70., od którego wiedzie prosta linia do dzisiejszej Barcelony, przez Rinusa Michelsa i Johanna Cruyffa po Pepa Guardiolę, który przecież 20 lat temu grał w zespole prowadzonym właśnie przez Cruyffa. Nazwijcie to jak chcecie: futbolem totalnym, futbolem absolutnym (absolutem futbolu), czy co wam jeszcze przyjdzie do głowy, chodzi o to samo. Kiedy jest się przy piłce, wymieniać podania i pozycje (pass & move), a kiedy się jej nie ma – pressingiem dążyć do jak najszybszego odbioru. U angielskich dziennikarzy cenię zdolność formułowania prostych zdań, więc jedną z fraz Wilsona z przyjemnością przytoczę: „W końcu jeżeli utrzymujesz się przy piłce, musiałbyś mieć naprawdę cholernego pecha albo wykazać się całkowitą niekompetencją, żeby stracić gola”.

Oczywiście może być też tak, jak przed rokiem z Interem: Mourinho nie zamierzał grać piłką,  chciał przetrzymać natarcie i skarcić Barcelonę z kontrataku, co się udało. Wyjątek potwierdzający regułę: naprawdę wielkie drużyny, te, które żyją w ludowej pamięci, zawsze myślą o ofensywie. A jeśli już się bronią, to na połowie rywala.

Do jednego zdania Wilsona wypada będzie wrócić: w finale przed dwoma laty, kiedy to Barcelona zabrała MU na karuzelę, przez pierwszych 10 minut Czerwone Diabły były lepszym zespołem. Wszystko skończyło się, kiedy Eto’o strzelił bramkę: Katalończycy po prostu nie oddawali piłki. Jak wylicza Opta, z roku na rok są w tym coraz lepsi: w Lidze Mistrzów, w sezonie 2006/07 przeciętnie utrzymywali się przy piłce przez 61,1 proc. meczu, a średnia rosła w każdych kolejnych rozgrywkach: 63,2, 65,6, 70,6 aż do 73,3 proc. w tym sezonie. Oto dlaczego niektórzy nazywają ich cyrkowcami i oto dlaczego pierwsza i najważniejsza przestroga dla Manchesteru brzmi: nie stracić szybko bramki.

 

10.05

Jak grać przeciwko Barcelonie? Może trójką środkowych obrońców, jak Bielsa z Chile na Mundialu, pyta Wilson, i zaraz odrzuca tę możliwość (choć może kiedy MU straci bramkę i nie będzie miał nic do stracenia, kto wie: wtedy boczni obrońcy staną się de facto skrzydłowymi – Mark Ogden pisze, że ten wariant ćwiczono na treningach w ciągu ostatnich dwóch tygodni). Z pewnością nie 4-4-2, które daje Katalończykom przewagę jednego piłkarza w środku, może więc 4-2-3-1 (z 27 zespołów, które grały przeciwko mistrzom Hiszpanii w tym ustawieniu, dwadzieścia wprawdzie przegrało, ale trzy wyszły zwycięsko? Powszechny konsens w tej sprawie mówi o 4-4-1-1, z Rooneyem za Hernandezem, choć są i tacy, którzy nie wykluczają niespodzianki – zwłaszcza że w gruncie rzeczy nie możemy być pewni, czy w środku pola zagra Ryan Giggs, którego formy w świetle sensacji obyczajowych z ostatnich dni naprawdę nie można być pewnym.

David Pleat nie wchodzi w detale ustawienia, mówi raczej o roli poszczególnych zawodników: Rio Ferdinanda, który będzie musiał podejmować ryzyko wychodzenia za Messim przed własne pole karne. Parka, powstrzymującego szarże Daniego Alvesa. Rooneya, utrudniającego życie rozpoczynającemu akcje Barcelony Busquetsowi. Hernandeza, dobiegającego do Valdesa, by wymusić na nim daleki wykop w miejsce rozegrania z obrońcami lub Busquetsem. W kwestii całej drużyny zaś: świetny przed laty menedżer, dziś ekspert telewizji i „Guardiana” apeluje o opanowanie i odporność psychiczną, żeby (to druga fundamentalna przestroga dla Manchesteru) nie dać się sprowokować i dograć mecz w jedenastu (na prawej obronie zagra pewnie któryś z braci da Silva: ich ta uwaga dotyczy w pierwszej kolejności…).

Żeby zaś wrócić do szczegółów taktycznych: wolna przestrzeń za plecami uwielbiających atakować bocznych obrońców to może być jeden z nielicznych słabych punktów Barcelony. Podobnie jak radzenie sobie z dośrodkowaniami i gra głową środkowych obrońców: wysoki Pique czasem się jednak myli, a wciąż nie wiemy, czy jego partnerem będzie Puyol, czy np. Mascherano (jeśli Puyol wystąpi na lewej obronie). Byle szybko nie stracić bramki, powtarzają pewnie kibice MU, to w końcówce uda się coś strzelić samemu. Barcelona przecież w końcówce traci siły…

 

11.10.

Przygotowania, przygotowania… Angielskie media donosiły w ciągu ostatnich tygodni, że w rozlicznych grach wewnętrznych, organizowanych w ośrodku treningowym w Carrington, Nani wykorzystywany był do odgrywania roli Messiego, Owen – Davida Villi, Scholes zaś – Iniesty. Że drużyna musiała jeszcze raz obejrzeć, ze szczegółowym komentarzem trenerów, finał sprzed dwóch lat. Że licząc się z niekorzystnym rozwojem wypadków, ćwiczono wspomnianą już grę trójką obrońców (ze Smallingiem zastępującym w wyjściowej jedenastce Parka, bocznymi obrońcami w roli skrzydłowych i Valencią przesuniętym de facto do ataku). Perfekcyjnie, z dbałością o detal (pamiętacie, jak przed dwoma laty w finale Pucharu Ligi Ben Foster przed serią rzutów karnych oglądał na iPodzie, jak poszczególni piłkarze Tottenhamu biją jedenastki?), nawet jeśli Alexowi Fergusonowi daleko do taktycznych obsesjonatów w stylu Mourinho czy Beniteza, a jego największym menedżerskim atutem jest umiejętność zarażenia piłkarzy wolą zwyciężania.

A przecież w tym roku przygotowania obu drużyn przebiegały w sposób daleki od ideału. Jeśli idzie o Barcelonę, wiadomo: dym znad Islandii skłonił zespół do wcześniejszego niż planowany wylotu do Londynu i odbywania ostatnich treningów na obiektach Arsenalu. W mediach i wśród kibiców trochę zamieszania wywołała też wypowiedź Johana Cruyffa na temat niepewnej przyszłości Guardioli. Jeśli idzie o MU, również wiadomo: tematem tygodnia nie tylko w prasie sportowej i plotkarskiej był romans Ryana Giggsa, a właściwie podjęta przez legendę Manchesteru próba sądowego zablokowania publikacji na ten temat. Z tysiąca powodów nie zamierzam w tę sprawę wchodzić, zauważę jedynie, że mimo iż przez wiele tygodni mogła czuć się krępowana,  Fleet Street zachowała się szalenie powściągliwie, oszczędzając Walijczykowi łaźni, która niedawno stała się udziałem Terry’ego czy Rooneya. Dziennikarze nie chcieli osłabiać szans Manchesteru w finale Ligi Mistrzów? Nie stracili sympatii do może najwybitniejszego piłkarza Wysp ostatnich dwóch dekad? Tak czy inaczej, rytm przygotowań do meczu z Barceloną z pewnością został zakłócony, a Alex Ferguson ze współpracownikami musi się zastanawiać, w jakim stanie ducha jest tak naprawdę ich kluczowy zawodnik przed najważniejszym meczem roku.

 

12.05

I w ten sposób dochodzimy do tematu ulubionego: opowiadania ludzkich historii. Ile by się mówiło o ustawieniu, ile nie rysowało i nie ćwiczyło na treningach schematów poszczególnych akcji czy stałych fragmentów, ile nie apelowało o wywiązywanie się z tzw. założeń taktycznych, w końcu przychodzi ten moment, w którym ktoś nie wytrzymuje presji, zagapia się, odruchowo łapie piłkę w ręce lub w porywie frustracji odpycha przeciwnika, który wcześniej go sfaulował (albo – uwaga – który udawał sfaulowanego…) i wszystko bierze w łeb.

Opowiedzenie tego widowiska przez biorących w nim udział aktorów jest jednak ponad siły jednego blogera. Weźmy samego Edwina van der Sara, o którym napisano, że jest „zbyt normalny, jak na bramkarza”: starszy o rok od Guardioli bramkarz MU zakończył właśnie sezon, w którym bez dwóch zdań był najlepszym, spośród stojących między słupkami w Premier League, a który mimo to rozegra dziś ostatni mecz w karierze… Jakiż to będzie temat, zarówno jeśli (odpukać) przytrafi mu się jakiś koszmarny błąd, jak jeśli zostanie bohaterem meczu i jako pierwszy z piłkarzy MU podniesie w górę Puchar Mistrzów? Weźmy wspomnianego już Giggsa: 20 lat gry w pierwszym składzie MU (rekordowe 875 meczów), 12 mistrzostw kraju, dwie wygrane w Lidze Mistrzów, żywa legenda, wspaniały wizerunek, kompletnie nieoczekiwane zachwiany: wyobraźmy sobie, że to on przesądza o zwycięstwie lub przeciwnie: nie wytrzymuje presji i schodzi z czerwoną. Weźmy Rooneya, który swoją aferę przeżuwał przez długie miesiące, żeby wrócić jako piłkarz jeszcze doskonalszy niż przed rokiem (ale który wciąż zdolny jest do sporadycznych napadów szaleństwa, weźmy bluzg do kamery w meczu z West Hamem czy faul bez piłki w spotkaniu z Wigan). Weźmy Fletchera, który wiele miesięcy borykał się z tajemniczym wirusem. Pracowitego i niezawodnego w meczach o wielką stawkę Parka. Niemal nieznanego światu jeszcze rok temu Hernandeza. Berbatowa, znów skazanego na rolę rezerwowego, ale z potencjałem odmienienia losów meczu – podobnie jak Nani, który i tym razem znajdzie się w cieniu Valencii (kolejny, który przez długie miesiące nie grał w piłkę, po koszmarnej kontuzji z początku sezonu).

A cóż w takim razie powiedzieć o Barcelonie? O najlepszym na świecie Messim? O traktowanych niemal jak bliźniacy Xavim i Inieście, duecie rozgrywających jakich świat dawno nie widział i długo nie zobaczy, a który telepatyczną więź rozwijał już w słynnej szkółce La Masia, gdzie trafili jako 11- i 12-latek (Iniesta wieszał tam na ścianie wielkie zdjęcia Guardioli, mogącego – jak wspomina – rywalizować jedynie z Catheriną Zeta Jones? O Abidalu (pewnie będzie na ławce) i jego walce z chorobą nowotworową? O Busquetsie, którego Sid Lowe trafnie nazywa najlepszym aktorem drugoplanowym? Wspomniałem wcześniej, że dni i godziny przed takim finałem są dla dziennikarzy najlepszymi w roku – dowód pierwszy z brzegu to ten portret Iniesty, namalowany przez Sida Lowe’a, dowód drugi – ta sylwetka Evry, pióra blogującego teraz po drugiej stronie kanału Rafała Steca.

 

12.40

No to zaczynają się przecieki. Ian McGarry z radia 5Live ćwierka, że Darren Fletcher jest szykowany do gry od pierwszej minuty – zamiast Carricka lub Giggsa, jak sądzę. Jedna z najważniejszych decyzji w życiu Fergusona, miałem napisać, ale nie przesadzajmy: podjął takich dziesiątki…

 

12.50

A skoro wspomniałem już o Barcelonie, wypada mi wrócić do przywoływanego już w lutym na tym blogu wywiadu z Xavim, opowiadającym o filozofii gry swojej drużyny, o jej edukacji, o modelu wprowadzonym przez Cruyffa, a upostaciowionym w… grze w dziada („Najlepsze ćwiczenie: uczysz się odpowiedzialności i tego, jak nie tracić piłki. Jak stracisz, trafiasz do kółeczka. Pum-pum-pum-pum, zawsze bez przyjęcia. A jak jesteś w kółeczku, wszyscy się z ciebie nabijają. Lepiej nie być w kółeczku”). Pomocnik z Katalonii mówił o szukaniu na boisku przestrzeni, ale też porównywał spotykające się wówczas w grze o ćwierćfinał Arsenal i Barcelonę: „Różnica polega na tym, że u nas jest więcej piłkarzy, którzy myślą zanim zagrają, i robią to szybciej. Kluczem jest edukacja. Piłkarze ćwiczą tu 10-12 lat. Kiedy trafiasz do Barcelony, pierwsza rzecz, której cię uczą, to myślenie. Myśl, myśl, myśl. Szybko. Podnieś głowę, rozejrzyj się, znajdź wolne pole, popatrz, pomyśl. Rozejrzyj się, zanim jeszcze dostaniesz piłkę. Kiedy ją dostaniesz, musisz wiedzieć, który z kolegów jest nieobstawiony. Pum. Z pierwszej piłki. Weźmy takiego Busquetsa – najlepszego pomocnika w grze z pierwszej piłki. Przyjmuje, rozgląda się, gra z pierwszej piłki. Niektórzy potrzebują dwóch albo trzech dotknięć, ale zważywszy na to, jak szybki jest dziś futbol, to zbyt długo. Alves, z pierwszej piłki, Iniesta, z pierwszej piłki. Messi, z pierwszej piłki. Piqué, z pierwszej piłki, Busquets, ja… siedmiu albo ośmiu takich gości”.

To naprawdę nie jest cyrk. To myślenie na żywo.

 

14.15

Jak wygrać z Barceloną? Rafa Benitez w „Timesie” mówi o stałych fragmentach (wiadomo: duzi na małych), długich piłkach (szybka dystrybucja z obrony do ataku, najlepiej za plecy wybiegających do przodu bocznych obrońców – jeśli zagra, będzie to jedno z najważniejszych zadań Michaela Carricka) i dyscyplinie (również wiadomo: kartki).

Jak wygrać z Manchesterem? Tu człowiek, który wygrał Ligę Mistrzów z Liverpoolem, powtarza mantrę powszechną: być przy piłce, nieustannie się ruszać, z piłką i bez, a wreszcie próbować tego, co po angielsku zgrabnie nazywa się killer passes – zabójczych podań, które w istocie są znakiem firmowym Barcelony. W dotychczasowych meczach Ligi Mistrzów Katalończycy wymienili 9298 podań, z czego 91 proc. celnych. 5743 miały miejsce na połowie przeciwnika,  2473 – w okolicy i w obrębie pola karnego. Dodajmy do tego 334 dryblingi i rajdy, 86 celnych strzałów i 76 niecelnych, 27 goli – w każdej z tych statystyk Barcelona ma miażdżącą przewagę nad Manchesterem…

 

14.40

Przeciek numer dwa (trochę powiązany z tym pierwszym): że obecność Fletchera w pierwszym składzie nie będzie oznaczała absencji Carricka czy Giggsa, ale ławkę dla Hernandeza – wtedy rzecz jasna na szpicy grałby Rooney, wspierany przez Valencię i może w takim razie również typowanego dotąd na ławkę Naniego. Wiemy, że Ferguson nie boi się odważnych gestów, więc tak naprawdę żadna jego decyzja nas nie zdziwi. Szybki Meksykanin na podmęczoną obronę Barcy to również brzmi sensownie. Byle nie było za późno…

 

15.20

Okładki mediów niezorientowanych: Rooney kontra Messi. Niczego nie odmawiając geniuszowi Argentyńczyka: nawet jeśli to jego bramka (bramki?) w ostateczności rozstrzygną, mam poczucie, że o wszystkim, co najważniejsze w drużynie Barcelony zadecydują Xavi z Iniestą. Co innego w Manchesterze: nie negując roli Michaela Carricka (jeśli to na niego w końcu postawi Ferguson) w asekurowaniu obrony i rozpoczynaniu ataków  precyzyjnymi podaniami w stylu tych, do których przyzwyczaił nas jeszcze w Tottenhamie, dzisiejsza forma Rooneya rzeczywiście może okazać się przesądzająca.

Miałbym w tym momencie ochotę raz jeszcze wrócić do kilkuakapitowego zaledwie tekstu Henry’ego Wintera, który jako pierwszy i długo jedyny zwrócił uwagę na znaczenie tamtej decyzji sir Alexa Fergusona o wysłaniu napastnika, który chwilę wcześniej naraził się opinii publicznej skandalem obyczajowym, a najwierniejszym kibicom – żądaniem wystawienia na listę transferową i krótkim flirtem z „hałaśliwymi sąsiadami”, na tygodniowe ładowanie akumulatorów w ośrodku sportowym Nike’a, ukrytym gdzieś w lasach Oregonu. To po powrocie zza Oceanu rozpoczął się proces odzyskiwania formy, a w ślad za nią – odzyskiwania zaufania kibiców, a końcówka sezonu w wykonaniu Rooneya okazała się zabójcza.

O tym, jak w tym czasie zmieniła się rola tego piłkarza na boisku możecie przeczytać choćby w znakomitej zapowiedzi finału na blogu kibiców… Barcelony: początkowo występował u boku Berbatowa w ataku, grając z nim niemal w jednej linii, później, kiedy Ferguson próbował ustawienia 4-2-3-1 często przypadała mu niezbyt lubiana rola atakującego z lewej flanki, aż wreszcie zaczął grać między liniami – właściwie nie tyle jako drugi napastnik, co jako dodatkowy gracz środka pola. To właściwie niewiarygodne, jak uniwersalny jest Rooney (pamiętamy przecież, że niemal cały poprzedni sezon to on był wysuniętym napastnikiem), ile ma energii, jak wiele potrafi przebiec za akcją, nie odpuszczając „swojego” piłkarza rywali i goniąc za nim nawet przed własne pole karne – wtedy o przewadze w środku boiska drużyn grających trójką pomocników nie może być mowy.

Dziś może mieć swój dzień. W 2008 r. z Chelsea został zmieniony, rok później z Barceloną uganiał się po lewym skrzydle (na szpicy miał straszyć, i nie straszył Ronaldo) – chciałoby się powiedzieć „do trzech razy sztuka” (a może „teraz albo nigdy”…), także po to, by w końcu egzorcyzmować ducha nieudanego mundialu. Stać go i na gole, i na kluczowe podania – zarówno do Hernandeza, jak do skrzydłowych, stać go na to, by zamienić życie Busquetsa w koszmar. I, co może najważniejsze: stać go z pewnością na opanowanie nerwów. Ten mecz nie został jeszcze przegrany.

 

15.55

To teraz dla odmiany trochę suchych faktów:

Manchester United w tym sezonie Ligi Mistrzów jeszcze nie przegrał, Barcelona poległa raz – na Emirates.

Barcelona strzeliła najwięcej goli (27), MU stracił ich najmniej (4).

Barcelona podawała najcelniej (ponad 90 proc.), Xavi i Busquets mieli ponad 1000 celnych podań.

Żaden z 18 goli MU nie został zdobyty głową.

Barcelona w każdym meczu zdobywała bramkę (ostatnio bez gola z Rubinem Kazań w 2009 r.).

Najlepsze statystyki wśród bramkarzy ma van der Sar (31 obronionych z 35 celnych strzałów). Skądinąd w przypadku zwycięstwa MU Holender będzie najstarszym zdobywcą Ligi Mistrzów/Pucharu Europy (w ogóle najstarszym finalistą był ponad 41-letni Dino Zoff).

O tym, od ilu minut w Champions League nie strzelił Berbatow nie chce mi się nawet pisać – nikt się nie spodziewa, że dziś wyjdzie w pierwszym składzie.

 

16.10

Napisałem, że to są dobre godziny dla dziennikarstwa? Sid Lowe z „Guardiana” kosi wszystkich. Cóż za genialny pomysł: Jak powstrzymać Messiego, historia opowiedziana przez sześciu obrońców, którzy próbowali…

W największym skrócie: Patrz na niego nawet, kiedy twoja drużyna ma piłkę. Spróbuj przewidzieć i uprzedzić podanie do niego (ale jak to, do licha, zrobić, kiedy wiele podań Barcelony zdaje się zaprzeczać regułom geometrii – jak gole Nasriego, nie przymierzając, strzelane z linii końcowej boiska), bo jak już ma piłkę, nie sposób mu jej odebrać. Wypychaj go poza własne pole karne. Nigdy nie zostawaj z nim w sytuacji jeden na jednego. Nie fauluj, nic ci to nie da. I wreszcie, co czyni rzecz już skomplikowaną prawie niemożliwą – obserwuj także jego kolegów, będą chcieli wykorzystać fakt, że to on skupia całą twoją uwagę.

Jak powstrzymać Messiego, kiedy jesteś Rio Ferdinandem?

 

17.15

Michał Zachodny pomieszcza na swoim blogu kawałek prozy o tym, jak może wyglądać ostatnia przedmeczowa odprawa Alexa Fergusona. Nie podejmę się przedstawić wizji alternatywnej, choć przypominam sobie natychmiast opowieść o tym, jak swoją odprawę przeprowadził Guardiola przed dwoma laty: dwadzieścia kilka minut przed rozpoczęciem meczu zdecydował o zakończeniu rozgrzewki. Wezwał piłkarzy do szatni. Zamknął drzwi. Zgasił światło.

Chwilę później rozpoczął się pokaz siedmiominutowego filmu – kompilacji najlepszych momentów kończącego się sezonu z fragmentami „Gladiatora”, podlanej muzyką Pucciniego („Nessun dorma”, a jakże…). Poszukajcie w sieci tego obrazu pasji i kunsztu, mobilizacji i wysiłku, radości i wyciszenia, a nade wszystko jedności grupy ludzi, która za chwilę miała grać najważniejszy mecz w sezonie; zwróćcie uwagę na te dłonie na herbie, Puyola całującego kapitańską opaskę i Russela Crowe idącego wśród zbóż, a w końcu na gladiatorów i piłkarzy stojących jeszcze w tunelu przed wyjściem na arenę; posłuchajcie brzęku mieczy i tenora śpiewającego „Vincerò! Vincerò!” (zwyciężę!).

Że kicz? Że nieznośny patos? Że Jerzy Engel też puszczał swoim piłkarzom filmy i nie podziałało? Na piłkarzy Barcelony podziałało. Co istotne, każdy z nich zobaczył na filmie swoją twarz, nawet niegrający od roku z powodu ciężkiej kontuzji Milito (podobno zresztą Argentyńczyk rozpłakał się, podobno nie on jeden, choć część piłkarzy krzyczała w uniesieniu). W istocie: bycie menedżerem wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy taktycznej. Czasem trzeba zabawić się w montażystę.

Darujcie autocytat, ale czas nas goni coraz bardziej. Jako się rzekło, Fergusona o pokazy wideo nie podejrzewam. Myślę raczej o tym, że jak przed każdym wieczornym meczem, po spacerze, lunchu i kilku godzinach na wyciszenie, zabiera właśnie zawodników na ostatni tego dnia lekki posiłek – co i mnie nakazuje odejść na chwilę od komputera i zająć się przygotowanym na tę okazję łososiem.

 

18.20

Syn Alexa Fergusona twierdzi, że tata świetnie wie, jak ograć Barcelonę i że jej słaby punkt to wolne sektory boiska wytwarzane w momencie, gdy Katalończycy tracą piłkę (czyli, jak tu już wspominaliśmy, głównie za plecami bocznych obrońców). Co jest dla mnie argumentem rozstrzygającym za występem w środku pomocy MU zarówno Giggsa, jak i Carricka: ktoś w końcu musi piłkę w te wolne sektory celnie zagrywać.

Sądząc bowiem z ćwierknięć docierających z centrum prasowego, Fleet Street jest podzielona: jedni obstawiają pięcioosobową drugą linię (z Fletcherem i bez Hernandeza, za to z Rooneyem w ataku), a drudzy 4-4-1-1 (bez Fletchera, z Rooneyem i Hernandezem z przodu); o wyjściową jedenastkę Barcelony nie ma oczywiście sporu. Mnie się wydaje, że możliwe jest pogodzenie obecności Szkota i Meksykanina, tyle że wtedy ofiarą pada ktoś z dwójki Giggs-Carrick. Zwłaszcza patrząc z perspektywy tego ostatniego byłoby szkoda: przed dwoma laty przyprawiony o zawroty głowy przez katalońską karuzelę, z pewnością marzy o rewanżu. Ale chodzi, myślę, o coś więcej: dla Carricka finał Ligi Mistrzów może być rozstrzygającym momentem w karierze, która wciąż daleka jest od stabilizacji. Mimo upływu lat Anglik nie jest pewny miejsca w pierwszym składzie MU, o reprezentacji nie mówiąc. Osobiście mam do niego wielki sentyment z czasów gry w Tottenhamie, ale co jakiś czas nachodzi mnie wrażenie, że wtedy grał lepiej niż teraz. Choć przecież i teraz zdarzają mu się bardzo udane występy, jak choćby z Chelsea czy z Schalke – w obu przypadkach w duecie środkowych pomocników z Giggsem. Problem właśnie w tym: dobry mecz, a potem klapa, dobry mecz, klapa, klapa, dobry mecz (skądinąd coś podobnego dzieje się chyba z Andersonem), a w tym wszystkim cierpliwość menedżera, który daje mu kolejne szanse, a potem klnie po cichu, bo niespodziewanie się pomylił.

W wymiarze osobistym Michaela Carricka czeka dziś arcyważne spotkanie: jeżeli zawiedzie, jeżeli nie spełni pokładanych w nim (przyznaję: niemałych) oczekiwań, myślę że Alex Ferguson zacznie myśleć o jego oddaniu.

 

18.45

Dwie godziny do meczu, trybuny się wypełniają, stan podgorączkowy przechodzi niepostrzeżenie w gorączkę. Przeciek pierwszy: sir Alex szykuje w składzie wielką niespodziankę. Przeciek drugi: Darren Fletcher jednak na ławce. Pospekulujecie, co to może być za niespodzianka? Berbatow od pierwszej minuty? Jednak trójka środkowych obrońców?

Powtórzmy: Guardiola nie ma takich dylematów. Jedyna niewiadoma to obsada lewej obrony: czy będzie to Abidal (ależ by to było piękne, swoją drogą…), czy Puyol, którego na środku zastąpi wówczas Mascherano.

 

19.15

Przed składami (ostatni przeciek: Berbatowa nie ma nawet na ławce, jeśli to nie kontuzja, z pewnością jest to zapowiedź odejścia z klubu…), czas na podsumowania.

Czas na mecz najlepszej klubowej drużyny Europy/świata z najlepszą drużyną Anglii. Czas na pojedynek młodego trenerskiego wilka ze starym lisem. Na zderzenie zwierzęcej siły Rooneya z finezyjną błyskotliwością Messiego. Na porównanie elegancji w grze obronnej Ferdinanda i Pique ze zdecydowaniem Vidicia i Puyola. Na pożegnanie van der Sara i przywitanie Abidala.

Czas też na najważniejszy w życiu test dla węgierskiego sędziego Viktora Kassai – młodszego od van der Sara, Giggsa czy Scholesa. Czy będzie potrafił zapanować nad sytuacją, kiedy piłkarze Barcelony zaczną wywracać się z podejrzaną łatwością? Warto zauważyć, że w tym sezonie Ligi Mistrzów nie pokazał jeszcze czerwonej kartki, a w meczu Arsenalu z Bragą nie podyktował ewidentnego karnego, czym naraził się na wściekłość Arsene’a Wengera. Pamiętam go z meczu Tottenhamu z Interem: byłem zdumiony, że do spotkania tej rangi wyznaczono młokosa z Europy Środkowej. Poradził sobie znakomicie, więc dziś się już nie dziwię. Choć w pewnym sensie nie zazdroszczę…

 

19.50

Szybko składy, szybko o składach.

Barcelona: Valdes – Dani Alves, Pique, Mascherano, Abidal – Busquets, Xavi, Iniesta – Pedro, Messi, David Villa

MU: Van der Sar – Fabio, Vidić, Ferdinand, Evra – Valencia, Giggs, Carrick, Park – Rooney – Hernandez.

W zasadzie bez sensacji, choć z dużym osłabieniem Barcelony (Puyol tylko na ławce, ciekawe czemu?), i z bijącą w oczy nieobecnością Berbatowa nawet na ławce. Szansa Manchesteru: szybki Hernandez naprzeciw Mascherano; Fabio ma mimo wszystko chłodniejszą głowę od Rafaela. Sądny dzień dla Giggsa i, jak pisałem, dla Carricka.  Jeśli długo nie padną bramki, porównanie ławek rezerwowych daje nadzieję Czerwonym Diabłom.

Mimo wszystko jednak, z perspektywy United, mission impossible. Z drugiej strony, przekonywaliśmy się o tym setki razy, futbol nie jest nauką ścisłą. Hiszpańskojęzyczni, pisze Rafał, ponoć przejęci brakiem Puyola.

Bawcie się dobrze, zakończę tam, gdzie zacząłem: w tym meczu ucieszy nas każdy wynik. Wrócę, jak już będzie po wszystkim.

Jedenastka roku

  Od razu mówię: będzie obiektywnie, czyli nudno. Jeśli dam Wam okazję do pokłócenia się, to tylko sugerując rozwiązania alternatywne, bo nie sądzę, żeby w kwestii wyborów podstawowych, poza może – jak zwykle zresztą – prawym obrońcą, dało się tu coś zakwestionować. Oto najlepszych jedenastu piłkarzy Premier League w ubiegłym sezonie, w najbardziej uniwersalnym ustawieniu 4-2-3-1 i bez nadmiernego naciągania, tzn. przypisywania poszczególnych zawodników do miejsc, które zupełnie im nie odpowiadają.

W bramce Edwin van der Sar. Nie dyskutujemy, prawda? Raczej przypominamy kilka jego fenomenalnych interwencji. Kapitalny refleks i gra na linii, wzorowa współpraca z obrońcami, gigantyczne doświadczenie – ale, żeby było jasne, nie jest to nagroda za całokształt. Jak był ważny dla MU, przekonaliśmy się już w meczu z Blackburn, kiedy zastąpił go Kuszczak, ale na dobre przekonamy się w przyszłym roku. Jego dotychczasowi rywale – wymieniam Joe Harta, Petra Czecha, Alego Al-Habsi i Paula Robinsona – będą mieli wówczas nieporównanie większe pole do popisu. Bramkarz MC przez większą część sezonu spisywał się rewelacyjnie (wspomnę choćby jego niewiarygodne interwencje z inauguracyjnego meczu z Tottenhamem), ale zdarzyło mu się kilka nieprzyjemnych wpadek, Robinson i Al-Habsi zachowywali się znakomicie w sytuacjach beznadziejnych (gdyby nie oni, zdarzyłyby się pewnie mecze Blackburn i Wigan, w których rywale strzelaliby po dziesięć goli), ale i tak wpuścili bramek co niemiara. Najrówniejszy z tego był Czech; najrówniejszy, ale słabszy od van der Sara.

Prawa obrona: jakoś jest tak, że od lat, kiedy bawię się w układanie jedenastki roku, największy problem mam z obsadą tej pozycji. Niejako z automatu mógłbym odpowiedzieć: Bacary Sagna, który jednak w tym sezonie grał gorzej niż rok, a zwłaszcza dwa lata temu. Pragnienie ekscesu skłania do podania nazwiska wypożyczonego z Tottenhamu do AV i powoływanego już do reprezentacji Anglii Kyle’a Walkera. W Liverpoolu są Glen Johnson i Martin Kelly, ale obaj mieli kłopoty z kontuzjami. W MU z kolei bracia da Silva, obaj jednak popełniający zbyt dużo błędów w grze obronnej. Świetne momenty mieli Stephen Carr z Birmingham i, zwłaszcza w końcówce sezonu, Micah Richards w MC. Mój typ jednak to Branislav Ivanović, za solidność bez błyskotliwości i przydatność pod obiema bramkami.

Środek obrony: z trzech kandydatów, zdecydowanie wyrastających ponad resztę, moi faworyci to: niegalaktyczny, ale kosmiczny Vincent Kompany i Nemanja Vidić, z poczuciem, że uzasadnienie jest zbędne. Michael Dawson będzie musiał poczekać; podobnie jak ci z dalszych miejsc: Gary Cahill, Roger Johnson czy, o zgrozo, Robert Huth.

Na lewej obronie mógłbym oczywiście umieścić Garetha Bale’a, rozwiązując w ten sposób problem nieznalezienia miejsca w mojej jedenastce dla zawodnika wybranego piłkarzem roku przez kolegów-zawodowców. Ale, po pierwsze, większą część sezonu Walijczyk grał w drugiej linii, a po drugie, wiosną, po kontuzji, nie wrócił już do wcześniejszej formy. Patrząc na statystyki (np. przejęć piłki, w których był najlepszy w lidze), mógłbym też upychać tu niedocenianego Benoit Assou-Ekotto, ale pamiętam również, jak raz czy drugi Kameruńczyk zagapił się przy pułapce ofsajdowej albo faulował w polu karnym. Tradycyjnie bezpieczny wybór to Patrice Evra, na swoim poziomie grał Ashley Cole, prawdziwym odkryciem był Jose Enrique z Newcastle, na którego podobno zagiął już parol Liverpool. Ale nad nimi wszystkimi góruje Leighton Baines, równoważący wszystkie cechy idealnego bocznego obrońcy: odpowiedzialność w defensywie i zaangażowanie w akcje ofensywne, kończone celnymi dośrodkowaniami (aż jedenaście asyst!). Dodajmy, że piłkarz Evertonu jest jednym z najlepszych w ekstraklasie wykonawcą rzutów wolnych.

Środek pomocy: Scott Parker i Charlie Adam, piłkarze roku grający w drużynach zdegradowanych. Za odbiór piłki, kontrolowaną agresję, nieustępliwość, za ciąg na bramkę, za gole i asysty, za charakter, podrywanie kolegów do walki – słowem za wszystko to, za co kochamy angielską piłkę. Od razu dodam, żeby dopełnić: przed nimi Luka Modrić, Wayne Rooney i Carlos Tevez. Wiem: oznacza to brak miejsca dla Nigela de Jonga, Jacka Wilshere’a i Davida Silvy, którzy mieli fenomenalny sezon, albo dla Naniego, Rafaela van der Vaarta czy Ryana Giggsa, którzy mieli sezon zaledwie nieco gorszy (ale też Ashleya Younga, Dirka Kuyta albo pary Samir Nasri – Luis Suarez: piłkarz z Urugwaju wiosną, po transferze do Liverpoolu, był tak dobry jak Francuz jesienią…). Stawiam jednak na Chorwata, Anglika i Argentyńczyka, uzasadniając to podobnie, jak w przypadku Parkera i Adama: techniczny geniusz można spotkać wszędzie, ale etos, waleczność i serce do gry odróżniają tę ligę od pozostałych w Europie.

Na szpicy Javier Hernandez, transfer roku, biorąc pod uwagę stosunek ceny do jakości. Człowiek, który wypchnął z wyjściowej jedenastki MU najlepszego strzelca w tym sezonie, Dymitara Berbatowa (również poważny kandydat do znalezienia się w jedenastce roku, podobnie jak Peter Odenwingie, kolejny transfer roku, walnie przyczyniający się do utrzymania West Bromwich w Premier League, Darren Bent czy zbyt długo kontuzjowany niestety Robin van Persie). Człowiek, który nie tylko strzela, ale też haruje, biegając niemal bez przerwy. I który potrafi rozstrzygnąć o wyniku w pierwszej (z Chelsea) i ostatniej (Wolves, Everton) minucie. Czy w sobotę czeka go kolejny wielki mecz?

Futbol jest okrutny

Oglądaliśmy z redaktorem naczelnym dwa mecze – ja, oczywiście, Tottenham-Birmingham, on, oczywiście, MU-Blackpool, wspaniałomyślnie pozwalając, bym stawał mu nad głową, jak tylko usłyszę podniesiony głos komentatora. To drugie „oczywiście” bierze się z przekonania, że jeżeli kogokolwiek z kibiców Premier League zapytać o ten drugi zespół, któremu kibicował oprócz „swoich”, wskazałby na piłkarzy Iana Hollowaya. I to nie tylko ze względu na etosowe przywiązanie do trzymania ze słabszymi (pod każdym względem: wysokości obrotów, sum wydawanych na transfery czy pensje, był to zespół wyjątkowy w historii Premier League) albo ze względu na barwny język menedżera. Kibicowaliśmy Blackpool, bo zawsze chciało grać w piłkę, bo zawsze atakowało i strzelało bramki, bo nigdy się nie poddawało. Bo gromadziło wokół siebie fantastycznych fanów. To było zresztą budujące i na Old Trafford, i na White Hart Lane: patrzeć na fantastyczny doping dla tych, którzy spadli i na zgotowaną im owację, do której – co godne podkreślenia – dołączali w obu przypadkach kibice gospodarzy.

Zwyciężył sport. Cały ubiegły tydzień dyskutowano, czy MU powinien zostać ukarany przez Premier League za wystawienie w ostatnim meczu ligowym rezerwowego składu – nic podobnego nie miało miejsca. Mimo zbliżającego się finału Ligi Mistrzów, sir Alex urządził pożegnanie z Old Trafford Edwinowi van der Sarowi, delegując do gry także Vidicia, Evrę, Rafaela, Parka czy Naniego (a potem również Rooneya z ławki), uzupełnionych o piłkarzy nietracących nadziei na grę w pierwszej jedenastce, jak Fletcher. I, mimo całej sympatii dla Blackpool, widać było, że United gra serio – choć mógł przegrywać już w 20. sekundzie, a potem przegrywał przez pięć minut, między 57. a 62. minutą. Niestety, przy wszystkich komplementach dla ofensywnej gry Blackpool, przy wielkim uznaniu dla skuteczności D.J. Campbella (jego drogę ze świata amatorskiej piłki do wielkiego futbolu kilka razy już tu opisywałem) i przy podziwie dla stałych fragmentów gry Charliego Adama (dziś znów błysnął fenomenalnymi rzutami wolnymi) – w Premier League nie można popełniać takich błędów w defensywie, jakie popełniali dziś (i przez cały sezon) piłkarze Hollowaya. Każda z bramek MU padła po błędzie gości. Odpuszczenie Parka przez Evatta przy pierwszym golu wołało o pomstę do nieba, ten sam Evatt zdobył bramkę samobójczą, odbierającą Blackpool resztę nadziei – a przecież warto dodać, że na przestrzeni całego sezonu był jednym z najlepszych piłkarzy „Mandarynek”. Futbol jest okrutny.

Futbol jest okrutny… Był taki moment w dzisiejszej kolejce, mniej więcej na 5 minut przed końcem wszystkich spotkań, kiedy Birmingham jeszcze remisowało z Tottenhamem, a Wolves zmniejszyło rozmiary porażki w meczu z Blackburn, i oba zespoły wymienione w tym zdaniu na pierwszych miejscach miały tyle samo punktów i identyczny stosunek bramek – a tylko jedna z nich utrzymywała się w ekstraklasie… I pomyśleć, że losy Birmingham przypieczętował Pawluczenko w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, w dodatku po rykoszecie, w momencie gdy Liverpool przegrywał z Aston Villą, a więc piąte miejsce Kogutów było niezagrożone… Futbol jest okrutny. Ale zwyciężył sport.

Na wielu stadionach była to kolejka pożegnań. W Manchesterze ostatnią bramkę dla mistrza Anglii zdobył Michael Owen, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Alex Ferguson wręczył pamiątkową rzeźbę van der Sarowi i dziękował za lata fantastycznej kariery Gary’emu Neville’owi, a przed południem do mediów przeciekła wiadomość, że klub nie przedłuży kontraktu z Owenem Hargraevesem. W Tottenhamie niemal na pewno ostatni raz zobaczyliśmy Krajnczara, a i z Pawluczenką nie byłbym taki pewny, czy wróci po wakacjach: Daniel Levy w programie meczowym napisał wyraźnie, że żadna z największych gwiazd nie jest na sprzedaż, ale skład trzeba będzie odchudzić.

Roman Abramowicz niczego pisać nie musiał, a i elegancją nie przejmował się zbytnio: wiadomość o zwolnieniu z pracy dotarła do Carlo Ancelottiego na pokładzie klubowego autobusu, godzinę po przegranym meczu z Evertonem. Na ten temat nadmiernie rozpisywać się nie zamierzam: wiadomo, że Włoch menedżerem jest świetnym, co udowodnił całej Anglii już w swoim debiutanckim sezonie z Chelsea. Wiadomo, że kłopoty zaczęły się wraz z pozbawieniem go najbliższego współpracownika, Raya Wilkinsa. Wiadomo, że w zimie zespół został potężnie wzmocniony, ale nie tak, jak Włoch by chciał. Mam poczucie, że akurat on długo za pracą nie będzie musiał się rozglądać: już przed ogłoszeniem decyzji przez Chelsea mówił, że gotów byłby się zastanowić nad ofertą West Hamu, choć przecież w Londynie są jeszcze co najmniej dwa kluby (oba w ekstraklasie), których kibice mają poczucie, że przyjście menedżera tej klasy wyszłaby zespołowi na dobre. Zwłaszcza w Arsenalu myślą chyba, że albo menedżer tego zespołu powinien się zmienić, albo trzeba zmienić menedżera.

Ale na podsumowania tego typu przyjdzie jeszcze czas. Na razie cieszmy się z Mickiem McCarthym, a zwłaszcza z Roberto Martinezem, płaczmy z Alexem McLeishem i Ianem Hollowayem (oj, będziemy tęsknić za Blackpool, będziemy…). Gratulujmy Roberto Manciniemu, a zwłaszcza Alexowi Fergusonowi, oddajmy też Davidowi Moyesowi i Royowi Hodgsonowi, co ich: ostatecznie skończyli sezon bardzo przyzwoicie (strach pomyśleć, gdzie skończyłby Liverpool, gdyby zaczynał tegoroczne rozgrywki już z nowym właścicielem i starym/nowym menedżerem). Nie okazał się to najlepszy sezon, choć wyrównany był jak cholera i momentów było co niemiara. Od mocnego wejścia Chelsea, przez pogoń Arsenalu i jego spektakularne wygaśnięcie po porażce w finale Pucharu Ligi, do finiszu jak zwykle powoli się rozkręcającego MU i coraz wyraźniej wychylającego się zza pleców sąsiada MC. Od jazdy bez trzymanki Tottenhamu w eliminacjach Ligi Mistrzów przez fenomenalne momenty van der Vaarta i Bale’a do impotencji strzeleckiej i remisów w meczach, które powinny być wygrane. Od występów na Wembley Stoke i Birmingham po degradację tego ostatniego. Od 0:4 Arsenalu do 4:4 Newcastle (i od 2:0 Arsenalu do 2:3 Tottenhamu…). Od Ryana Giggsa bijącego wszelkie rekordy po dzisiejszą okładkę „Sunday Herald”. Od tytułu piłkarza roku dla Scotta Parkera po apatycznego na ławce rezerwowych Awrama Granta (tu też właściciele się nie popisali, oj nie…). Wyliczankę można by ciągnąć i z pewnością będziemy to robić w najbliższych dniach, na razie jednak postawmy w tym miejscu kropkę. Jeżeli Alex Ferguson zaprosił po meczu Iana Hollowaya na kieliszek wina, to chciałbym myśleć, że wyciągnął najlepszą butelkę ze swoich zbiorów.

Pochwała uzależnienia

Zanim w niedzielę zakończymy sezon, zanim wybierzemy jego najlepszą jedenastkę i menedżera, zanim zabierzemy się do gruntownych podsumowań, powiedzmy i to, że sami zostaliśmy podsumowani. „Michał Okoński wie o tym, że futbol jest okrutny, pełen furii, szowinizmu i nieuniknionej komercjalizacji. Wie także o tym, że piłka nożna, zwłaszcza w jej angielskim wydaniu, to jedno z najpiękniejszych i najbardziej emocjonujących widowisk, jakie człowiek może sobie wymarzyć, to widowisko pełne pasji, energii i wielkich momentów na miarę hollywoodzkiego kina. I obie strony tego sportu – piękna i paskudną – Michał Okoński potrafi pokazać swoim czytelnikom w blogu, który cieszy się ogromną popularnością wśród internautów, niekoniecznie tych, którzy jak autor – kochają futbol”.

Fot. Grażyna Makara

To uzasadnienie Nagrody Dziennikarzy Małopolski, przyznanej przez kapitułę, w której skład weszli przedstawiciele mediów ukazujących się w regionie (telewizji, rozgłośni radiowych, prasy, portali itd.), w kategorii „Dziennikarz internetowy – publicystyka”. Odbierałem ją w minioną sobotę w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha nieco skonfundowany, bo mam wrażenie, że wyróżniono mnie za fakt bycia człowiekiem uzależnionym – w tym przypadku uzależnionym od futbolu. Kiedy patrzę na pojawiające się na tym blogu komentarze, kiedy czytam, o jakich porach powstawały, widzę, że nie jest to uzależnienie Wam nieznane.

Przy takiej okazji wypada oczywiście dziękować. Najpierw tym, którzy dyskutując ze mną zawzięcie i komentując moje wpisy, sprawili, że przez trzy ostatnie sezony nie odpuściłem prawie żadnej kolejki. Potem tym, którzy w domu i w pracy wyrozumiale to znosili. Wreszcie Sewkowi Blumsztajnowi, który przed sześcioma już laty przekonał mnie, że zamiast bez przerwy gadać o futbolu, mógłbym po prostu zacząć o nim pisać.

Lektura obowiązkowa

Rekordowe wpływy, ponad 2,1 miliarda funtów, i rekordowe straty, prawie pół miliarda, to finansowe podsumowanie roku w Premier League, przygotowane przez jedną ikon angielskiego dziennikarstwa sportowego (czy też zajmującego się stykiem sportu i ekonomii) Davida Conna. Zyski to przede wszystkim efekt wielomilionowych kontraktów telewizyjnych i najdroższych w świecie biletów. Straty, które przyniosło, bagatela, 16 z 20 klubów ekstraklasy, wiążą się choćby z rozdętą strukturą płacową – w niektórych klubach na pensje wciąż wydaje się więcej niż wynoszą roczne obroty. Co by było, gdyby nie bogaci właściciele…

Przepisywanie znakomitej roboty Conna byłoby niestosownością – namawiam do przeczytania jego artykułu i przestudiowania towarzyszącej mu tabeli. Pouczające, weryfikujące niejeden mit (np. w kwestii zadłużenia MU Conn podaje, że wynosi ono 590 mln, publicysta „Guardiana” pokazuje też, ile pieniędzy Glazerowie WYCIĄGNĘLI z klubu, a ile wpompowali w swoje drużyny szejk Mansour i Roman Abramowicz), tłumaczące niejedną barierę wzrostu (np. przez porównanie przychodów z biletów wypełnionych przecież po brzegi stadionów Arsenalu i Tottenhamu) i zapowiadające pewne trendy (np. dalszy wzrost cen biletów: pod reżimem Financial Fair Play kluby będą musiały skądś brać pieniądze na pensje swoich gwiazd). Na mnie największe wrażenie zrobiły nie wulgarne wydatki MC, rekordowo niski stosunek płac do obrotów Arsenalu (te ostatnie zaburza jednak jednorazowy wpływ ponad 150 milionów ze sprzedaży nieruchomości na dawnym Highbury) czy tradycyjnie solidne zarządzanie Tottenhamem (6 miejsce w obrotach, 5 w dochodach z biletów, 4 w stosunku płace/obroty – tylko 56 proc.), ale słupki dotyczące Blackpool.

Gościliśmy i bardzo chcielibyśmy dalej gościć w Premier League drużynę, której roczne obroty wyniosły 9 milionów funtów – choć dane pochodzą z sezonu, w którym piłkarze Hollowaya walczyli o awans do ekstraklasy, nie sądzę, by w ciągu następnych miesięcy zamienili się w krezusów. Inna sprawa, że nawet jeśli w niedzielę wygrają na Old Trafford (co w tym sezonie nikomu jeszcze się nie udało), i tak mogą spaść. To już jednak temat na osobny wpis.

Stajnia Augiasza

Ci, którzy uwielbiają proste narracje i jasne objaśnienia, wiedzą od dawna: wszystkiemu winni są Żydzi. W tym przypadku konkretnie Awram Grant – facet, który w Chelsea wziął się znikąd i który rok temu spuścił już jeden zasłużony klub z Premier League. A ja mam ochotę skomplikować ten obraz. I nie muszę przy tym wracać do statystyk Izraelczyka ze Stamford Bridge, słupka, który dzielił go od wygrania Ligi Mistrzów czy faktu, że ubiegłoroczne losy Portsmouth zostały przypieczętowane poza boiskiem, na którym prowizorycznie klecona drużyna do końca toczyła heroiczny bój, także o zwycięstwo w Pucharze Anglii.

Pierwszymi winnymi są właściciele klubu – także za podminowanie autorytetu Granta kilka miesięcy temu, kiedy osiągnęli ten stopień nieprofesjonalizmu, że decyzję o ewentualnym zwolnieniu menedżera konsultowali z… piłkarzami. I za brak zdecydowania, bo kiedy sprawa przeciekła już do mediów, przestraszyli się własnej odwagi i ostatecznie zostawili go na stanowisku. Niejeden z komentujących spadek West Hamu z ekstraklasy przywołuje w tym kontekście zwolnienie również Bogu ducha winnego Roberto di Matteo z West Bromwich – następca Włocha, Roy Hogdson, wyprowadził klub z sytuacji równie beznadziejnej, co sytuacja Młotów.

W ubiegłym roku do utrzymania (a przypomnijmy: West Ham ledwo się utrzymał) wystarczyło 35 punktów, teraz może nie wystarczyć 40. Kolejne błędy właścicieli: deklaracja po tamtym sezonie, że na sprzedaż są wszyscy piłkarze poza Parkerem. Wątpię, by to zdanie zbudowało fantastyczną atmosferę w szatni (podobnie jak wyznanie, że nie jeżdżą z drużyną na mecze wyjazdowe, bo mają dość patrzenia na porażki). Oraz polityka transferowa: polecam lekturę porażającego zaiste tekstu o Barrym Silkmanie, agencie odpowiedzialnym za sprowadzenie do klubu zawodników tej klasy, co Benni McCarthy (przez półtora roku zagrał 14 razy, nie strzelił gola, kosztował klub – z pensjami włącznie – prawie 7 milionów), Mido (9 meczów, ani jednego gola), Ilan (zwolniony po 4 miesiącach) czy Barrera (14 meczów, bez gola, zapłacono za niego 4 miliony). Kieron Dyer i Frederick Ljunberg kosztowali klub, wliczając kontrakty, 34 miliony funtów, czyli tyle, ile wynosi przychód z biletów na Upton Park w ciągu dwóch (!) lat. A przecież o wieloletnich kłopotach ze zdrowiem tych zdolnych skądinąd piłkarzy wiedzą nawet początkujący fani angielskiej piłki.

Osobny punkt to wspomniana już szatnia: niezależnie od tego, czy menedżer należał do typów melancholijnych, czy wrzeszczących na zawodników, kilkunastu doskonale opłacanych profesjonalistów (wypożyczeni Keane i Bridge zarabiali grubo powyżej 60 tys. funtów tygodniowo, podobnie Upson, a taki Faubert – niemal 50 tys.), z których czterech mniej lub bardziej regularnie grywało w ostatnich miesiącach w reprezentacji Anglii, a kilku pozostałych błyszczało w reprezentacjach innych krajów, powinno mieć w sobie wystarczająco dużo charakteru, by nie poddać się bez walki. W Portsmouth walczyli do końca.

Dopiero tu dochodzimy do Awrama Granta, który rzeczywiście w stajni Augiasza nie okazał się Herkulesem. On także ponosi część winy za to, co się stało – z pewnością nie wszystko da się wytłumaczyć plagą kontuzji, np. Parkera, którego zabrakło w kilku ważnych meczach, Hitzlspbergera, o którego umiejętnościach przekonaliśmy się, kiedy wreszcie wyzdrowiał, a i Keane’a, który przychodził tu w styczniu strzelać bramki, a nie dołączać do listy niezdolnych do gry. Kwestią kluczową jest opisywana wielokrotnie bierność na ławce i nieumiejętność zareagowania na zmiany w taktyce rywala (zemściło się to choćby w dwumeczu z Birmingham w Pucharze Ligi, nie mówiąc o ostatnim meczu z Wigan, a przed laty – o finale Pucharu Ligi Chelsea-Tottenham). Widzę i opisuję 22 stracone punkty w sytuacji, gdy zespół prowadził (to pewnie tyle, ile zdobył Tottenham w spotkaniach, które zaczynał od utraty bramki…).

Mam do Awrama Granta sympatię za styl, w jakim umie przegrywać, ale widzę, że przegrywa. Chcę tylko przestrzec przed robieniem z niego kozła ofiarnego: Żydzi nie są wszystkiemu winni.

Eliksir Fergusona

Na pewno znajdą się tacy, którzy powiedzą, że ten dziewiętnasty tytuł będzie na długo ostatnim. Że po van der Sarze na emeryturę pójdą Scholes i Giggs. Że Carrick i Anderson zatrzymali się w rozwoju, a Evans czy Welbeck to nie te buty. Że Berbatow zawodzi w meczach o stawkę, Fletcher i Ferdinand mają kłopoty ze zdrowiem, a Rafael i Fabio – z okiełznaniem temperamentu. Że już w tym sezonie Manchester United rzadko zachwycał, czasem kompletnie nie przekonywał, a często wymęczał zwycięstwa. Że zdarzało się nawet, tak, tak, że wypuszczał w końcówce niemal pewny komplet punktów.

Wszystkie te zdania będą prawdziwe, jest jednak coś (ktoś?), co powstrzymuje mnie przed dociskaniem pedału do końca. Pamiętam wymianę zdań między mną a Rafałem Stecem po finale Ligi Mistrzów sprzed dwóch lat. „Myślę o dzisiejszej bezradności Alexa Fergusona i czuję, że powinienem podzielić się z Wami intymnym w gruncie rzeczy przeżyciem: patrzyłem na twarz szkockiego menedżera, kontemplowałem stan jego dziwnej nieobecności i uświadamiałem sobie, że widzę człowieka starego – pisałem wtedy. – Intymne przeżycie, bo skojarzone z bolesnym przeczuciem czekającej cię samotności, kiedy odkrywasz, że twój ojciec, twój szef, a niechby i papież, nie jest już tamtym supermanem sprzed lat, że nagle brakuje mu energii i świeżości pomysłów. A jeszcze jak zestawić to z bezwstydną młodością Guardioli…”. Mój znakomity kolega, zestawiając go zresztą z Woody Allenem (widziałeś, Rafał, „Północ w Paryżu”?) odpowiadał, że „Ferguson w Rzymie nie był stary. Był zdruzgotany klęską. Oto miara sukcesu – czuć się przegranym, gdy wygrało się niemal wszystko”. I kontynuował pochwały pod adresem człowieka, który „zawzięcie uczy się nowoczesnego futbolu” i który ładuje w drużynę ogromną energię: „Gdyby ktoś mnie pytał, to Ferguson dopiero teraz osiągnął trenerski szczyt. I nikomu nie obiecał, że się zatrzyma”.

No więc wiem już, że nawet jeśli Barcelona i tym razem zabierze piłkarzy MU na karuzelę, a ja będę patrzył na bezradną twarz sir Alexa (bo przecież wcale nie musi się tak zdarzyć…), to podobnych słów nie napiszę. Być może lepiej byłoby dla niego, niezależnie od wyniku finału Ligi Mistrzów, przejść na emeryturę po tym sezonie, ale nie sądzę, żeby się na to zdecydował, skoro wciąż przyjeżdża do klubu jako jeden z pierwszych (o siódmej rano!?): gość mi wygląda na takiego, że póki zdrowie jako tako dopisuje, nie zrezygnuje z adrenaliny, jaką daje ten fach. Zwłaszcza, że wciąż potrafi się nią dzielić z zawodnikami.

O tych zawodnikach wypada napisać słów kilka. O 40-letnim van der Sarze, którego rolę w drużynie pokazał najdobitniej wczorajszym występem Tomasz Kuszczak. O Vidiciu, od kilku sezonów najlepszym na swojej pozycji w Premier League. O Giggsie, wobec którego każdy przymiotnik wydaje się niewystarczający. O Rooneyu, którego przekonanie do pozostania w klubie, a następnie wysłanie na kilka tygodni do USA, było majstersztykiem Fergusona (gdy to się stało, cytowałem na blogu wnioski Henry’ego Wintera; nie zmylił się mistrz taki) – kiedy Anglik ostatecznie poradził sobie z problemami w życiu osobistym, kiedy oparł się propozycji „hałaśliwych sąsiadów” i podpisał nowy kontrakt z klubem, musiał nie tyle wrócić do formy fizycznej, co oczyścić głowę. O Nanim, Valencii, Parku, z których każdy miał w tym sezonie wielkie chwile. O Berbatowie, który nawet mimo bajecznej skuteczności wciąż uważany jest za piłkarza rezerwowego. O Hernandezie wreszcie, bez dwóch zdań transferze sezonu (nawet jeśli dzisiejszy gol na Anfield znów kazałby w tym kontekście wymieniać także van der Vaarta) – jeśli zestawimy 6 milionów, jakie MU zapłacił za Meksykanina z 27 milionami wyłożonymi przez MC za Dżeko, nie mówiąc już 50 kawałkach za Torresa, mamy kolejny cegiełkę do budowy pomnika pewnego Szkota. Jestem cholernie ciekaw, jak zabierze się za kolejną przebudowę zespołu. Kto stanie w przyszłym sezonie między słupkami i kto pojawi się w środku pola. Byle nie Modrić…

Na pewno znajdą się więc tacy, którzy to mistrzostwo Anglii witać będą wzruszeniem ramion. „Nie grali jak mistrzowie” – powiedzą. Tyle że – jak trzeźwo zauważył Paul Wilson – nawet jeśli nie grali jak mistrzowie, to jak mistrzowie walczyli. Dziennikarz „Guardiana” cytuje dawnego bramkarza MU, Bena Fostera, mówiącego o „etosie zwyciężania” na przykładzie meczu z Blackpool, którzy przegrywali 2:0, żeby – oczywiście – wygrać. Czy wyobrażacie sobie MU, który roztrwania czterobramkowe prowadzenie z Newcastle (kłania się tekst Piersa Morgana, skądinąd kibica Arsenalu, bezlitośnie zestawiającego osobowości sir Alexa i Arsene’a Wengera)? Oto jeden ze składników eliksiru Fergusona.

Nieoczekiwanie dla siebie samego, znów rozpisałem się o Manchesterze United, a planowałem wpis o Manchesterze City, który po zwycięstwie w Pucharze Anglii i dzisiejszej porażce Arsenalu ma jeszcze szanse na trzecie miejsce. Chciałem, po pierwsze, dołączyć do chóru tych, którzy oburzali się umieszczeniem finału FA Cup w środku ligowej kolejki: rozgrywano go w chwili, gdy wszyscy emocjonowali się zdobytym kilkanaście minut wcześniej mistrzostwem MU i niewiarygodnym spotkaniem Blackpool-Bolton. Po drugie, chciałem zwrócić uwagę na to, że w ostatnich tygodniach o obliczu tej drużyny stanowili ci, których nie sprowadzano za astronomiczne pieniądze (z istotnymi wyjątkami Yaya Toure czy Silvy) – tacy Richards, de Jong, Hart, a przede wszystkim Kompany. „Cierpliwości – mówił niedawno Patrick Viera w znakomitej rozmowie na łamach „Timesa” (nie linkuję, bo płatna). – Budujcie drużynę, jakbyście budowali dom. Od fundamentów, czyli od obrony. I od organizacji gry”.

Z pewnością do MC będzie okazja wrócić. Podobnie jak do Tottenhamu – w tym przypadku okazję będę potrafił znaleźć i… bez okazji. Dziś na Anfield zaimponowali przede wszystkim na poziomie wspomnianych przez Vierę fundamentów: najlepsi w drużynie, a tym samym na boisku, byli Dawson, Sandro, Modrić, a przede wszystkim Ledley King. To w zasadzie niewiarygodne: po siedmiu miesiącach nieobecności wrócić nie w pełni sił i zagrać na takim poziomie. Przyznam, że zapomniałem, jak może wyglądać gra defensywy Tottenhamu, kiedy King jest na boisku; jak sama jego obecność działa na kolegów, jak telepatycznie układa się jego współpraca z Dawsonem. Niby nie mam powodów narzekać na Gallasa, ale tu jesteśmy na jakimś pozapiłkarskim poziomie. I jak tu nie trzymać tego faceta w klubie, mimo chronicznych kłopotów z kolanami, mimo będących konsekwencją braku regularnego treningu urazów pachwin, skoro nawet gdy gra dziesięć meczów w sezonie, jest to dziesięć meczów znakomitych?

Pisząc o spotkaniu z Liverpoolem – i uprzedzając pytania – nie mogę nie dodać, że moim zdaniem karny Tottenhamowi się nie należał: faul Flanagana na Pienaarze, jeśli w ogóle był do odgwizdania (takich starć zdarza się przecież w meczu kilkanaście), to przed polem karnym. Z Howardem Webbem mieliśmy zawsze pieskie szczęście (przypomnę dwubramkowe prowadzenie na Old Trafford i zmieniającego losy meczu karnego z kapelusza za rzekomy faul Gomesa na Carricku), a tu proszę: jaka odmiana. I jaka odmiana, że jakiś piłkarz z White Hart Lane potrafi strzelać jedenastki…

W kwestii Ligi Europy Harry Redknapp mówi swoje: że nie ma najmniejszej ochoty grać we czwartek wieczorem na drugim końcu kontynentu, żeby potem spędzać cały piątek w podróży i szykować się do niedzielnego meczu w lidze. Na piątym miejscu zależy mu jednak, bo – jak mówi – to kwestia dumy. A pewnie też i wakacyjnych planów: ponieważ zespół przewodzi w klasyfikacji Fair Play, prawo gry w Europa League dostanie i tak, tyle że będzie musiał rozpocząć sezon trzy tygodnie wcześniej, co już kompletnie mu się nie uśmiecha.

Z Awramem Grantem (i z West Hamem w Premier League) pożegnam się osobno. To musi być osobny wpis. Podobnie jak osobny wpis należeć się będzie piłkarzom Iana Hollowaya – wszystko jedno, czy za tydzień na Old Trafford spadną z Premier League, czy też (czego im wszyscy, łącznie z kibicami MU jak sądzę, szczerze życzymy) wywalczą utrzymanie.

Lato Kogutów

Kiedy dziś myślę o momencie przełomowym, przypomina mi się kilka dni stycznia i lutego: najpierw szaleństwo spekulacji o trzydziestomilionowym transferze napastnika (Forlan? Rossi?), w czasie gdy Liverpool wraz z nowym menedżerem zakontraktował Suareza i Carrolla, a potem przegrana batalia o przejęcie stadionu olimpijskiego. Niedługo później Tottenham wygrał wprawdzie z Milanem w Lidze Mistrzów, ale w kolejnych trzynastu meczach odniósł jedno zwycięstwo. I nie to, że w którymkolwiek z tych spotkań grał źle – na ogół było tak, jak wczoraj z Manchesterem City: piękna piłka bez efektu bramkowego, bo albo ustawienie z van der Vaartem powodowało, że w polu karnym przeciwnika brakowało jednego piłkarza, albo niepewni miejsca w wyjściowej jedenastce Defoe, Pawluczenko i Crouch gubili rytm meczowy i formę. „Nie zamierzam popełniać samobójstwa” – mówił wczoraj po meczu Harry Redknapp, dumny z tegorocznych osiągnięć i przekonany, jak sądzę, że nieprędko uda się je powtórzyć.

Mam bowiem wrażenie, że w tym roku Tottenham osiągnął swój szczyt możliwości – głównie ze względów ekonomicznych. Nawet jeśli klub byłoby stać na jednorazowe wydanie trzydziestu milionów za piłkarza, nie byłoby go stać na późniejsze płacenie temu piłkarzowi (a w ślad za nim pewnie niezadowolonym z niższych pensji kolegom) ponad stu tysięcy tygodniowo. Jednym ze źródeł dotychczasowych sukcesów prezesa Levy’ego (oprócz nowatorskich pomysłów, jak rozdzielenie sponsoringu na klubowych koszulkach między mecze ligowe i pucharowe) była struktura płacowa: nawet największe gwiazdy zarabiały tu najmniej w porównaniu z innymi klubami czołówki, góra kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo. W tym roku i tak prezes zdecydował się na zaoferowanie najlepszym zawodnikom lepszych umów (Gareth Bale nowy kontrakt podpisywał aż dwukrotnie, przed i w trakcie sezonu), co natychmiast znalazło odbicie w wynikach finansowych. Teraz ekstra wydatki udało się sfinansować dzięki ekstra przychodom z Ligi Mistrzów, ale w przyszłym roku trudno na to liczyć: brutalna prawda jest taka, że zanim w klubie zacznie się rozmawiać o naprawdę bramkostrzelnym napastniku, trzeba będzie kilku piłkarzy sprzedać (a sprzedać tych niechcianych, jak Bentley czy Keane, nie będzie łatwo, bo ich wypożyczenia do innych klubów nie okazały się sukcesem).

Zwłaszcza że porażka w walce o przejęcie stadionu olimpijskiego oznacza oddalenie się na lata perspektywy wzrostu dochodów z biletów na mecze. White Hart Lane w każdej kolejce wypełnia się po brzegi, lista oczekujących na karnet liczy 25 tys. ludzi – żyjemy w takich czasach, że zapewnienie klubowi stabilnych źródeł finansowania jest co najmniej równie ważne, jak kompetentny menedżer czy znakomity lewoskrzydłowy. Bez nowego stadionu Tottenham nie będzie mógł rywalizować z MU, Chelsea, Arsenalem, MC i Liverpoolem.

Ten ostatni klub za poprzednich właścicieli pogrążony był w kryzysie; nowy na początku chętnie sięgnął do kieszeni w przekonaniu, że wzmocnienia zespołu plus baza kibicowska plus światowa marka w niedługiej perspektywie wystarczą do – także finansowego – powrotu w szeregi elity. Po transferach Suareza i Carrolla (ten ostatni sfinansowany dzięki megapieniądzom za Torresa), ale też, co warto podkreślić, po odważnym sięgnięciu po klubowych wychowanków, charyzmatyczny menedżer Kenny Dalglish w błyskawicznym tempie pozwolił zapomnieć o traumatycznej końcówce rządów Beniteza i katastrofalnym epizodzie Hodgsona – w przyszłym roku ten zespół znów będzie tam, gdzie zwykle.

A Manchester City? Jedynymi, którzy mogą powstrzymać dalszy triumfalny marsz tego klubu, są szejkowie, do których należy. Nie że przestaną go finansować, ale że jakimś nieoczekiwanym ruchem zdestabilizują to, co wydaje się jakoś ustabilizowane. Drużyna nie gra pięknie, czasem zęby bolą, patrząc na ultradefensywne ustawienie Roberto Manciniego, ale… Włoch osiągnął to, czego od niego oczekiwano – a przecież zapewne sięgnie jeszcze po Puchar Anglii i może nawet trzecie miejsce w lidze. Dzisiejsza prasa pełna jest spekulacji, kogo w przyszłym roku zobaczymy pod znakiem „Blue Moon” (pisze się choćby o Fabregasie i Ibrahimoviciu) – niewątpliwie do wszystkich pokus finansowych, jakie może zaoferować MC gwiazdom piłki dochodzi podstawowy afrodyzjak: Liga Mistrzów. Choć nie mogę nie zauważyć, że zaspokojenie pragnień kosztowało ponad 300 milionów i że część z tych pieniędzy (transfery Jo, Roque Santa Cruza, może też Dżeko) z pewnością zmarnowano…

Niezadowolonym z osiągnięć Harry’ego Redknappa w Tottenhamie dam za przykład Aston Villę, która po rocznym życiu z przestrzelonym budżetem i odejściu postawionego wobec konieczności oszczędzania Martina O’Neilla z drużyny o zbliżonym do Kogutów statusie zmieniła się w zespół broniący się przed spadkiem. W przyszłym roku, po niemal pewnym odejściu Ashleya Younga (jeżeli do Liverpoolu, będzie to kolejna demonstracja intencji właściciela tego klubu…), lepiej przecież nie będzie.

Oczywiście Tottenham ma potencjał, żeby znów walczyć o Ligę Mistrzów. Tyle że Daniela Levy’ego i Harry’ego Redknappa czeka tego lata mnóstwo wyzwań. Przede wszystkim: zatrzymać w klubie Lukę Modricia (Chorwat dla gry Tottenhamu wydaje mi się zdecydowanie istotniejszy niż Gareth Bale). W dalszej kolejności: zdecydować, czy korzystniejsze jest budowanie ofensywy wokół Rafaela van der Vaarta, czy dla dobra atmosfery wśród piłkarzy Holendra z manierami gwiazdorskimi sprzedać (Redknapp tłumaczy ostatnie niepowodzenia właśnie obniżką formy przemęczonego van der Vaarta, który po mundialu właściwie nie miał czasu na solidne przygotowanie do sezonu, i długo leczącego kontuzję Bale’a). Problemy pomniejsze to kwestia obsady bramki i tego, kto oprócz Dawsona tworzyć będzie podstawową parę stoperów. Problem fundamentalny: czy zadłużać się na lata, żeby znaleźć środki na rozbudowę White Hart Lane, czy szukać kolejnej lokalizacji nowego obiektu (batalia prawna, mająca na celu zakwestionowanie zwycięstwa West Hamu w boju o stadion olimpijski, jest raczej skazana na klęskę)? I kto po Harrym Redknappie, jeśli ten za kilkanaście miesięcy obejmie posadę trenera reprezentacji? Wśród tych wszystkich pytań jedno wydaje się pewne: Redknapp ma rację, bo tak niezwykłego sezonu, jak ten dobiegający końca, fani Tottenhamu szybko nie przeżyją.

Mistrzowie

Od czego zacząć? Od modlitwy Hernandeza przed pierwszym gwizdkiem, wysłuchanej już po 36 sekundach (powiedział Pan: „i oto daję ci nieuważnego Davida Luiza”)? Od dziecięcej radości sir Alexa Fergusona po końcowym gwizdku (Szkot znalazł się o krok od DWUNASTEGO w karierze mistrzostwa Anglii)? A może, przewrotnie, od meczu z Schalke, który miał jego zawodnikom zakłócić przygotowania do najważniejszego spotkania sezonu (nie z nimi te numery: Szkot od tylu lat umiejętnie stosuje rotację składu, że każdy z piłkarzy potrafi tu grać z każdym, każdy potrafi się wkomponować w drużynę i żaden nie pęka – nawet jeśli chodzi o półfinał Ligi Mistrzów)? Z tematów do omówienia jest przecież jeszcze przyszłość Carlo Ancelottiego, mocno po tej porażce wątpliwa (choć osobiście – piszę to bez wielkich nadziei – Włocha bym zostawił, oczywiście radykalnie przebudowując starzejący się zespół, w którym dziewięciu piłkarzy wyjściowej dziś jedenastki sprowadził do klubu Jose Mourinho). I generalnie cały sezon, w którym zespoły z górnej połówki tabeli wiele razy dołowały, za to te z dołu zaskakująco się podciągnęły.

Nie, zacznę jednak od Ryana Giggsa. Niby nie nabiegał się tyle, co szalejący na prawym skrzydle Antonio Valencia (czy ten gość, co go krył, naprawdę nazywał się Ashley Cole?!) albo harujący z lewej i w środku Park (od lat znakomicie wypadający w meczach o wielką stawkę; dziś pozbawiający Essiena i Lamparda przestrzeni do nabrania powietrza, a w kwestii ustawienia często wymieniający się pozycjami z Rooneyem, co przyprawiało Ivanovicia o spore kłopoty), ale dwa jego podania były w tym meczu absolutnie kluczowe. Nie przypadkiem realizator pokazał słynny transparent o piłkarzu, który znów doprowadzi was do płaczu… Gdyby nie kapitalne zagranie Walijczyka do Parka, który przytomnie natychmiast przekazał piłkę Hernandezowi (transfer roku, bez dwóch zdań), wszystko przecież mogłoby się potoczyć inaczej. Piłkarską klasą, doświadczeniem, przeglądem pola i precyzją podań Giggs wyrasta ponad głowy rywali i kolegów – jak słusznie zauważył ktoś na Twitterze, ten gość ma chyba piwnicę pełną butelek szampana, przyznawanych wraz z tytułem piłkarza meczu.

Kiedy Chelsea otrząsnęła się z pierwszego szoku (albo kiedy MU odpuścił nieco niebywały pressing z początku spotkania) było już za późno. Strzelić trzy bramki na Old Trafford, kiedy przegrywa się 2:0? W zasadzie niemożliwe. Widzowie niezaangażowani w końcówce pierwszej połowy mogli się zastanawiać, czy Ivanović dogra do końca, czy może wyleci z czerwoną kartką (po szybkiej żółtej, dwa razy mógł zobaczyć kolejną, ale Howard Webb nie chciał najwyraźniej psuć widowiska – pewnie również dlatego nie podyktował karnego za rękę Lamparda), czy może w drodze pod prysznic wyprzedzi go David Luiz, mający szaleństwo w oczach po błędzie z pierwszej minuty i reprymendzie od Ancelottiego (w tym przypadku sędziego uprzedził menedżer, zdejmując Brazylijczyka po 45 minutach). Carlo Ancelotti powiedział po meczu, że w zasadzie powinien w przerwie wymienić 10 z 11 zawodników; Chelsea w drugiej połowie ocknęła się, a widzowie niezaangażowani mogli zastanawiać się z kolei, czy drużyna Manchesteru jest naprawdę tak mocna piłkarsko jak psychicznie – przez niedługi czas jednak. Gdyby Rooney i Hernandez zechcieli wykorzystać okazje stwarzane im w końcówce przez Valencię, skończyłoby się pogromem.

Gdybanie jest czymś, czego z pewnością nienawidzą menedżerowie. Wszystkiego się spodziewał Carlo Ancelotti, ale nie tego, że jego misternie tkany plan gry w tym meczu załamie się już w pierwszej minucie. W zasadzie za decyzje personalne trudno go ganić: zarówno ustawienie, jak i skład osobowy wydawały się przed meczem optymalne. Kalou czy Anelka – w świetle ostatnich tygodni prosty wybór, podobnie jak postawienie na Drogbę zamiast Torresa. Szkoda, że Benayoun tak długo odzyskuje rytm meczowy po kontuzji, bo pewnie więcej wniósłby w grę Chelsea po przerwie niż Ramires. A 50-milionowego prezentu od Abramowicza Włochowi współczuję od dawna; kłopot menedżera Chelsea przypomina trochę ten Redknappa z van der Vaartem: jeśli Holender, to nie Defoe albo nie Lennon…

W sumie nie ma się co rozgadywać. W 1992 r. Alex Ferguson zapowiedział, że w kwestii liczby tytułów mistrzowskich pobije swoich największych rywali. Za tydzień, góra dwa, dotrzyma słowa.