Archiwum kategorii: Bez kategorii

Real-Tottenham: idę na zebranie

Za chwilę zacznie się dla mnie dzień zebrań, o jakimkolwiek pisaniu – a już zwłaszcza o pisaniu o piłce – nie może być mowy. Ponieważ jednak myśli moje i tak krążyć będą wokół jednego, klecę na szybko kilka zdań, z myślą o tych, którzy zechcą się podzielić swoimi i tym samym wspólnie dotrwać do 20.45.

Zdanie pierwsze kilka razy już tu padało: że w gruncie rzeczy myślę, iż dwumecz z Realem przyniesie Tottenhamowi zakończenie fascynującego skądinąd sezonu. Że w maju wielkie gwiazdy tego klubu, Gareth Bale, Luka Modrić i Rafael van der Vaart, będą patrzeć na piąte miejsce w lidze i ćwierćfinał Ligi Mistrzów z ogromnym rozczarowaniem, zastanawiając się, co robić dalej, a prezes Daniel Levy będzie nerwowo kalkulował, jak tu je utrzymać w klubie bez ekstra dochodów z Champions League. Tym bardziej, że jeśli odejdą, powrót do tego elitarnego grona stanie się jeszcze trudniejszy.

Zdanie drugie będzie jednak osłabieniem pierwszego. Tyle razy najlepsi szkoleniowcy Premier League, i jeszcze paru wybitnych speców z Europy, analizowali słabe punkty Tottenhamu, tyle razy potrafili te słabości bezlitośnie obnażyć – z pierwszą połową meczu z Interem na San Siro jako przykładem najwyraźniejszym. Z drugiej strony jednak za każdym niemal razem Tottenham był w stanie podnieść się i zagrać swoje, pokazując że oprócz słabych stron ma też cholernie mocne. Przepowiadam sobie ten fascynujący sezon i widzę, jak rzadko w gruncie rzeczy schodzili z boiska pokonani (w lidze np. Manchester City i Chelsea przegrywały częściej) i jak często potrafili skutecznie odrabiać straty. Widzę trenera, który ustawia ich jak podczas rozgrywek ulicznych (porównanie Garetha Bale’a, który dołączył do chóru opisujących Redknappa jako trenera nieprzejmującego się taktyką i pozwalającego piłkarzom „wyrazić siebie” na boisku). Widzę bramki strzelane po błyskawicznych kontrach, raz, drugi, trzeci, dziesiąty. Widzę Croucha, na którego sposobu nie znalazł żaden dotąd europejski stoper. Ale widzę też zdyscyplinowanego Sandro i doskonały w defensywie dwumecz z Milanem.

Spokojnie, spokojnie. Nie zamierzam udawać, że przystępuję tu do jakiejkolwiek analizy. Że wdaję się w rozmowę o ustawieniu (4-5-1, z van der Vaartem za plecami Croucha?), kluczowych pojedynkach (Crouch-Carvalho? Sandro-Ozil? Bale-Sergio Ramos?, Assou-Ekotto-Ronaldo?), trenerskich dylematach (w środku pomocy, obok Sandro, Jenas czy może wracający po wielomiesięcznej przerwie Huddlestone?). Że przeczytałem opinię Juande Ramosa w „Independencie” (Real do awansu nie może stracić gola u siebie, za to musi strzelić na wyjeździe, zaiste odkrywcze…), albo Sida Lowe’a w „Guardianie” (że z Ronaldo w składzie Real robi się przewidywalny). Po prostu próbuję poradzić sobie z emocjami mniej więcej tak samo jak przed trzydziestoma laty, kiedy jako mały chłopak wychodziłem z domu bladym świtem i szedłem piechotą przez całe miasto, by dojść na stadion jeszcze przed otwarciem bram, na kilka godzin przed rozpoczęciem meczu, a potem przyglądać się rozgrzewkom, słuchać pierwszych, pożal się Boże, przebojów, puszczanych przez głośniki i obserwować podobnych sobie nerwicowców, którzy nie mogli już wytrzymać.

Na bloga wrócę wieczorem, teraz idę na zebranie. Muszę się bardzo starać, żeby zamiast Boniecki nie powiedzieć Bale.

Kto mistrzem jest

Zastanawiam się, czy jest jakaś druga drużyna, która gra nienajlepiej, przez godzinę przegrywa 2:0 i być może powinna schodzić na przerwę w dziesiątkę, a wszyscy widzowie i tak zastanawiają się, jakim stosunkiem bramek zdoła ten mecz wygrać. Przyznaję: przed wczorajszym meczem West Hamu z MU miałem niejasne podejrzenia, że lider zgubi punkty. Że Londyńczycy, z solidną i nareszcie w komplecie zdrową machiną napędową Parker-Hitzlspberger-Noble w środku pola, potwierdzą dobrą formę z ostatnich tygodni; że będą w stanie obnażyć prowizorycznie skleconą obronę MU – z niegrającym od miesięcy Kuszczakiem między słupkami. Może gdyby zachowali strzelanie bramek na drugą połowę, gdyby nie drażnili rekina tak nieostrożnie już od pierwszych minut?

Gdzie tam. Po drugim kwietnia temat mistrzostwa Anglii wypada uznać za zamknięty. Alex Ferguson ma rację: jego piłkarze naprawdę grali wczoraj jak mistrzowie. Nie w sensie poziomu, nie w sensie braku błędów (Vidić ostatni raz grał tak słabo bodaj podczas pamiętnego pogromu z Liverpoolem, gdzie nie był w stanie upilnować Torresa i w końcu wyleciał z czerwoną kartką) – w sensie wiary we własne umiejętności i w wynik końcowy, niezależnie od tego, jak się toczą wydarzenia na boisku i niezależnie od tego, gdzie siedzi menedżer. A mistrzem może największym był wśród nich Ryan Giggs, ustawiony od 45. minuty na lewej obronie.

Oczywiście bohaterem Manchesteru (i czarnym charakterem reszty świata za swój bluzg do kamery; szczególny doprawdy moment, kiedy wszyscy dookoła mówią, że należy więcej uwagi poświęcić kampanii „Respect”) był Wayne Rooney, zdobywca trzech goli w ciągu niecałego kwadransa, w pełni odrodzony po wielomiesięcznym dołku. Mnie zaimponował jednak przede wszystkim znakomicie dośrodkowujący Valencia – tak sobie myślę, że gdyby nie jego kontuzja, kwestia mistrzostwa byłaby rozstrzygnięta znacznie wcześniej. Wayne Bridge, który dwa tygodnie temu tak świetnie radził sobie z Aaronem Lennonem i Garethem Balem, tym razem nie nadążał. Kropka.

Myślę więc sobie także, że z punktu widzenia psychologii mistrzostwo Anglii po takim meczu jest sprawą rozstrzygniętą, zwłaszcza, że Arsenal i Chelsea straciły punkty (a ich trenerzy właściwie przyznawali się na pomeczowych konferencjach do porażki; Carlo Ancelotti liczy jeszcze na rewanż w Lidze Mistrzów). Podobnie jak rozstrzygniętą sprawą jest, niestety, miejsce Tottenhamu poza pierwszą czwórką. Piszę o tym na chłodno, przygotowuję się do tego z tygodnia na tydzień, jakoś pogodzony z faktem, że dwumecz z Realem przyniesie zakończenie tego skądinąd fascynującego z perspektywy fana Kogutów sezonu.

A co poza tym? Zemsta jest rozkoszą bogów: West Bromwich Roya Hodgsona odebrało punkty Liverpoolowi. Oczywiście kontuzje Johnsona i Aggera mocno ułatwiły mu zadanie (i utrudniły je Kenny’emu Dalglishowi), oczywiście w ataku gości Andy Carroll nie był w stanie dopasować się do poziomu Luisa Suareza, ale generalnie to zwycięstwo – podobnie jak wyniki Wigan, Birmingham czy West Hamu i Blackpool – oznacza, że tak naprawdę w tej lidze nie wiadomo tylko jednego: kto spadnie. O czym naprawdę chciałbym więcej i częściej  – tylko życie redakcyjne w ostatnich tygodniach nie pozwala…

Wielki Dzień

Miałem napisać o Wielkim Dniu Naszej Piłki. Biję się w piersi: nie zdążyłem w terminie, bo przeżywałem Wielki Dzień Naszej Redakcji, czyli wręczenie Medali św. Jerzego i zmianę na stanowisku redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Podczas uroczystości w Sukiennicach ks. Adam Boniecki (który bynajmniej nie żegna się z redakcją) przekazał funkcję dotychczasowemu zastępcy Piotrowi Mucharskiemu.

Stali czytelnicy tego bloga natrafiali pewnie raz czy drugi na to ostatnie nazwisko, bo też esemesom Piotra Mucharskiego z niejednego meczu moje pisanie wiele zawdzięcza. Nie chcąc być posądzony o nadmierne lizusostwo postawię tu kropkę; dla tych, którzy Mucharskiego nie znają, przytoczę tylko kilka zdań z niedawnej rozmowy dwóch moich szefów. „Jak widzisz tę funkcję? Jaki jest Twój modelowy naczelny?” – pyta Boniecki, „Pep Guardiola” – odpowiada Mucharski, po czym na widok zdziwienia na twarzy poprzednika tłumaczy: „Trener Barcelony. Wychowanek klubu, który prowadzi drużynę, w której grają również koledzy, których zna od juniora. Wychowankowie pierwszorzędnej szkółki, fantastycznie utalentowani etc… Podobałoby Ci się: grają otwarty futbol!”.

Nie napisałem więc o Wielkim Dniu Naszej Piłki, ale mam nadzieję, że nadrobię to w przyszłym roku. A teraz zachwycę się tylko internetową rzeczywistością, która nie tylko ułatwia organizowanie tego typu przedsięwzięć, ale też zbliża blogową rodzinę na tyle, że nawet nie widząc się dotąd na oczy z pomysłodawcą przedsięwzięcia, Michałem Zachodnym, mogę przecież mieć poczucie życia z nim w zażyłości, potwierdzone w niejednej dyskusji pod jego czy moim wpisem. Wracając zaś do kwestii modelowego naczelnego, muszę kilka zdań poświęcić Fabio Capello, bo w końcu o sprawach angielskiej piłki mamy tu pisać przede wszystkim.

Tak jest, podoba mi się ostatnio styl prowadzenia zespołu przez włoskiego szkoleniowca. Jestem świadom, ile krytyk wylano na niego po nieudanym mundialu i że sprawa przywrócenia kapitańskiej opaski Johnowi Terry’emu została załatwiona w sposób daleki od delikatności. W tym punkcie chcę więc powiedzieć tylko tyle: imponuje mi swoboda, z jaką Capello żongluje swoimi piłkarzami, od żadnego z nich nie zaczynając ustalania składu i nie kierując się wobec nikogo fałszywie rozumianą lojalnością. Przez lata nie powoływał Scotta Parkera, ale w tym konkretnym momencie nie zawahał się wystawić go od pierwszej minuty. Kiedy było mu to potrzebne, już po mundialu, gdy skądinąd zadeklarował zamiar stawiania na młodzież, nie stąd ni zowąd sięgnął po Kevina Daviesa, wystawił go, żeby przy następnej okazji… nie wysłać mu powołania.

Jasne, że nikt takiemu trenerowi nie będzie wyznawał miłości i nikt nie będzie płakał, kiedy w końcu odejdzie. Ale wyników odmówić mu nie można i nie można nie chwalić gry reprezentacji w meczu z Walią, we wciąż eksperymentalnym ustawieniu 4-3-3, z kompletnie niesprawdzoną drugą linią Parker-Lampard-Wilshere, z Ashleyem Youngiem i Waynem Rooneym operującymi na skrzydłach za placami Darrena Benta. Jako kibic Tottenhamu mógłbym się wprawdzie upierać, że Aaron Lennon bardziej zasłużył swoją postawą w Premier League i Lidze Mistrzów na szansę niż Young z dołującej Aston Villi, o powszechnie znanych ograniczeniach Benta wiadomo nie od dziś, a narzekania na Lamparda są niemal równie długie jak historia jego występów w reprezentacji… A przecież to działało, Ashley Young był może najlepszy na boisku, Wilshere czy Lampard biegali do upadłego, więc nie powiem ani słowa.

Wygląda na to, że fajna przyszłość przed nami. I nie mam na myśli tylko kibiców angielskiej piłki.

Zakupy w Lizbonie

Z mistrzostwem Anglii, walką o Ligę Mistrzów, ale też o – chyba najciekawsze w tym wszystkim – utrzymanie się w Premier League, jest jak z opaską kapitana reprezentacji Anglii: kandydatów wielu, ale kiedy się przyjrzeć z bliska, to żaden się nie nadaje. Cóż to za mistrz Anglii, który zamiast gromić, wymęcza zwycięstwo w ostatniej minucie, po raz nie wiadomo już który grając bardzo przeciętnie? Cóż to za rywal do mistrzostwa, który z ostatnich sześciu meczów wygrywa jeden, i to z, uwaga, Leyton Orient? Cóż to za grupa pościgowa, której menedżerowie nie mają pojęcia, czy w czerwcu będą jeszcze mieli pracę? Cóż to za kandydat do obronienia miejsca w Lidze Mistrzów, który z dwudziestu sześciu okazji bramkowych nie wykorzystuje ani jednej, podejmując na własnym stadionie drużynę, która nie słynie, delikatnie mówiąc, z najszczelniejszej obrony?

Zaczynając od końca, czyli od Tottenhamu. Nieśmiało sugerowałem to już we wpisie przed meczem z Milanem, dziś powtarzam zdecydowanie mocniej: hamulcem tej drużyny jest ten, który jeszcze niedawno ciągnął ją do przodu, czyli Rafael van der Vaart. Albo inaczej, nieco bardziej miękko: póki kontuzjowany był Jermain Defoe, Harry Redknapp tego problemu nie miał, obok Holendra wystawiał w ataku Petera Croucha, na czym obaj – gdyby zsumować gole i asysty – korzystali. Teraz jednak trzeba wybierać, ze świadomością gwiazdorskiego statusu van der Vaarta i tego, że Defoe jest jednym z najlepszych napastników w Anglii, wracającym do formy, o czym świadczą choćby niedawne gole z Wolves. Posadzisz Holendra, będzie marudził (wczoraj, zmieniony w drugiej połowie, poszedł prosto do szatni, czym naraził się Redknappowi), posadzisz Defoe’a – zacznie myśleć o odejściu. A przy całej klasie obu – i przy klasie gry kombinacyjnej, jaką zaprezentowała wczoraj drużyna, widać, że czasem prostsze środki są skuteczniejsze. Zgoda, były dwie poprzeczki i słupek, Green bronił dobrze, a Wayne Bridge… hm, nie wiem, czy kiedykolwiek, w złotych latach reprezentacji czy Chelsea, widziałem tak dobry występ tego zawodnika. Sadzę jednak, że gdyby raz czy drugi zamiast piłki po obwodzie i prób prostopadłego zagrania po ziemi poszło dośrodkowanie w pole karne, wyszłoby to Tottenhamowi na dobre. Zwłaszcza, że w kwestii niebanalnych rozwiązań van der Vaartowi Modrić nie ustępuje ani na krok. Wniosek? Ława dla Holendra!

Przez ostatnie trzy kolejki czwarte miejsce oddaliło się od Tottenhamu wyraźnie – być może oddaliło się definitywnie. Fajnie, że Gareth Bale podpisał nowy kontrakt z klubem, ale mocno się obawiam, że jeśli odpadną w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, a w następnym sezonie przyjdzie im grać „tylko” w Lidze Europejskiej (uwaga, Liverpool naciska…), i Walijczyk, i Chorwat, i pewnie kilku jeszcze piłkarzy zacznie się mocno zastanawiać, co dalej – zwłaszcza, że także Harry Redknapp będzie się już pewnie szykował do przejęcia schedy po Fabio Capello. Tak sobie myślę, że za kilkanaście lat będziemy ten sezon wspominać jako mityczny… i długo niepowtórzony.

Chyba że… Chyba że wewnętrzne kłopoty dopadną któregoś z rywali, ścierających się dzisiejszego popołudnia na Stamford Bridge. Niezawodna brytyjska prasa informowała od rana, że właściciele obu klubów mają dość włoskich szkoleniowców; pytany przez BBC Ron Gourlay uchylił się od zapewnienia Carlo Ancelottiego, że nie ma się czego obawiać. Nie sądzę, żeby zwycięstwo nad MC cokolwiek tu zmieniało – a szkoda, bo także w tym meczu gołym okiem widać było, że menedżer Chelsea zna się na swoim fachu. Znów nie chciało iść z Torresem (pytanie z cyklu spiskowa wersja dziejów: czy Ancelotti musi go wystawiać w pierwszym składzie)? Umięjętne skorzystanie z ławki rezerwowych, podkręcenie tempa, stały fragment gry i punkty zostają na Stamford Bridge. Imponujący ten Luiz, doskonale czytający grę, nienaganny technicznie i zabójczo skuteczny przed bramką rywala, ale także strzelec drugiej bramki, Ramires, zasłużył na komplementy – nie tylko za piękną akcję z 93 minuty. Raz w życiu byłem na zakupach w Lizbonie, drożyzna nieludzka, ale nie żałuję…

Na tym tle Manchester City wyglądał zwyczajnie, by nie rzec: przeciętnie. Owszem, jak zwykle świetnie zorganizowany w defensywie (Kompany! De Jong!), ale bez Teveza z przodu praktycznie nieistniejący – mimo tylu milionów wydanych w tym roku na napastników. Silny ten Dzeko, jednak wciąż mi się wydaje, że pasowałby raczej do Lecha Poznań (z całym szacunkiem) niż do drużyny walczącej o czołową pozycję w Anglii. Podobno kontuzja Teveza jest poważniejsza – po dyskwalifikacji Kolo Toure i presji wywieranej przez właścicieli na Manciniego byłby to jakiś promyczek nadziei dla Tottenhamu…

PS W tym tygodniu nie piszemy (żeby sparafrazować rubrykę z pewnego tygodnika niepowszechnego) o bramkarzach Arsenalu. Szkoda gadać.

Nearly team?

Zaledwie dwa tygodnie temu Arsenal walczył na czterech frontach. Był o włos od zdobycia Pucharu Ligi. Był – po zwycięstwie w pierwszym meczu – w dobrej pozycji wyjściowej do walki o awans w Lidze Mistrzów. Był – po tym, jak Alex Ferguson ogłosił skład Manchesteru United na wczorajsze spotkanie – faworytem ćwierćfinału Pucharu Anglii. O lidze się na razie nie wypowiadam, bo Kanonierzy wciąż mają szanse na mistrzostwo. Ale jak czytam to zdanie bezpośrednio po napisaniu, sam w nie nie wierzę.

Nie wierzę w nie, bo wątpliwości ma chyba Arsene Wenger, przyznający po meczu na Old Trafford, że wtorkowe wydarzenia na Camp Nou miały wpływ na postawę drużyny: „Widać było, że czegoś nam brakuje. Nie w sensie wysiłku czy zaangażowania, ale w sensie wiary w siebie”. Po czym myśl rozwija, mówiąc o trzech porażkach odniesionych w „dziwnych” lub „bardzo dziwnych” okolicznościach, mając na myśli także tę wczorajszą (mnie się te okoliczności, niestety, wydały szalenie typowe, cóż to bowiem za argument, że w meczu miało się przewagę, tylko nie było się tak skutecznym jak przeciwnik?). „Nie sądzę, żeby sezon się nam wymykał – mówi Wenger, co brzmi jak pośrednie przyznanie, że sezon się właśnie wymyka. Po czym dodaje kilka zdań o dobrym teście, pokazaniu odporności psychicznej, jedności drużyny i zdolności do odbudowania morale. Problem w tym, że taki test i taką okazję miał również wczoraj. I w tym, że całkiem niedawno czytałem, iż jego piłkarze muszą wypełniać zawierające ponad sto pytań, skomplikowane kwestionariusze psychologiczne – po to właśnie, by wypracować odporność psychiczną, wolę zwyciężania itd., itp. Ej, gdyby kapitanem tej drużyny był William Gallas, siedziałby pewnie na boisku i walił pięściami w murawę…

Żeby było jasne: od lat kibicuję konceptowi Wengera, od lat zachwycam się stylem gry jego zespołu, od lat imponuje mi zdolność przekształcania kolejnych Anelek, Fabregasów czy Wilshere’ów w supergwiazdy. Od lat też z narastającą frustracją wysłuchuję tych, którzy – jak to kiedyś ujął Rafał Stec – widzą we francuskim szkoleniowcu wielkiego dziwaka, poświęcającego wynik dla doktryny. Z jednej strony mam poczucie, że nauczył się tę doktrynę modyfikować, że nie buduje zespołu na samych młodzieńcach, że odważniej wydaje pieniądze (byle ci sprowadzani pasowali mu do koncepcji), że jego piłkarze nie tylko wjeżdżają w pole karne rywala po kilkunastu podaniach z pierwszej piłki, ale potrafią również dośrodkować na głowę wysokiego napastnika, a nawet – ho, ho – zdobyć bramkę po rzucie rożnym. Z drugiej jednak strony wydaje mi się, że kiedy w ostatnich latach mówimy o Arsenalu, niemal odruchowo zaczynamy schodzić na psychologię i dotykać kwestii jakichś ograniczeń, stłumień, fundamentalnych niemożności…

Powtarzam: chciałbym się mylić. Ale kiedy oglądam taki mecz jak wczorajszy, z całym szacunkiem dla kilku świetnych interwencji van der Sara, to myśl okrutna przychodzi mi do głowy: że tak już będzie zawsze. Zwłaszcza że widzę też pomyłki menedżera Arsenalu – np. kilkakrotnie podejmowane ryzyko związane z wstawieniem do składu piłkarza nie do końca zdrowego. Na mecz z Milanem Harry Redknapp zostawił Garetha Bale’a na ławce, w Barcelonie Wenger postawił na Fabregasa od pierwszej minuty – w efekcie Walijczyk zrobił kolejny krok w dochodzeniu do pełni formy, a Katalończyk będzie musiał zaczynać do nowa.

Legenda Kanonierów, Bob Wilson, mówi wprost, że ten znakomity zespół może zostać zapamiętany jako „nearly team”, co to gra pięknie jak nigdy, ale tę najważniejszą walkę przegrywa jak (ostatnio) zawsze. Nic jeszcze nie jest przesądzone, a obrońcy Wengera nie bez racji będą podnosić, że na korzyść drużyny przemawia fakt, że może skoncentrować się na lidze, o przyzwoitym kalendarzu spotkań nie wspominając. Kiedy jednak widzę na dwóch sąsiadujących ze sobą ławkach (na Old Trafford należałoby powiedzieć raczej: w lożach) rezerwowych rozpartego wygodnie, rozluźnionego Fergusona i zwiniętego w kłębek, pościskanego Wengera, to mam poczucie, że Szkot zwietrzył krew i że jego pewność siebie silnie oddziaływuje na piłkarzy – podobnie jak stres Francuza. Skoro w głowach piłkarzy Arsenalu w sobotę siedziała jeszcze porażka z wtorku, jak teraz wybić z nich świadomość, że choć grali bardzo dobry mecz, to przegrali po raz kolejny – nie dość, że z drużyną, którą mają prześcignąć, to jeszcze złożoną niemal w dwóch trzecich z rezerwowych? Jak wierzyć w sukces, skoro do listy kontuzjowanych dołączyli w ostatnich dniach Szczęsny i Djorou? Jak odepchnąć pytania o sześć lat bez żadnego trofeum, skoro żeby je zdobyć w Pucharze Ligi wystawiali w tym sezonie skład silniejszy niż którykolwiek z najważniejszych rywali?

Zanim zaczęły się tegoroczne rozgrywki Arsene Wenger mówił, że teraz albo nigdy. Też mi się tak wydaje.

Liga Mistrzów, Tottenham-Milan, blogujemy na żywo

10.00. Obawy jamnika

No to mamy wreszcie, najważniejszy dzień we współczesnej historii Tottenhamu. Właściwie powinienem napisać: na to mamy znów najważniejszy dzień, po wyjeździe do Mediolanu sprzed dwóch tygodni, a jakby tak cofnąć się dalej, to należałoby wymienić i oba mecze z Interem w fazie grupowej, i potyczkę z Young Boys w fazie eliminacyjnej, i kwietniowy mecz na City of Manchester Stadium, dzięki któremu w ogóle udało się trafić do Ligi Mistrzów. Przewijam sobie w pamięci te wszystkie zdarzenia cudowne i nadzwyczajne z narastającą świadomością, że ten sen nie będzie trwał wiecznie, że nawet jeżeli nie zakończy się dzisiaj, to zakończy się bardzo niedługo. Że ten fantastyczny, niezapomniany sezon, w którym Gareth Bale zadziwił całą Europę, a Rafael van der Vaart całą Anglię; sezon, w którym wygrywało się z Interem i Milanem, i z Arsenalem na wyjeździe, owszem – wystarczy na lata pięknych wspomnień, ale zarazem pozostanie w historii klubu epizodem wyjątkowym i długo nie powtórzonym.

Wiem, jestem jamnikiem wychowanym pod szafą. Wiem, to typowe dla kibica Tottenhamu –  martwić się o przyszłość przed takim świętem. Ale nie mogę nie myśleć o punktach zgubionych z Blackpool i Wolves, i o zwiększającym się w związku z tym dystansie do Chelsea i Manchesteru City (z obiema drużynami jeszcze mamy zagrać, i to na wyjazdach). Na razie jest początek marca, na razie mamy wielkie szanse na ćwierćfinał Ligi Mistrzów, ale w maju może się okazać, że do tej Ligi Mistrzów nie wracamy, Bale i Modrić dochodzą do wniosku, iż wolą słuchać Handlowskiego „Zadok the priest” na boisku, a nie przed telewizorem, a więc rozglądają się za klubem, który im to zaoferuje. I że nieprzekraczalną barierą rozwoju klubu jest pojemność stadionu: olimpijskiego nie udało się przejąć, a przebudowa White Hart Lane na razie jest zbyt kosztowna…

 

10.43 Incredi-Bale
Najważniejsze pytanie włoskiej prasy, a w ślad za nią prasy angielskiej i tak zwanych niezaangażowanych: czy zagra Gareth Bale. Zanim padnie odpowiedź, wypada więc wrócić do zjawiska Balemanii i przypomnieć króciutko, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu z nazwiskiem Walijczyka wiązała się klątwa długiej serii meczów niewygrywanych przez Tottenham, kiedy Bale wychodził na boisko. Menedżerowie są przesądni; to Alex Ferguson wydzwaniał do Harry’ego Redknappa z dobrymi radami typu „Na twoim miejscu bym go nie wystawiał” (a może, cholerny makiawel, chciał chłopaka podkupić?). Potem była kontuzja Assou-Ekotto i szansa, którą Bale złapał obiema rękami, nie oddając miejsca w wyjściowej jedenastce. I gole w wiosennych meczach z Chelsea i Arsenalem. Kandydatka do bramki roku, w sierpniowym meczu ze Stoke. I wreszcie dwumecz z Interem, po którym Fabio Capello mówił już po prostu: najlepszy piłkarz świata

A więc: czy zagra Bale? Redknapp nie ściemnia: z plecami wszystko ok, ale po meczu z Wolverhampton Walijczyk jest poobijany, miał 6 tygodni przerwy, więc trzeba uważać. Zapewne będzie w składzie, kwestią otwartą jest, czy pojawi się na boisku od pierwszej minuty. Pomysł wpuszczenia go w drugiej połowie, na podmęczoną już drużynę Milanu, wydaje się zresztą całkiem niezły.

 

12.50 Kłopot z van der Vaartem

Owszem, Harry Redknapp ma kłopot, jeden i prawdziwy. Nie nazywa się on Heurelho Gomes, mecze wybitne przeplatający z fatalnymi. Nie nazywa się on Alan Hutton (szkocki prawy obrońca został obwiniony za niedawną wpadkę w Pucharze Anglii z Fulham, potem miał wejść w pyskówkę z Redknappem na treningu, a w niedzielę spowodował karnego w meczu z Wolves – ale Vedran Czorluka dopiero co wznowił treningi, więc jego występ będzie dużym ryzykiem). Nazywa się on… Rafael van der Vaart, i co przenikliwsi mówili o nim już kiedy Holender przychodził na White Hart Lane.

Nie da się, po prostu się nie da wystawić w jednej drużynie Lennona, Modricia, Bale’a, van der Vaarta, Croucha i Defoe’a. Co najmniej jeden, a najlepiej dwóch z tej szóstki powinno zrobić miejsce dla pomocnika o mocniejszym instynkcie defensywnym. A ponieważ Holender gra przede wszystkim między linią pomocy i wysuniętym napastnikiem, ofiarą – nie po raz pierwszy zresztą w karierze w Tottenhamie – pada Jermain Defoe. Przez parę miesiący napastnik reprezentacji Anglii leczył poważną kontuzję, ale teraz jest zdrowy i w formie, o czym świadczą choćby dwie bramki z niedzieli. Defoe już mówi, że nie chce siedzieć na ławce i że w styczniu zastanawiał się nad odejściem. Raz już odszedł, kiedy miejsca w wyjściowej jedenastce zajęli Keane z Berbatowem. Byłoby szkoda.

W tym konkretnym meczu pozycja jednego piłkarza w tej kombinacji wydaje się niepodważalna: Petera Croucha. O ile obrońcy Premier League nauczyli się już grać przeciwko niemu, w Europie wciąż jest nie do zatrzymania. W tym kontekście całkiem prawdopodobna kombinacja na Milan to Crouch i Defoe w ataku, Lennon na lewym skrzydle, van der Vaart na prawym, i Bale na ławce. W sensie, by tak rzec, systemowym, problem jednak pozostaje…

 

13.30. Kasa, Misiu…

Liga Mistrzów wiąże się z pieniędzmi, zgoda. Ale – co już tu zasygnalizowałem – żeby naprawdę rywalizować z największymi, potrzebne jest coś więcej niż dochody z Ligi Mistrzów. Tottenham dogania najlepszych w kwestii dochodów z reklamy na koszulkach (pionierski pomysł dwóch umów, osobnej na mecze ligowe, osobnej na pucharowe) i umowy z firmą te koszulki produkującą (znów pionierska umowa: wczoraj poinformowano, że od 2012 r. Pumę ma zastąpić wchodząca na rynek brytyjski amerykańska Under Armour; pieniądze mają być porównywalne z tymi, jakie za sezon dostają Arsenal czy Chelsea). Ale jest jeden punkt nie do przeskoczenia: dochody z biletów. Wypełnione po brzegi White Hart Lane (36 tys. widzów, na całoroczny karnet zapisanych jest 25 tys. chętnych) przynosi 36,8 miliona funtów rocznie, 60-tysięczne Emirates – 93,9 miliona. Wniosek: trzeba budować stadion, bo szansa dogonienia najlepszych odpłynie.

14.20 Rewanże

Z dzisiejszej prasówki wybieram tekst o powrocie Robinho, mającym Anglikom niewątpliwie coś do udowodnienia. Inny mający coś do udowodnienia, nie tyle nawet Anglikom, bo w Portsmouth zdążył zabłysnąć, co Tottenhamowi, gdzie nie dano mu szansy, to Kevin Prince-Boateng – pytanie tylko, czy zdążył wyzdrowieć. Kiedy mówimy o starzejącej się, dostojnej drugiej linii Milanu, energia młodego pomocnika z Ghany jest nie do przecenienia. Angielski trop – i rywalizacja z Tottenhamem – to także pamiętany z Arsenalu Flamini. Nie przepadam za wyciąganiem na pierwszy plan swojego pisania tzw. podtekstów, ale mecz z pewnością upłynie pod znakiem buczenia na pomocnika Milanu, nie tylko zresztą za to, że grał za miedzą, ale także za to, że o mały włos nie złamał nogi Czorluce. Całe szczęście, że Gattuso został w Mediolanie.

PS A w kwestii „najlepszego piłkarza świata” (żeby było jasne: dla mnie to wciąż brzmi mocno ironicznie), dzielę się linkiem, otrzymanym od zaprzyjaźnionego kibica Arsenalu. Żeby tak dzisiaj…

 

15.10 Zlatan i inni

Jak zaatakuje Milan? Michael Cox zastanawia się, kto oprócz Ibrahimovicia wystąpi w przedniej formacji gości, stawiając – jeśli dobrze rozumiem – na Boatenga i Robinho. Siły i szybkości pierwszego boję się zdecydowanie bardziej niż rutyny Seedorfa. Jeśli ktoś miałby udowodnić, że Milan nie jest wypalony, to zawodnik właśnie rozpoczynający światową karierę, nie zaś mający zaliczyć nie wiadomo który, ale z pewnością jeden z ostatnich, zryw. Jest także Pato, po którego wejściu (w miejsce Seedorfa właśnie) piłkarze Allegriego zaczęli grać zdecydowanie lepiej w pierwszym spotkaniu. Tam jednak Tottenham bronił się dwójką środkowych pomocników, ustawionych przed własnym polem karnym, dziś deklaruje gotowość przejęcia inicjatywy. Paradoksalnie obie drużyny mogą w ten sposób zostawić rywalom więcej miejsca na atakowanie i mecz będzie bardziej otwarty niż przed dwoma tygodniami. Ale to chyba dobrze…

 

15.35 Kwestia sędziowania

Pod moim wczorajszym wpisem, i pod wieloma poprzednimi, dyskutuje się kwestię sędziowskich pomyłek, a jeśli nie pomyłek, to po prostu kontrowersyjnych decyzji. Wywołany do tablicy, chciałbym powiedzieć trzy zdania w gruncie rzeczy arcybanalne. Pierwsze: pomyłka sędziego jest wpisana w ten sport tak samo jak pomyłka bramkarza czy napastnika. Trzeba robić wszystko, żeby było ich jak najmniej, ale bez złudzeń: one będą, trzeba się z tym pogodzić. Drugie: patrząc w perspektywie dłuższej niż tydzień na szczęście jest tak, że pomyłki sędziów jakoś się równoważą. Wczoraj nas skrzywdzili, za tydzień pomogą… Przed dwoma tygodniami piłkarze Barcelony mieli prawo czuć się przez sędziego skrzywdzeni, wczoraj mogli mieć poczucie, że sędzia im pomógł.

W kwestii kartki dla van Persiego zostaję oczywiście przy swoim: Busacca miał psi obowiązek ją pokazać, sekunda to cholernie dużo czasu (w ciągu tej sekundy po gwizdku Holender zdążył piłkę przyjąć, zrobić parę kroków, a następnie uderzyć).

A trzecie arcybanalne zdanie brzmi: sama pomoc sędziego nie wystarczy. Patrz również pod wczorajszy mecz, w którym przewaga Barcelony była gigantyczna.

Dziś sędziuje Frank de Bleeckere z Belgii.

 

19.05. Luka

Przepraszam, myślałem, że obowiązki pozapiłkarskie zabiorą mi mniej czasu…

Dwa najgłośniejsze nazwiska w Tottenhamie już padły: Bale i van der Vaart. Ale jest jeszcze ten trzeci, o którym mówi się, że wzmocniłby nawet Barcelonę, a którego chcą też w Interze: Luka Modrić.  Z punktu widzenia wymagań Premier League piłkarz kompletny, co to i wślizgu się nie boi, i przebiec z piłką potrafi, i genialnie zagrać do kolegi; może jedyna wada mikrego Chorwata to zbyt mała skuteczność. Strzela, owszem, często, ale o ile podaje z centymetrową wręcz precyzją, to jego strzały lądują często ponad i poza bramką. Wklejam tabelkę z „Daily Mail”, ze statystykami jego dryblingów i podań:

Owszem, fachowcy zasypują go komplementami, owszem, podpytuje o niego Alex Ferguson, ale mam wrażenie, że media i kibice wciąż nie nauczyli się doceniać go w stopniu wystarczającym. Czy dziś będzie jego dzień?

Przy okazji odpowiadam na pytanie o powrót do zdrowia Toma Huddlestone’a (ach, jakże go brakuje…). Dziś napisał na twitterze, że wznawia treningi najprawdopodobniej za tydzień, czyli grać zacznie pewnie na początku kwietnia. Lepiej późno niż wcale.

 

19.15 Nieabsolutny faworyt

Mając w pamięci wczorajsze ryzyko Wengera z nie do końca zdrowym Fabregasem, wolałbym, żeby Bale został na ławce. Skład poznamy pewnie za 20 minut. Na razie pozostaje raz jeszcze przejrzeć gazety i skonstatować, że większość ekspertów spodziewa się zwycięstwa Tottenhamu. Co samo w sobie jest miarą postępu tego klubu w ciągu ostatnich dwóch lat. Wydaje się tak dawno, kiedy Redknapp przychodził ratować klub przed niemal pewnym spadkiem z Premier League, a to zaledwie dwa sezony i niemal ci sami piłkarze… Mam oczywiście w pamięci to, co napisał przy okazji bodajże meczu z Interem Rafał Stec, że nigdy nie potrafi Tottenhamu uznać za absolutnego faworyta (ale też nigdy nie umie całkiem go skreślić). Ale pomijając oczywistości, czyli atmosferę stadionu, psychologiczną przewagę wygranej na boisku rywala etc., zostają jeszcze kwestie, z którymi naprawdę trudno będzie się Milanowi uporać: wzrost Croucha i piekielna szybkość skrzydłowych. Kluczowe pojedynki odbędą się zapewne właśnie przy linii, między bocznymi obrońcami Milanu a Lennonem i, prędzej czy później, Balem.

 

19.40 Bale na ławce, Sandro na boisku

Skład Tottenhamu: Gomes – Corluka, Gallas, Dawson, Assou-Ekotto – Lennon, Sandro, Modric, Pienaar – Van der Vaart – Crouch. Na ławce m.in. Bale, King i Defoe.

W myśl poprzedniego wpisu decyzja o nienarażaniu Bale’a od pierwszej minuty wydaje mi się słuszna. Pienaar będzie pracował też w defensywie. Wielka, największa z pewnością, odpowiedzialność przed Sandro, którego zadaniem będzie asekurowanie obrońców. Palacios niby potrafi to robić lepiej, ale Brazylijczyk z kolei sensowniej wyprowadza ataki, celniej podaje, nie wdaje się w głupie dryblingu. To kolejny dżoker Redknappa: nie znają go nawet na Wyspach, o Europie nie wspominając, ale pamiętajmy, że w ubiegłym roku zdobywał Copa Libertadores. Z pewnością nie będzie stremowany.

 

19.50 Milan stawia na atak

Przynajmniej sądząc z zestawu nazwisk, Allegri podejmuje wyzwanie: Abbiati – Abate, Nesta, Thiago Silva, Jankulovski – Boateng, Flamini, Seedorf – Pato, Ibrahimovic, Robinho. Z trójki pomocników i Boateng, i Seedorf będą się pchać do przodu. Wolałbym oczywiście Gattuso od Boatenga.

 

20.20 Aglio, olio e peperoncino

Muszę kiedyś napisać tekst o przedmeczowym menu. W przypadku piłkarzy to proste: ryby, białe mięsa, makarony, na dobrych parę godzin przed. W przypadku kibica pracującego, przywiązanego wszak do trzymania poziomu: lista potraw, których przygotowanie trwa zasadniczo tyle, ile czas gotowania wody na kluski.

Rozgrzewka zakończona, talerz uprzątnięty. Czekamy na wielki mecz. Odezwę się po.

 

21.30 Niepokój

Zepchnięci. I chyba jednak z minuty na minutę coraz bardziej stremowani. Szczęśliwie, z jedną desperacką interwencją Gallasa, wybijającego piłkę z linii bramkowej po błędzie Gomesa, bezbramkowo remisują, co oznacza, że wciąż są jedną nogą w ćwierćfinale. Oprócz Gallasa świetny Sandro. Nieistniejące skrzydła, a raczej skrzydła zepchnięte do defensywy przez bardzo ofensywnych bocznych obrońców Milanu. Włosi bardziej żwawi, bardziej zdecydowani, z przewagą jednego piłkarza w środku, co zmusza jeszcze van der Vaarta do schodzenia coraz dalej od bramki Abiattiego, zwłaszcza że w jego strefie znajduje się świetnie podający z głębi pola Seedorf. Jest nadzieja na wejście Bale’a i Defoe’a (choć rozgrzewają się Bale i Jenas): potrzeba więcej ruchu i szybkości.

 

22.35 Spokój

W północnym Londynie to będzie długa noc. No, może nie w całym. I może nie tylko tam. W debiutanckim sezonie występów w Lidze Mistrzów Tottenham Hotspur ćwierćfinalistą. Jak by powiedział Dariusz Szpakowski, nacieszmy się tym…

 

22.40 Sędzia

Prawda, że nie będzie o nim ani słowa w żadnej relacji? Znaczy się, był znakomity.  Zagranie po gwizdku Croucha przy spalonym w 20. minucie, o które pytano w dyskusji pod wpisem, miało jednak miejsce ułamek sekundy po gwizdku, nie sekundę. Przepraszam, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy naprawdę wolałbym, żeby van Persie wczoraj nie wyleciał, a Arsenal awansował do ćwierćfinału. Nie chciałbym wylosować Barcelony (skoro już wracam do tego wątku: zemściło się niewygranie grupy przez Arsenal)…

 

23.00 Alto Adige Pinot Nero (Muri Gries)

Klasyku nie było. Była walka, najpierw ze wskazaniem na Milan, potem zdecydowanie bardziej wyrównana. Z niewielką liczbą okazji pod obiema bramkami, z praktycznie bezrobotnym bramkarzem Milanu i stosunkowo rzadko zatrudnianym Gomesem. To ostatnie było po części zasługą – napiszę to chyba pierwszy raz w tym sezonie – znakomicie grającego bloku defensywnego, wspieranego przez najlepszego chyba na boisku Sandro (jeśli Gallas był lepszy, to minimalnie, niewiele ustępował im Dawson).

Że się powtórzę z tekstu sprzed dwóch tygodni (nie wszyscy muszą czytać, zwłaszcza uważnie…), młody Brazylijczyk to wciąż największa niespodzianka w składzie. Po transferze z Internacionale Redknapp długo na niego nie stawiał, twierdząc, że musi upłynąć sporo czasu, zanim chłopak nauczy się angielskiej piłki. Później Sandro niby dostawał szanse, ale ciągle działo się jakoś tak, że w meczu, w którym wychodził od pierwszej minuty ktoś dostawał czerwoną kartkę albo Tottenham zaczął zbierać bęcki, i trzeba było na gwałt zmieniać ustawienie: Brazylijczyk schodził po dwudziestu paru minutach. Miarą bycia piątym kołem u wozu jest scena sprzed wyjazdu na mecz z Young Boys, w rundzie kwalifikacyjnej Champions League, kiedy chłopaka odesłano z lotniska do domu, bo nikt w klubie mu nie powiedział, że nie został zgłoszony do pierwszej fazy rozgrywek. Zdrowy Tom Huddlestone nie może już być, moim zdaniem, pewny miejsca w podstawowym składzie, a Palacios trafi w wakacje na listę transferową…

Za transfer Sandro brawa należą się prezesowi Levy’emu, który kilka razy osobiście pofatygował się za ocean, by sprawę doprowadzić do końca. Za awans w dzisiejszym meczu pochwały musi zebrać Harry Redknapp: bo w przerwie potrafił zmienić grę Tottenhamu, który podkręcił tempo, zepchnął bocznych obrońców Milanu na własną połowę, a w końcówce wzorowo grał pressingiem. Owszem, Milan miał okazje, ale jeśli dobrze policzyłem – trzy w ciągu całego meczu, i to nie z gatunku stuprocentowych.

 

23.20 Harry Ostrożny

Zapowiadał atak od pierwszej minuty, tymczasem od pierwszej minuty oglądał, jak jego piłkarze umiejętnie się bronią. Dokonał dobrych zmian, kończąc de facto piątką w drugiej linii. Wszystko to nie w jego stylu i wszystko to dobrze wróży na przyszłość, być może także przyszłość reprezentacji Anglii. Jest pierwszym Anglikiem, który doprowadził drużynę do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, choć wcześniej w europejskich pucharach grał bodaj raz z Portsmouth (w pierwszym sezonie na stanowisku menedżera Tottenhamu prowadził zespół w Lidze Europejskiej, ale wystawiał w niej juniorów i rezerwy, skupiony na walce o utrzymanie w Premier League)… Absolutny debiutant, który ogrywa Inter i Milan, który imponuje wszechstronnością – naprawdę czas zacząć traktować go serio.

Nie uwziąłem się na Arsenal, ale tej obserwacji nie mogę sobie odmówić: William Gallas, jeden z tych, którzy byli ojcami dzisiejszego sukcesu, równie dobrze mógł wczoraj występować na Nou Camp. Zaprzyjaźnieni Kanonierzy zapowiadali, że Francuz będzie psuł atmosferę w drużynie, ja z kolei spodziewałem się, że będzie grzał ławę. I oni, i ja się myliłem. Cóż to za świetny transfer (skoro chwalimy Redknappa, wypada dodać, że uparł się na podpisanie tego kontraktu – tu akurat prezes Levy był przeciw).

 

23.40 Pochwała koncentracji

Wiem, to był tylko bezbramkowy remis. Wiem, tak zwani kibce neutralni wynudzili się, czekając na jakąkolwiek składną akcję (jeśli jakieś oglądali, to raczej w wykonaniu Milanu, z dziarskim Boatengiem i fajnymi piłkami rzucanymi za plecy obrońców Tottenhamu). Wiem, chwalę swoich nie za kawaleryjską fantazję, a za odporność psychiczną, koncentrację i zminimalizowanie błędów (o takich cechach, jak zaangażowanie i waleczność nie mówię, w końcu na Wyspach to normalka). Ten zespół dojrzewa, jeśli nie zostanie rozkupiony po sezonie, to kto wie, jak daleko może zajść.

 

 

Planeta Katalonia

Szkółka piłkarska Barcelony, lekcja druga. Poprzednio doktor Xavi, dziś profesor Guardiola. Wtedy wykład o grze w dziada jako najdoskonalszej metodzie treningu, teraz powiązane z tym seminarium poświęcone kwestii utrzymywania się przy piłce na połowie przeciwnika. „Gramy na połowie przeciwnika tak dużo, jak tylko się da, ponieważ kiedy piłka jest na naszej połowie, robię się zdenerwowany – mówi trener Barcelony. – Bez piłki jesteśmy fatalni, dlatego chcę ją odzyskać możliwie jak najszybciej”. Ze świetnego tekstu Sida Lowe’a z „Guardiana” biorę jeszcze statystyki: dziewięciu najczęściej podających piłkarzy La Liga gra w Barcelonie. Boczny obrońca Dani Alves jest czwarty ze wszystkich zawodników hiszpańskiej ekstraklasy, jeśli idzie o liczbę dotknięć piłki na połowie rywala. Tylko bramkarz i dwaj środkowi obrońcy spędzają ponad 50 proc. czasu gry na własnej połowie. Dodajmy do tego wywód o ustawianiu się piłkarzy na boisku, stwarzaniu przewagi liczebnej, dokładnych podaniach (znów kłania się gra „w dziada”), wychodzeniu na pozycję… „W Sewilli musisz szukać piłki, w Barcelonie piłka trafia ci pod nogi” – mówi defensywny pomocnik Keita. A legendarny Carles Rexach dodaje, że bieganie jest dla tchórzy.

Cytuję pełnymi garściami z mądrości konstruktorów tej niewiarygodnej barcelońskiej maszynki w nadziei, że oprócz statystyk (posiadanie piłki 69:31, strzały 19:0, celne podania 724:119!), to one zostaną zapamiętane z dzisiejszego wieczora. W końcu ze wszystkich piłkarskich komunałów najbardziej nie lubię gorzkiej frazy „na własne życzenie”. Przecież gdyby nie nonszalancja Fabregasa i nieudane odegranie piętą do Wilshere’a tuż przed własnym polem karnym, na przerwę Arsenal schodziłby z bezbramkowym remisem. Przecież gdyby nie dokładnie ta sama co u kapitana Kanonierów próba zaimponowania gawiedzi przez van Persiego, skutkująca żółtą kartką za uderzenie piłki po gwizdku, Arsenal w jedenastu broniłby dającego awans remisu (odrzucam, jako nadmiernie znaczone patriotyzmem, tłumaczenia angielskich dziennikarzy, że Holender gwizdka nie słyszał: akurat w tamtym momencie przesadnego tumultu nie było). I gdyby nie gapiostwo Bendtnera w ostatniej minucie… nie, nie chcę już kibiców gości denerwować mówieniem, jak niewiele brakowało.

Arsene Wenger zauważył przed meczem, że naiwnością jest grać z Barceloną i myśleć, że nie straci się gola. A przecież w ciągu całej pierwszej połowy udawało się znakomicie: czwórka obrońców ustawiła się bardzo wysoko, skutecznie odcinając od podań lub łapiąc na spalonym próbującego grać na linii z nią Villę. Arsenal nie grał pięknie, ale skutecznie się bronił i o to chodziło – aż do momentu, kiedy Fabregasowi zachciało się czarować widzów…

Ale dość już o tym. Prawda jest taka, że piłkarska szkółka Barcelony jest w stanie zrobić każdej drużynie europejskiej to, co dziś zrobiła Arsenalowi Wengera, a całkiem niedawno np. Realowi Mourinho. Podania Iniesty, prowadzenie piłki przy nodze Messiego, rajdy Dani Alvesa – tego się nie da porównać z niczym znanym nam ze współczesnej piłki (no, może rajdy Dani Alvesa z rajdami Garetha Bale’a…). Z niczym też nie da się porównać tego pressingu i tej skuteczności w odbiorze, jeszcze na (patrz pierwszy akapit) połowie rywala. Biedny Fabregas, nie nagrał się przy Mascherano, biedny Wilshere, nie nagrał się przy Xavim, biedy Nasri, nie nagrał się przy Alvesu – z kluczowych pojedynków tylko ten jeden, Almunii z Davidem Villą, można uznać za rozstrzygnięty na korzyść Arsenalu.

Jest wielkim pytaniem, jak Kanonierzy zniosą kolejny w ciągu ostatnich kilkunastu dni bolesny cios. Jaki wpływ ta porażka będzie miała na walkę o mistrzostwo Anglii. Mimo wszystko jednak Manchester United to nie Barcelona… Nie mogę się doczekać na kolejną wizytę przybyszów z planety Katalonia.

PS O meczu Tottenham-Milan zamierzam blogować przez całą środę. 

Nawrócony na Dalglisha

Która to była minuta rozstrzygniętego już meczu Chelsea-MU? Dziewięćdziesiąta druga? Z pewnością najważniejsza minuta także dla spotkania Liverpool-MU: Vidić łapiący za koszulkę szarżującego Ramiresa, łapiący także drugą żółtą kartkę i dyskwalifikację, która nie pozwoliła mu zagrać z Liverpoolem. Oczywiście byli na Anfield Road słabsi piłkarze od pary stoperów Brown-Smalling (chociażby Carrick, ale może też Rooney), oczywiście w bajecznym dryblingu Suarezowi dali się okiwać nie tylko środkowi obrońcy, a po kuriozalnej główce Naniego, wstrzeliwującego piłkę we własne pole karne, nawet najlepsi stoperzy mogliby się pogubić. Myślę jednak, że z Serbem za plecami każdemu, nie tylko Portugalczykowi, trudniej byłoby zrobić głupstwo. Pewniej się gra, mając prawdziwego kapitana za plecami.

Jak to zwykle w starciu tych drużyn, wszystko było historią i do historii się odnosiło. Jeszcze przed niedzielą powszechnie wspominano ponad czterdziestoletnią (!) rywalizację Alexa Fergusona i Kenny’ego Dalglisha, a w trakcie spotkania nad każdą przepychanką unosił się duch Gary’ego Neville’a (tym razem, inaczej niż na Stamford Bridge, nie pokazał się na trybunach). Może zresztą pamięcią historyczną kierował się Alex Ferguson przy ustalaniu składu, skoro wstawił do wyjściowej jedenastki zarówno Giggsa, jak i Scholesa. Jeśli zważyć, że obok nich biegał Carrick, drugiej linii MU wyraźnie brakowało szybkości.

Nawróciłem się dziś na Liverpool. Przez lata ściskałem kciuki za tę drużynę równie mocno jak za jej dzisiejszych rywali; moje emocje osłabły dopiero za ery Beniteza, zbyt często znaczonej pozbawionymi klasy wypowiedziami menedżera (ciekawe skądinąd, i z pewnością do analizy, jaką rolę w wiązaniu swoich emocji z daną drużyną przypisuję trenerowi – było nie było figurze ojca…) i sukcesywnie pozbawiającej drużynę wyspiarskiego charakteru. Dziś Liverpool nie dość, że znów grał pięknie, podawał fantastycznie, a do tego walczył po angielsku, to jeszcze wnosił tę niesamowitą wartość dodaną, jaką jest menedżer będący krwią z krwi i kością z kości tego klubu. Zgłaszałem wątpliwości w momencie, jak zaczynał; teraz z przyjemnością je wycofuję i dołączam do chóru apelujących o powierzenie mu funkcji trenera także w następnych sezonach. Chemię między nim a trybunami widać gołym okiem; chemia między nim a piłkarzami przychodzi z każdym kolejnym sukcesem – i z każdym kolejnym wprowadzanym do zespołu Kellym, Shelveyem czy Wilsonem…

Na dwóch piłkarzach wypada skupić całą uwagę: na Suarezie i Kuycie. Holender, od lat jeden z najjaśniejszych punktów tej drużyny jeśli idzie o etos pracy (a więc coś, co wraz z Dalglishem lubimy najbardziej), nawet gdy bywał zmuszany do gry na niepasujących mu pozycjach, wypadał zazwyczaj dobrze lub bardzo dobrze. Szkot znów ustawia go w ataku, a Holender nie dość, że swoją inteligentną grą bez piłki, szukaniem wolnego miejsca przy linii bocznej, wyciąganiem obrońców, stwarza miejsce do gry kolegom (w poprzednich meczach głównie Meirelesowi), to jeszcze sam zaczął zdobywać bramki. Dziś strzelił może trzy najłatwiejsze w swojej liverpoolskiej historii, ale jakże sobie na nie zasłużył przez te wszystkie lata.

Urugwajczyk z kolei… Co tu dużo gadać: akcja, po której Kuyt strzelił pierwszego gola, była jedną z najpiękniejszych w tym sezonie, a niżej podpisanemu przypominała słynny rajd Ricky’ego Villi, z tą różnicą, że Argentyńczyk jednak strzelał na bramkę. Ale Suarez to również, jak widać, dobre rzuty wolne, i również bieganie po całym niemal boisku (ustawiony za Kuytem, nieraz wracał po piłkę na własną połowę), czyli etos pracy – ustaliliśmy już, że wraz z Dalglishem lubimy to najbardziej…

Wyglądający mocno przeciętnie Manchester United w tydzień mocno skomplikował sobie drogę do mistrzostwa Anglii. Czy miało to związek z niespodziewanym w sumie postawieniem w obu meczach na system 4-4-2? Z wystawieniem od pierwszej minuty Berbatowa? Z niewystawieniem Fletchera? Z nadmierną tolerancją sędziego przy faulu Carraghera (gdyby wyleciał, być może nie doszłoby do drugiego incydentu, z Rafaelem)? Nie wiemy, niestety, co na ten temat sądzą Czerwone Diabły, bo nie dość, że rozmów z mediami odmówił po meczu Alex Ferguson, to podobne postępowanie wymusił na współpracownikach i piłkarzach. Nawet klubowa telewizja nie okazała się godna rozmowy…

Mecz na szczycie

Nie myślę, by miało to jakikolwiek wpływ na walkę o mistrzostwo Anglii (w ciągu 11 spotkań trzeba by odrobić jeszcze 12 punktów), ale w kwestii trzeciego miejsca wiele się wczoraj wyjaśniło: po porażce Tottenhamu i remisie Manchesteru City Chelsea zdołała zwyciężyć, a trzeba pamiętać, że zarówno Tottenham, jak i MC, mistrzowie Anglii będą jeszcze podejmować na Stamford Bridge.

Wiadomo, że Chelsea i jej menedżer potrzebowali tego sukcesu. Moim zdaniem, zwłaszcza walką w drugiej połowie, na niego zasłużyli – choć z pewnością pomogło im nierówne sędziowanie Martina Atkinsona. Oglądałem mecz z przyjemnym poczuciem świeżości: oto dwie drużyny grające generalnie w ustawieniu 4-4-2, zostawiające rywalom sporo miejsca i niemal w każdym sektorze boiska sprowadzające pojedynek zespołowy do indywidualnego (Fletcher-Cole, Evra-Ramires, Nani-Ivanović itd., itd. – gdzie nie spojrzeć, jeden na jednego…). Oto spotkanie najwyższego kalibru toczone w tempie tak szybkim, że odnosiło się wrażenie, iż obaj menedżerowie motywowali piłkarzy „metodą Redknappa”: zamiast szczegółowych instrukcji taktycznych, krótkie błogosławieństwo dla inwencji i swobody.

Tempu przypisuję właśnie błędy sędziego – powiedzmy od razu, że dające korzyść obu stronom. Karny dla Chelsea był bodaj tak samo dyskusyjny, jak przewinienie Luiza w polu karnym MU z drugiej minuty (Atkinson nie uznał wówczas bramki po uderzeniu, jeśli dobrze zapisałem, Lamparda) – ale moim zdaniem jednak do zagwizdania. W pierwszej połowie była też ręka Terry’ego we własnej szesnastce – nastrzelona, ale nie przy ciele. Z pewnością za drugą żółtą kartkę powinien był wylecieć Luiz po faulu na Rooneyu – gdyby tak było, nie pisnąłbym słowa o takiej samej karze dla Vidicia w końcówce. Rozumiem furię Fergusona, że jego kapitan nie będzie mógł zagrać z Liverpoolem, ale czy menedżer MU nie może mówić o szczęściu, że z Chelsea zagrał Rooney, skoro w meczu z Wigan należała mu się czerwona kartka? Ile by nie wylać atramentu w narzekaniach na sędziowskie pomyłki, jestem przekonany, że pod koniec sezonu one się mniej więcej zerują: wczoraj sędzia nas skrzywdził, to jutro inny nam pomoże. Taki sport.

Trzy zdania chciałbym poświęcić trzem piłkarzom Chelsea, których uważam za współautorów zwycięstwa. Po pierwsze, Essienowi, z dawną siłą w odbiorze i precyzją w rozgrywaniu. Po drugie, Ramiresowi, który z meczu na mecz gra coraz lepiej, biega do upadłego między polami karnymi i coraz lepiej podaje. Po trzecie, Davidowi Luizowi, który już w debiucie z Fulham zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, a tym razem, gdyby nie ta zdumiewająca fryzura, mógłbym go pomylić z jednym z legendarnych wyspiarskich stoperów, jakimś Hansenem czy Adamsem, tak świetnie się ustawiał, tak dobrze odbierał piłki, tak znakomicie znajdował się w polu karnym rywala; chciałoby się powiedzieć, że nawet jego faule były do bólu angielskie.

W sumie był to jeden z meczów sezonu. Dla Chelsea, targanej wewnętrznymi ruchawkami, ogromnie ważne zwycięstwo ze względu na morale drużyny, przyszłość menedżera i fakt, że przez następnych parę miesięcy będzie jeszcze o co walczyć. Gdybyż jeszcze Torres przypomniał sobie o strzelaniu bramek, tak jak przypomniał sobie Rooney…

PS Alasz, odpuść, jako gospodarz bardzo o to proszę. Zrób sobie wielkopostne postanowienie komentowania co trzeci raz, kiedy przyjdzie Ci na to ochota. Jest za ostro i zbyt konfrontacyjnie, naprawdę.

Kiedy umiera piłkarz

Niech Was nie zwiedzie kilka zdań o finale Pucharu Ligi – tak naprawdę dzisiejszy wpis będzie o czymś zupełnie innym, jak sądzę daleko poważniejszym niż smutne przeżycia kibiców Arsenalu sprzed paru godzin. Sam przeżyłem coś podobnego po wtorkowym meczu Tottenhamu z Blackpool i wiem, jak to jest: najpierw po bardzo dobrym występie pokonać jedną z najsłynniejszych drużyn w Europie, a potem zaliczyć frajerską wpadkę z teoretycznym słabeuszem. Wiem też, jak przebiegną następne dni, kiedy nie będzie się chciało myśleć i pisać o futbolu, wciąż przeżuwając porażkę w meczu, w którym było się częściej przy piłce, miało się więcej strzałów, fenomenalnie bronionych przez najlepszego na boisku bramkarza przeciwnika, w końcu odrobiło się stratę, a potem zrobiło się zmiany, które – wydawało się – wymuszą błędy na zmagającym się z kontuzją kolejnym z najlepszych na boisku środkowym obrońcy rywala… Przy wszystkich komplementach dla Birmingham – dla klasy Fostera i Johnsona, pracowitości środkowych pomocników, z Bowyerem na czele, dla wytrwałości Stephena Carra, którego Alex McLeish namówił przed rokiem do zmiany decyzji o przedwczesnym końcu kariery – znów wrócą tematy, w ostatnich tygodniach spychane gdzieś na dalszy plan: kwestia bramkarza i środkowych obrońców Arsenalu, problem stałych fragmentów gry, mentalnej kruchości, a także wpływu tej nieplanowanej porażki na ciąg dalszy sezonu…

Ale tak naprawdę myślałem, że o wydarzeniach weekendu uda mi się nie napisać ani słowa, a to w związku z pewnym zawstydzającym w gruncie rzeczy wyznaniem, związanym z naprawdę smutnym wydarzeniem. Nie wiem, czy też tak macie, ja tak mam z całą pewnością: od dziecka, czyli od pierwszych chwil, kiedy zacząłem rozróżniać piłkarzy, miałem ich za przedstawicieli tego innego, dorosłego świata. Mijały lata, w trakcie których chłopcy z mojego rocznika stawali się juniorami, potem przebijali się do pierwszych składów, zaczynali grać w reprezentacjach, byli podporami swoich drużyn, później rutyniarzami, aż wreszcie wchodzącymi z ławki dżokerami u schyłku kariery, a ja ciągle myślałem tak samo. I nawet jeśli w końcu uświadomiłem sobie, że kiedy ja debiutowałem w „Tygodniku Powszechnym”, mama takiego Jacka Wilshere’a dopiero zaczynała podejrzewać, że jest w ciąży, to podczas oglądania futbolu jakaś część mnie wciąż zapominała, ile mam lat. Nic na to nie poradzę: czterdziestka na karku, a ja wciąż jestem tym samym dzieciakiem z rozdziawioną gębą, który tak naprawdę uważa, że prawdziwą przepustką do dojrzałości jest pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.

Wiadomość o śmierci piłkarza jest w tym sensie szokiem podwójnym. Umiera nie tylko ktoś, kto niejako z definicji powinien być okazem zdrowia – umiera ktoś, kogo podświadomie traktowałem jeśli nie jak ojca, to przynajmniej jak jednego ze starszych braci. Mimo iż Dean Richards w chwili śmierci miał zaledwie 36 lat, a kłopoty ze zdrowiem zmusiły go do zakończenia kariery w wieku lat 30, pamiętam przecież, jakim dzieciakiem byłem, kiedy debiutował w Tottenhamie – debiutował zresztą, od razu strzelając bramkę, w jednym z najsłynniejszych meczów w historii Premier League; w meczu, w którym do przerwy Londyńczycy prowadzili z Manchesterem United 3:0, by przegrać 3:5. Przyznaję: zamiast oglądać wczoraj spotkanie Wigan-MU wyciągnąłem płytę z tamtym pojedynkiem, by obejrzeć go po raz pierwszy od dnia, w którym został rozegrany. Myślałem, że dotrwam tylko do piętnastej minuty, żeby zobaczyć jeszcze raz radość Richardsa, ale coś kazało mi wytrwać do końca – nie wykluczam, że tym czymś było poczucie dotykania samej istoty piłki nożnej – i jej absolutnej narracyjnej nieprzewidywalności.

Kiedy przychodził do Tottenhamu, Dean Richards był jednym z najdroższych obrońców Premier League. Miał za sobą występy w angielskiej młodzieżówce, mówiło się, że już już trafi do dorosłej reprezentacji. Zaskakująco miły facet, o twarzy boksera i śmiesznym akcencie, bardzo groźny w polu karnym rywala, we własnym zbyt często dawał się ogrywać. Świetnie grał w powietrzu, co najprawdopodobniej okazało się przyczyną dramatu: dziwne migreny i zawroty głowy, długo przypisywane jakimś tajemniczym infekcjom uszu, zapewne brały się właśnie z dziesiątek i setek mikrouszkodzeń mózgu, powstałych w wyniku zderzeń z futbolówką. Być może nigdy nie powinien uprawiać sportu wyczynowo, być może, gdyby kiedyś nie odkryto jego talentu do kopania, nie pisałbym dziś pożegnalnego tekstu…

Patrzę na tamten mecz Tottenhamu z Manchesterem United. Widzę, jacy oni wszyscy byli wtedy młodzi. Pamiętam, jaki ja byłem młody. Smutno mi po śmierci tego brzydala z wielkimi uszami. Mam wrażenie, że takie wydarzenie mocno relatywizuje jakiekolwiek kibicowskie „tragedie”.