Archiwum kategorii: Bez kategorii

Największy wróg Chelsea

Chelsea i Everton: dwie drużyny, których sezon przebiega w rytm padających kompletnie nieoczekiwanie komend „start” i „stop”. Start. Koncertowy w wykonaniu mistrza Anglii początek rozgrywek ligowych. Stop. Niespodziewane zwolnienie Raya Wilkinsa, listopadowo-grudniowy kryzys, wypadnięcie poza pierwszą czwórkę. Start. Styczniowe megatransfery. Stop. Odpadnięcie z Pucharu Anglii i kolejna fala prasowych spekulacji, że posada Carlo Ancelottiego jest zagrożona. Z Evertonem jest w sumie podobnie: odrobienie w doliczonym czasie gry dwubramkowej straty do Manchesteru United, zwycięstwa nad Liverpoolem, Tottenhamem czy (wyjazdowe!) z Manchesterem City piłkarze Davida Moyesa przeplatali np. z kompromitującymi porażkami na Goodison Park z West Bromwich i z Boltonem. Tyle że – choć i w przypadku Evertonu przebąkiwano coś o czarnych chmurach, zbierających się nad menedżerem – lamentowanie nad straconym sezonem The Toffees wciąż utrzymuje się na poziomie moderato, po odpadnięciu zaś Chelsea z Pucharu Anglii medialna orkiestra spekulująca nad zwalnianiem Carlo Ancelottiego znów gra vivace – jeżeli nie presto… Wydarzenia przyspieszają do tego stopnia, że w „Daily Mail” całkiem serio rozważa się, czy po Ancelottim przyjdzie Van Basten, czy może… Mourinho.

Przyznam, że te spekulacje irytują mnie w równym stopniu jak przed miesiącem i mam poczucie, że największym wrogiem Chelsea może się okazać – nie pierwszy zresztą raz – jej właściciel. Oczywiście w styczniu Roman Abramowicz potężnie sypnął groszem, pytanie jednak, na ile będzie cierpliwy w oczekiwaniu na efekt tych wydatków. Pytanie, na ile to jego decyzje destabilizowały pracę sztabu szkoleniowego i pionu dyrektorskiego. Pytanie też, w jakim stopniu np. transfer Torresa był uzgadniany z menedżerem (casus Szewczenki sprzed lat…). W jakiej formie na razie znajduje się Hiszpan musiał podczas meczu z Fulham dostrzec nawet Rosjanin, skoro widzieli to wszyscy kibice i skoro widzą to szkoleniowcy, którzy zaordynowali właśnie Torresowi dodatkowe treningi szybkościowe.

Wczoraj, w spotkaniu pucharowym z Evertonem, najdroższy piłkarz w historii Chelsea oczywiście nie mógł zagrać, co oznaczało powrót do tyleż sprawdzonego, co nie zawsze ostatnio efektywnego ustawienia z Drogbą, Maloudą i, zamiast Anelki, Kalou w trzyosobowym ataku (ech, gdyby w Chelsea grał niejaki Sturridge, którego z taką przyjemnością oklaskujemy w Boltonie…), oraz Mikelem, Ramiresem i Lampardem w drugiej linii. Wymieniam te nazwiska, żeby podkreślić nieobecność w wyjściowej jedenastce choćby Essiena (a na prawej obronie Bosingwy; Luiz podobnie jak Torres nie mógł zagrać, więc Ivanović wystąpił na stoperze, a z boku ustawiono rzadziej w tym sezonie wykorzystywanego Ferreirę) – ale i w Evertonie nie mógł przecież grać przerażająco skuteczny Saha. Chelsea znów zbyt rzadko atakowała skrzydłami (któż zresztą miał to robić, skoro Ashley Cole musiał uważać na Colemana, a Ferreira na Bainesa?). W kwestii nosa menedżera, Ancelottiego wypada pochwalić za zmiany: druga linia z Essienem prezentowała się lepiej niż z zachowawczym Mikelem, a Anelka wniósł sporo zamieszania w podmęczonej linii obrony gości, częściej niż Kalou schodząc do boków, wyciągając za sobą stoperów i ostatecznie przyczyniając się do strzelenia przez Chelsea bramki, która powinna była przesądzić o zwycięstwie, a w konsekwencji – o nierozpisywaniu się przeze mnie na ten temat.

Że tak się nie stało, zdecydował nos drugiego menedżera: do rzutu wolnego w końcówce dogrywki początkowo przymierzał się Arteta, ale Moyes wolał, aby wykonawcą był Baines, a potem, kiedy przyszło już do rzutów karnych, jako ostatniemu Szkot kazał strzelać Philowi Neville’owi, w przekonaniu, że właśnie tak doświadczony piłkarz poradzi sobie z presją, nawet jeśli jego pozycja na boisku raczej nie uprawniałaby do myślenia o nim w kontekście jedenastek. Pomyśleć, że zabiegający w styczniu o Neville’a Tottenham składał oferty w wysokości… 250 tys. funtów.

Jak widać porażka z Evertonem pozostaje dla mnie tym, czym w istocie była: wypadkiem przy pracy. Po losowaniu Ligi Mistrzów można uznać, że ćwierćfinał jest w zasięgu ręki, na odwojowanie miejsca w pierwszej czwórce zostało kilkanaście spotkań – paradoksalnie może to i lepiej, że o Puchar Anglii zaawansowana wiekowo kadra Chelsea nie musi się już martwić? Dzisiejszy mecz Arsenalu z Leyton Orient z pewnością przyprawił Arsene’a Wengera o ból głowy z tego właśnie powodu: Kanonierzy wciąż walczą na czterech frontach, ale konieczność rozegrania w tej walce jeszcze jednego meczu jest wiadomością fatalną. Arsenal, podobnie jak Manchester United, może być mistrzem Anglii, może wygrać Ligę Mistrzów i dwa krajowe puchary, na to wszystko jednak trzeba mieć szeroką i wyrównaną kadrę, a wyobraźmy sobie, co by było, gdyby kontuzja odniesiona w powtórzonym meczu z Leyton Orient uniemożliwiła któregoś z kluczowych piłkarzy Arsenalu starcia z europejskimi i angielskimi gigantami.

Nie wiem, rzecz jasna, czy rozpisując się o możliwościach, które wciąż mają ich najwięksi rywale, bardzo kibiców Chelsea pocieszyłem.

Scenariusz Xaviego

Nie wiem, czy Wy też tak macie, ja mam tak na pewno: zawsze, kiedy patrzę na Arsenal i Barcelonę, przeżywam pokusę, żeby przestać mówić o piłce nożnej, a zacząć o literaturze, filmie, sztukach plastycznych, teatrze. Chrzanić te wszystkie pułapki ofsajdowe i wysoko, oj zdecydowanie za wysoko ustawioną linię obrony, olać kwestię ustawienia, pressingu i wolnego pola. Przejść na stronę metafory.

Przyznaję bez bicia: około 80. minuty wykasowałem kilkanaście mniej lub bardziej efektownych zdań o kontraście między Barceloną a jej angielskim klonem (czy też, jak zdążyłem napisać w okolicy 30. minuty, jej angielską podróbką). Wykasowałem uwagi na temat niezdolności do wyciągania wniosków z lekcji pobieranych w ubiegłym roku, a powiązanych przede wszystkim z zaangażowaniem całej drużyny w odbiór piłki, mający miejsce już przed bramką rywala i zmuszający do błędu jego obrońców. Pressing, szybkość i precyzja podań Barcelony w pierwszej fazie meczu tak samo jak przed rokiem zwalały z nóg człowieka przyzwyczajonego na codzień do oglądania Premier League; to właśnie w końcówce pierwszej połowy wymieniałem z redaktorem Mucharskim esemesy, z których wynikało, że stary Cruyff (przez Pepa Guardiolę) wymyślił futbol na nowo i uczynił z tej gry test na inteligencję. Niby było lepiej niż w tamtym legendarnym już meczu, kiedy w ciągu 20 minut Barcelona zrobiła z Arsenalu arcydietetyczną papkę, ale było lepiej tylko dlatego, że Messi psuł okazję za okazją (choć przyznajmy: raz czy drugi zakotłowało się także pod bramką Valdesa).

W niesłusznie niezauważonym nad Wisłą ubiegłotygodniowym wywiadzie dla „Guardiana” Xavi opowiada o filozofii gry swojej drużyny, o jej edukacji, o modelu wprowadzonym przez Cruyffa, a upostaciowionym w… grze w dziada („Najlepsze ćwiczenie: uczysz się odpowiedzialności i tego, jak nie tracić piłki. Jak stracisz, trafiasz do kółeczka. Pum-pum-pum-pum, zawsze bez przyjęcia. A jak jesteś w kółeczku, wszyscy się z ciebie nabijają. Lepiej nie być w kółeczku”). Mówi o szukaniu na boisku przestrzeni, ale też porównuje Arsenal i Barcelonę: „Różnica polega na tym, że u nas jest więcej piłkarzy, którzy myślą zanim zagrają, i robią to szybciej. Kluczem jest edukacja. Piłkarze ćwiczą tu 10-12 lat. Kiedy trafiasz do Barcelony, pierwsza rzecz, której cię uczą, to myślenie. Myśl, myśl, myśl. Szybko. Podnieś głowę, rozejrzyj się, znajdź wolne pole, popatrz, pomyśl. Rozejrzyj się, zanim jeszcze dostaniesz piłkę. Kiedy ją dostaniesz, musisz wiedzieć, który z kolegów jest nieobstawiony. Pum. Z pierwszej piłki. Weźmy takiego Busquetsa – najlepszego pomocnika w grze z pierwszej piłki. Przyjmuje, rozgląda się, gra z pierwszej piłki. Niektórzy potrzebują dwóch albo trzech dotknięć, ale zważywszy na to, jak szybki jest dziś futbol, to zbyt długo. Alves, z pierwszej piłki, Iniesta, z pierwszej piłki. Messi, z pierwszej piłki. Piqué, z pierwszej piłki, Busquets, ja… siedmiu albo ośmiu takich gości”.

Miałem ten wywiad w głowie przez całą pierwszą połowę, a i w drugiej do mnie wracał, ale w zupełnie innym kontekście: w drużynie Arsenalu był piłkarz jak ulał pasujący do opisu kapitana Barcelony, i nie był to Fabregas. Jack Wilshere, którego tyle razy wyśmiewał pod moimi wpisami niejaki Alasz, rozegrał może najlepszy mecz w życiu, a każdy jego ruch był jak ze scenariusza Xaviego. Pum-pum-pum-pum, pierwsza piłka, a kiedy się nie dało, to kilkanaście kroków z futbolówką przy nodze, szybkość, wyobraźnia, dziękujemy bardzo. Warto pamiętać, że chłopak przed rokiem o tej porze grał w Boltonie (gdzie grał wtedy Szczęsny, nie muszę przypominać).

Oczywiście to Barcelona pozostaje faworytem dwumeczu. Oczywiście to Katalończycy mieli przewagę w posiadaniu piłki, liczbie celnych podań, przechwytów, przechwytów na połowie przeciwnika i w tym wszystkim, w czym zawsze mają przewagę. A jednak tym razem nie wygrali. Tym razem także ich wysoko ustawiona linia obrony dała się zaskoczyć, ich bramkarz pozwolił sobie wbić piłkę przy krótkim słupku, ich defensywni pomocnicy zaspali przy szybkim kontrataku. Tym razem chłopaki z Arsenalu nie spękały, że zacytuję klasyka zajmującego się zupełnie inną tematyką: walczyły do końca, nawet ryzykując, że stracą kolejną bramkę (ale Barcelona tym razem była jakaś łaskawa, no i był Szczęsny…), ba: okazały się lepiej przygotowane fizycznie. Arsene Wenger ma święte prawo mówić o triumfie swojej filozofii: przed rokiem mówił, że na całym boisku, od bramkarza do środkowego napastnika, wszyscy piłkarze Barcelony byli od jego piłkarzy lepsi, szybsi, mocniejsi; że lepiej podawali. Tym razem już tak nie powie: nawet jeśli jego drużyna nie przejdzie dalej, zapamiętamy tę noc.

Ta słynna świeżość

Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie tego. Przecież to Tottenham, do cholery. Symbol jazdy bez trzymanki, beztroskich błędów w obronie, a potem dopiero kawaleryjskich ataków. Drużyna prowadzona przez trenera, który w szatni ma, owszem, tablicę z namalowanym boiskiem, ale nigdy nic na niej nie przykleja ani nie rysuje. O tym, jaką filozofię futbolu prezentuje Harry Redknapp, napisano już setki słów, ale najlepiej streścił ją on sam, pytany przed kilkoma dniami o powrót do menedżerki Kenny’ego Dalglisha: „O ile wiem w tym sporcie wciąż chodzi o to, że gra się po jedenastu i kiedy ma się piłkę, to trzeba podać ją do kolegi, a kiedy się jej nie ma – trzeba ją odzyskać. Przecież tu nie ma żadnych magicznych sztuczek”. Dziś również magicznych sztuczek nie było, było za to mnóstwo ciężkiej pracy, imponująca koncentracja i znakomita organizacja gry. Jakby ten zespół przygotował nie Redknapp, zdecydowanie przez zbyt wielu nazywany „Harrym Houdinim”, ale, dajmy na to, Mourinho czy Benitez. Wiele mówiło się w minionych miesiącach o tym, że Tottenham przyniósł Lidze Mistrzów zaskakujący powiew świeżości: dziś również było zaskakująco, ale tym razem dzięki uporządkowaniu, nie dzięki improwizacji, dzięki zaangażowaniu całej drużyny w grę obronną, a nie w szalone ataki. Żeby o Tottenhamie mówiono jako o dającym lekcję gry na wyjeździe? Świat się kończy.

Od kogo zacząć? Od Gomesa, który przez cały mecz nie miał nic do roboty, ale który w kluczowych momentach doskonale interweniował? Od Czorluki, któremu Flamini o mało nie złamał nogi? Od trójki stoperów (Czorlukę zmienił Woodgate, dla którego był to pierwszy występ w meczu o stawkę od niemal półtora roku; Dawson i Gallas byli po prostu bezbłędni)? Od Assou-Ekotto, który moim zdaniem jest w tym sezonie najsolidniejszym lewym obrońcą na Wyspach?

Nie, wypada zacząć od Wilsona Palaciosa, który – nie śmiem powiedzieć, że od czasu znalezienia w Hondurasie ciała porwanego brata – stracił gdzieś formę z pierwszych kilkunastu miesięcy w Premier League, a po serii spotkań, w których straszył porażająco niecelnymi podaniami, stracił także miejsce w podstawowym składzie. Dziś był wzorem defensywnego pomocnika: asekurował ofensywnie usposobionych bocznych obrońców, kiedy tylko zapuszczali się pod bramkę Milanu, nie dawał Seedorfowi nawet dziesięciu centymetrów przestrzeni, kiedy Holender znajdował się przy piłce – tylko w pierwszej połowie miał pięć udanych odbiorów, zaraz po przerwie dwa kolejne, a potem przestałem liczyć.

Po Palaciosie należy pochwalić Sandro. Młody Brazylijczyk to największa niespodzianka w składzie i debiutant w Lidze Mistrzów. Po transferze z Internacionale Redknapp długo na niego nie stawiał, twierdząc, że musi upłynąć sporo czasu, zanim chłopak nauczy się angielskiej piłki. Później Sandro niby dostawał szanse, ale ciągle działo się jakoś tak, że w meczu, w którym wychodził od pierwszej minuty ktoś dostawał czerwoną kartkę albo Tottenham zaczął zbierać bęcki, i trzeba było na gwałt zmieniać ustawienie: Brazylijczyk schodził po dwudziestu paru minutach. Sobotni mecz z Sunderlandem był chyba pierwszym, który dograł do końca, a przecież wystąpił w nim tylko dlatego, że Modrić leczył się po operacji wyrostka. Miarą bycia piątym kołem u wozu jest scena sprzed wyjazdu na mecz z Young Boys, w rundzie kwalifikacyjnej Champions League, kiedy chłopaka odesłano z lotniska do domu, bo nikt w klubie mu nie powiedział, że nie został zgłoszony do pierwszej fazy rozgrywek. Dziś on także był znakomity, inteligentnie pilnując porządku w środku pola i świetnie odnajdując się w defensywie – to jego odbiór i podanie do Modricia, który następnie przedłużył piłkę w kierunku Lennona, pozwoliło zainicjować tę najważniejszą akcję z 80. minuty.

Wymieniajmy więc dalej: Lennona i Pienaara, którzy nie tylko, zwłaszcza w pierwszej połowie, szarpali skrzydłami, ale przede wszystkim przykładnie wracali pod własną bramkę po każdej stracie. Tym, jak myślę, można tłumaczyć decyzję o wystawieniu na lewej pomocy Pienaara właśnie, a nie wygrywającego ostatnio dla Tottenhamu mecze Krajnczara – Chorwat jednak zdecydowanie mniej myśli o grze obronnej. Wspomnijmy van der Vaarta, który nieustannie pokazywał się do gry, zaskakująco strzelał, a kilkoma niebanalnymi zagraniami udowodnił, że nawet w meczu walki może być miejsce na piękno.

I osobny fragment poświęćmy Crouchowi, który znów wyszedł na boisko dzięki zastrzykom przeciwbólowym (Redknapp mówi, że plecy Anglika są w dużo gorszym stanie niż plecy Bale’a, który – jak wiemy – nawet do Mediolanu nie pojechał), przez 90 minut wygrywał główkę za główką, a kiedy przyszedł Ten Jeden Moment uderzył precyzyjnie po ziemi, jakby był grzejącym dziś ławę Jermainem Defoe w pełni formy. Śmieją się z Croucha w całej Europie, prasa wciąż widzi go na liście transferowej , Redknapp tymczasem trzyma go w swoich kolejnych klubach i ma powody do zadowolenia. Przypomnijmy zresztą, że to Crouch, kwietniowym golem w meczu na City of Manchester Stadium, dał Kogutom przepustkę do futbolowego raju.

Wróćmy jednak na San Siro, gdzie pierwsza połowa wyglądała tak, jakby to Tottenham grał u siebie. W drugiej, po wejściu Pato za Seedorfa, Milan odzyskał inicjatywę, ale tak naprawdę był w stanie zagrozić Londyńczykom jedynie po kilku rzutach rożnych. Zbyt wolno się to toczyło, w zbyt wielu miejscach boiska zderzało się z pressingiem gości, zbyt często Ibrahimović dawał się łapać na spalonym. Uparcie powtarzana przed meczem klisza, że Milan jest stary, żeby poradzić sobie z młodym (czytaj: szybkim) Tottenhamem, okazała się prawdziwa. Goście skontrowali raz, Yepes nie dał rady w porę sfaulować Lennona, i wystarczyło.

Oczywiście mecz nie był klasykiem (pocieszmy się, że prawdziwe granie czeka nas jutro…) i obawiam się, że oprócz wyniku, który dla przyszłości Tottenhamu może mieć ogromne znaczenie, będzie pamiętany głównie dzięki incydentom zdecydowanie nieprzyjemnym: kontuzji Abbiattiego, faulu Flaminiego, za który Francuz bez dwóch zdań powinien wylecieć z boiska, i wszystkich szaleństw Gennaro Gattuso, który nie wiedzieć czemu upodobał sobie starcia z drugim trenerem Tottenhamu Joe Jordanem – słynnym twardzielem, a przed laty byłym napastnikiem Milanu (Włoch próbował uderzyć Szkota głową w twarz; Jordan ani drgnął…). A przecież nie ja jeden spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego. I zgoda: to dopiero pierwszy mecz, jest rewanż, a nawet jeśli i on zakończy się pomyślnie, przyjdą trudniejsi rywale, poza tym istnieje obawa, że zaangażowanie w Ligę Mistrzów może odbić się negatywnie na postawie w Premier League i mimo tych wszystkich niezapomnianych przeżyć sezon będziemy kończyć rozczarowani, ale dziś jest moment, w którym można pozwolić sobie na luksus niemyślenia o tym. Co tam stadion olimpijski, „Spurs are on their way to Wembley”…

Cholerne United

Wygląda na to, że rzeczywiście wraca. Trochę mu zajęło, bo prawie rok, podczas którego były kontuzje, nieudany mundial, afera obyczajowa i rebelia kontraktowa, ale chyba w końcu wraca. A skoro naprawdę wraca, to staje się rozstrzygającym argumentem za mistrzostwem Anglii dla Manchesteru United.

Ale zaraz, chwileczkę. Strzelił niewiarygodnie piękną bramkę, fakt (może należałoby napisać: zaczął w ogóle strzelać bramki…). Ale czy był wczoraj najlepszy na boisku? Osobiście wątpię, choć widzę, co mówią i piszą Angole (może zresztą mówią to i piszą właśnie dlatego, że są Angolami?). Tyle że w piłce nożnej jest tak, że podobne bramki dają ich strzelcom potężny zastrzyk wiary w siebie, więc może w którymś z kolejnych meczów rzeczywiście będzie najlepszy? Nie za dużo tych znaków zapytania?

Z pewnością w sobotnie południe w Manchesterze wydarzyło się coś ważnego: kibice ostatecznie wybaczyli Rooneyowi szaleństwa sprzed paru miesięcy. Co się zaś tyczy dystansu między sąsiadami, trzeba jednak powiedzieć, że się zmniejszył: tym razem MC grało w piłkę, nie murowało bramki, może należałoby wręcz powiedzieć, że prezentowało się lepiej niż gospodarze, wśród których zdumiewała liczba niecelnych podań i złych przyjęć. Bardziej niż Rooney podobali mi się David Silva i Vincent Kompany. W drugiej połowie przypomniał o sobie Wright-Philips: po jego wejściu na boisko gra gości toczyła się zdecydowanie szybciej, nieźle wypadł też Micah Richards, w którego przypadku – podobnie jak w przypadku Wrighta-Philipsa – nie wiadomo, czy ma jakąkolwiek przyszłość pod Mancinim. Jeśli grałby tak co tydzień…

Co do ustawienia United (bez Berbatowa w wyjściowej jedenastce), trzeba powiedzieć, że się sprawdziło – choć zwłaszcza w pierwszej połowie były momenty, kiedy Rooneya nie wspierali zawodnicy z drugiej linii (raz w polu karnym pojawił się Fletcher i od razu zrobiło się groźnie). W defensywie Smalling sprawiał lepsze wrażenie od Evansa, w ofensywie klasą dla siebie był Nani. Ale generalnie znów mieliśmy do czynienia z „cholernym United”: wymęczyli, do licha. Idą na mistrza.

O meczu WBA-WHU pisać mi jakoś niesporo. Owszem, dramaturgia, ale kosztem kuriozalnych błędów obu drużyn. Podobno losy spotkania odwróciło przemówienie, wygłoszone w przerwie przez kapitana gości Scotta Parkera (przyczynek do moich prastarych sporów z fanami Chelsea: czy Awram Grant, pozostawiający kwestie motywacji komuś innemu, jest bierny, czy rozumny?). Z innych kwestii warto zwrócić uwagę na trzeciego w ostatnich trzech meczach gola Sturridge’a dla Boltonu. Do tej pory sowicie obdarzał inne kluby dobrodziejstwami swojej długiej ławki Tottenham; dziś – choć przecież zimą oddał m.in. Keane’a, Bentleya czy O’Harę – sam z tej ławki korzysta: kontuzje lub przygotowania do meczu z Milanem wyeliminowały w komplecie podstawowy kwintet pomocników Redknappa, a rezerwowi i tak zdołali wygrać na Stadium of Light (drugą w odstępie tygodnia bardzo ładną bramkę strzelił Krajnczar, który w styczniu przebąkiwał o odejściu, a na San Siro zapewne zagra od pierwszej minuty). Warto też zauważyć występ Luisa Suareza w nieoczekiwanie remisującym Liverpoolu – choć tym razem bez gola, to jego gra z piłką i bez piłki wyglądała fantastycznie. Warto pochwalić bramkarza Wolverhampton, Hennesy’ego, za wielki mecz na Emirates. Warto wreszcie, choć właśnie przeczytałem na temat afery Graya i Keysa zdumiewające teksty w polskiej prasie, odnotować udany powrót do Premier League Sian Massey.

Zdaję sobie sprawę, że wiele moich ostatnich wpisów przypomina telegramy. W kończącym się tygodniu usprawiedliwia mnie mnóstwo roboty redakcyjnej, ale w następnym z pewnością znajdę więcej czasu na futbol. W końcu znów jedziemy do Mediolanu…

Diamenty nie są wieczne

O tym, jak niewiarygodna była to kolejka, napisano już wiele, także pod moim ostatnim wpisem. Im więcej o tym wszystkim czytam, tym bardziej się zastanawiam, na co my właściwie poświęcamy najlepsze godziny naszego życia? Na oglądanie meczów, których sędziowie nie potrafią porządnie poprowadzić (casus Arsenal-Newcastle, ale i Tottenham-Bolton oraz Everton-Blackpool, gdzie arbiter odgwizdywał faul zawodnika Blackpool, gdy Saha trafiał właśnie do siatki – gdyby zastosował przywilej korzyści, Francuz zdobyłby w tym meczu pięć goli…)? Na kibicowanie drużynom, których bramkarze mają maślane ręce (przypadek Gomesa z Tottenhamu, grającego chyba najgorszy mecz w życiu Gordona z Sunderlandu oraz Rachubki z Blackpool, którego po kuriozalnej stracie uratowała jedynie interwencja Evatta, akrobatycznie wybijającego piłkę z pustej bramki), których obrońcy nie umieją porządnie kryć (przypadek stoperów Newcastle, ale też MU, gdzie kryminalnie odpuszczono pierwszy róg dla Wolves, Hutha przy bramce Gyana, i Samby, przepuszczającego piłkę do Rodallegi), których pomocnicy grają nie fair (Scholes po siatkarsku próbujący wepchnąć piłkę do bramki Wilków, i Giggs, faulujący Doyle’a), nie potrafią zapanować nad emocjami (przypadek nie tylko Diaby’ego, ale także atakującego Szczęsnego Nolana)?

Futbol nie jest okrutny, futbol jest paradoksalny. Weźmy Manchester United, który przez blisko rok nie daje się pokonać żadnej z drużyn Premier League, po czym przegrywa z ostatnim zespołem w tabeli (chociaż fakt, że zamiast duetu Ferdinand-Vidić oglądaliśmy Vidicia z Evansem, może służyć za jakieś racjonalne wytłumaczenie). Weźmy ostatni zespół w tabeli, który wygrał w tym sezonie z pięcioma spośród siedmiu najlepszych klubów ekstraklasy. Weźmy Arsenal, o którym aż się prosi dać jakieś mocne zdanie, np. że mistrzem Anglii po prostu nie może być drużyna dająca sobie wyrwać czterobramkowe prowadzenie (wiem: rozżaleni kibice Kanonierów podnoszą, że wejście Bartona w Diaby’ego było ostre, że Nolan powinien zostać ukarany za wywrócenie Szczęsnego, a zwłaszcza, że drugi karny został wzięty z kapelusza, ale niech zważą, iż sędzia nie uznał prawidłowego gola Besta – na powtórkach widać, jak Rosicky łamie linię spalonego…). Weźmy wreszcie Chelsea, która mając atak wart pewnie 100 milionów z górą nie potrafi przez 90 minut wytworzyć jednej czystej sytuacji.

Na co więc poświęcamy najlepsze godziny naszego życia? Lubimy patrzeć, jak piłkarze taplają się w błocie, jak na stadionach Wigan i Wolves? Cieszy nas ciche bohaterstwo, jak w przypadku grającego z rozbitą głową bramkarza Blackpool i obrońcy tej drużyny, lądującego z kontuzją uda we własnej bramce, ale niedopuszczającego do niej piłki, a nade wszystko Charliego Adama, którego uraz podciął kolegom skrzydła – kiedy opatrywano go za linią, Everton wreszcie wyszedł na prowadzenie?

A może oglądamy to ze względu na piękno bramek, zdobywanych przez strzelców nieprawdopodobnych, jak Tiote, zajmujący się dotąd głównie faulowaniem przeciwników Newcastle, cały sezon grzejący ławę w Tottenhamie Krajnczar, wypożyczony do Aston Villi Walker, który po sześciu zaledwie meczach w Premier League otrzymuje powołanie do reprezentacji, debiutujący w ligowym meczu Blackpool Puncheon albo kapkujący przed uderzeniem na bramkę Robinsona McCarthy z Wigan?

Lubimy w nieskończoność debatować o taktyce, jak przed, w trakcie i po spotkaniu Chelsea z Liverpoolem? Ten mecz zasługuje na osobne potraktowanie, ale – w odróżnieniu od wszystkich wczorajszych – bardziej ze względu na rozgrywane przez menedżerów szachy niż wynikające z tego emocje. Pomysł Carlo Ancelottiego wydawał się klarowny (i ćwiczony w tygodniu z Sunderlandem): wykorzystać wszystkich, z wyjątkiem Maloudy, najgroźniejszych piłkarzy, licząc że ich nieustający ruch będzie siał zamieszanie w defensywie Liverpoolu – że Torres z Drogbą będą schodzić do linii bocznej, rozciągając obronę, podobnie jak operujący między liniami Anelka. Problem w tym, że się nie udało: obaj napastnicy grali zbyt statycznie, a Anelka nie umiał znaleźć sobie wolnego miejsca do gry, z kolei boczni obrońcy nie mogli atakować tak, jak pewnie spodziewał się menedżer Chelsea, absorbowani rajdami Kelly’ego i Johnsona. Nie oglądało się tego dobrze: wszędzie tam, gdzie Ancelotti liczył na stworzenie przewagi, na piłkarza Chelsea czekał piłkarz Liverpoolu. Goście więcej biegali, zaczynając pressing od niezmordowanego Kuyta, co momentami stwarzało wrażenie, jakby było ich na boisku o kilku więcej niż gospodarzy. Świetny mecz zagrał Lucas, defensywą bezbłędnie dyrygował Carragher. Czy to zasiadający na ławce obok Dalglisha Steve Clarke jest odpowiedzialny za niewiarygodną wręcz poprawę organizacji gry Liverpoolu? W takim razie jakże muszą pluć sobie w brodę włodarze Chelsea, że nie zdecydowali się na ponowne zatrudnienie sprawdzonego współpracownika Mourinho i Granta…

Biorę twitterowców na świadków: przed meczem spodziewałem się bezbramkowego remisu, i pewnie tak by się skończyło, gdyby nie niespodziewane nieporozumienie między Czechem a Ivanoviciem (skądinąd nie pierwsze w tym meczu). Postawa mistrza Anglii rozczarowaniem weekendu? Wyścig o czwarte miejsce wciąż daleki od rozstrzygnięcia, a Liverpool – grający przecież bez Suareza i Carrolla – właśnie się do niego włączył? Lepiej, żeby Chelsea odpuściła sobie ustawienie w diament? Trójką środkowych obrońców grywało się z powodzeniem w latach 90., czyli akurat wtedy, kiedy Kenny Dalglish odnosił swoje największe sukcesy menedżerskie. Futbol nie jest okrutny, futbol jest paradoksalny…

Remanenty

A co tam, podzielę się z Wami strumieniem świadomości: o pewnych rzeczach nie potrafię przestać myśleć, nawet jeśli od emocji poniedziałkowego wieczora minęło już kilkadziesiąt godzin.

Najpierw Fernando Torres: czy wart jest tych pieniędzy i jak Chelsea będzie szukała dla niego miejsca w składzie. Wątpliwości na ten temat zgłaszałem już na gorąco, podczas zamykania okienka, ale teraz rzecz wypada uporządkować. W kwestii pieniędzy: skoro Roman Abramowicz chciał zapłacić 50 milionów, nie warto już epatować sumami, za które Arsene Wenger zbudował drużynę zajmującą obecnie wyższą pozycję w tabeli (można jedenastkę Kanonierów zestawić w ten sposób, że nawet naszpikowana gwiazdami, w całości będzie tańsza od nowego napastnika Chelsea). Torres, choć przez ostatnie półtora roku na zmianę leczył się, mozolnie próbował odzyskać formę i znów się leczył, wciąż pozostaje jedną z najznamienitszych marek w świecie futbolu: ktoś wycenił ją na tyle, postawmy więc kropkę (i zobaczmy kontekst: Carroll – 35 milionów, Bent – 24…). Nie wykluczam zresztą, że zmiana warunków zewnętrznych może Torresowi posłużyć: inne otoczenie, inne treningi i inne wyzwania (walka o mistrzostwo kraju i triumf w Lidze Mistrzów…) usuną poczucie wypalenia i dadzą Hiszpanowi świeżość w podejściu do codziennych obowiązków.

Gorzej widzę wkomponowywanie Torresa w drużynę Chelsea. Od czasów Jose Mourinho grała ona trójką z przodu: wysuniętym napastnikiem i dwoma fałszywymi skrzydłowymi (ostatnio Drogba, a za nim Malouda i z konieczności ustawiany na prawej stronie Anelka). Był wprawdzie moment, kiedy Carlo Ancelotti próbował przejść na 4-4-2, z Anelką i Drogbą z przodu, a za nimi czwórką środkowych pomocników w diamencie, ale jako że Lampardowi nie służyło to najlepiej, przestał eksperymentować. W 4-3-3 Torres z Drogbą nie zagrają, na „klasyczne” 4-4-2 brakuje prawoskrzydłowego, „diament” z kolei, oprócz Lamparda, nie będzie leżał również Maloudzie (więcej o kłopotach z ustawieniem Torresa pisze Jonathan Wilson). O kłopocie z posadzeniem Anelki na ławce nie wspominam.

A może problem jest przejściowy, skoro Drogba ma już 33 lata? A może w ogóle nie ma się czym przejmować, skoro Torres zaraz złapie kolejną kontuzję? Ale w takim razie wracamy do punktu wyjścia: czy warto było wydawać 50 milionów? Pod tym względem o wiele lepiej wygląda sytuacja Liverpoolu po zakupie Carrolla i Suareza – były piłkarz Ajaxu potrafi grać w systemie 4-3-3 i takiego też spodziewam się ze strony Kenny’ego Dalglisha, gdy Carroll się wykuruje: brakującym ogniwem w ofensywnej układance może być wówczas albo Maxi, albo Jovanović, albo Joe Cole, oczywiście jeżeli ten ostatni przypomni sobie, jak się gra w piłkę.

O tym, że bywają wzmocnienia, które okazują się kłopotem, świadczy przykład… Tottenhamu i Rafaela van der Vaarta. Zgoda, zgoda: w pierwszej części sezonu Holender strzelił wiele bramek, a zważywszy na kwotę, za jaką go sprowadzano, wciąż pozostaje jednym z najbardziej udanych transferów sezonu. Zwróćmy jednak uwagę, że Holender robił furorę w Premier League, kiedy Jermain Defoe leczył kontuzję. Gdy Anglik wrócił, okazało się, że to nie działa: dwóch maluchów z przodu na Wyspach rzadko stanowi zagrożenie, o czym w Tottenhamie przekonywano się już za czasów Martina Jola i prób zestawiania ataku Defoe-Keane. Można oczywiście do pierwszej jedenastki awansować Croucha lub Pawliuczenkę, ale wtedy pojawia się pytanie, czy zespół stać na sadzanie na ławce Defoe’a lub, strach pomyśleć, van der Vaarta…

Po zamknięciu okienka transferowego i hiobowych wieściach na temat stanu zdrowia Kinga (operacja), Kaboula (operacja), Huddlestone’a (kłopoty z powrotem do zdrowia po operacji), Gallasa (problem z biodrem), Bale’a (problem z plecami), a także w związku z trzymeczową karencją Dawsona i operacją wyrostka Modricia, nie wygląda na to, żeby Tottenham było stać na więcej niż piąte miejsce. Zwłaszcza, że Arsenal trzyma poziom, w MU zaczął strzelać Rooney, w MC Dżeko, a Chelsea kryzys sprzed paru tygodni ma zdecydowanie za sobą. Za kilka godzin mecz z Blackburn, w środku obrony mogą zagrać Bassong z Woodgatem (pierwszy występ po ponadrocznej nieobecności na boiskach ekstraklasy i zaledwie dwóch sparingach rozgrywanych w drużynie rezerw) – poważnie się zastanawiam, czy w ogóle to oglądać.

PS Padały pod ostatnim wpisem pytania o straty wygenerowane przez Chelsea w ostatnim roku rozliczeniowym i podwojone po transferach Torresa i Luiza, w kontekście reguł finansowego fair play. Po pierwsze, w ostatnich miesiącach (nieuzwględnianych jeszcze w rozliczeniu) Londyńczycy mocno przyoszczędzili na pensjach Ballacka, Deco czy Joe Cole’a, po drugie w niedługim czasie mają znaleźć sponsora tytularnego Stamford Bridge, a po trzecie i najważniejsze, zanim UEFA zacznie to wszystko liczyć na poważnie, minie jeszcze trochę czasu. Kibicom Chelsea polecam lekturę uspokającego artykułu na Sportintelligence.

Proszę państwa, zamykamy (blogowanie na żywo)

8.30

Jeszcze jest w miarę spokojnie, jeszcze powtarzamy – i tak przecież wystarczająco sensacyjne – wiadomości z wczorajszego wieczora, ale bez złudzeń: za chwilę ruszy lawina informacji, pogłosek i najdzikszych plotek, powtarzanych (ech, ta klikalność…) przez najpoważniejsze nawet źródła – i ta lawina będzie schodzić aż do późnego wieczora. Szanujące się portale i szanujący się dziennikarze na twitterze będą kolportować wypowiedzi anonimowych taksówkarzy, pracowników lotnisk czy szpitali, że oto właśnie do klubu A przybywa piłkarz B, a C z kolei właśnie przechodzi testy medyczne. Niesłużący nikomu dom wariatów, któremu przecież poddadzą się wszyscy i który – co w tym wszystkim wydaje się najważniejsze – znów zaowocuje kompletnie wariackimi transferami.

Zanim poddamy się szaleństwu, ostatni moment na trzeźwą refleksję: dla stabilności pracy klubów, dla komfortu pracy trenerów i piłkarzy, i dla naszego spokoju po prostu, lepiej byłoby ograniczyć się do jednego okienka w roku.

 

8.45

To, co najważniejsze, ma dotyczyć Liverpoolu. Od czasu poprzedniego okienka mamy w klubie nowego właściciela i nowego (choć tylko w pewnym sensie, bo Kenny Dalglish wrócił na stare śmieci) menedżera: dwa wystarczająco dobre powody, żeby ruszyć na zakupy. A jeszcze jest oferta Chelsea za Fernando Torresa i stanowisko klubu z Anfield, że owszem, jest gotów ubić interes, ale za 50 milionów…

Nawet gdyby w dniu dzisiejszym nie doszło do żadnego transferu, już ta jedna kwestia nie pozwoli nam się nudzić. Czy Hiszpan jest wart tych pieniędzy, zwłaszcza w świetle półtorarocznego dołka? Jak z jego zdrowiem? O tym, że Torres w formie jest jednym z najlepszych napastników świata, wiadomo, ale czy odzyska formę? A jeśli ją odzyska: co jego przyjście będzie oznaczało dla Chelsea? Pytania, czy będzie w stanie znaleźć wspólny język z Drogbą stawiać nie zamierzam, ale problem zmiany ustawienia mistrzów Anglii dostrzegam. Jeśli bowiem Torres z Drogbą z przodu, to czy wypadałoby wrócić do jakiegoś wariantu 4-4-2? I kto wtedy miałby grać na prawym skrzydle? Niby wygląda to imponująco, ale przy odrobinie trzeźwości wygląda trochę jak kolejne Abramowiczowe szaleństwo – coś jak z kupnem Szewczenki, który nigdy nie wpasował się w tę drużynę. Może dlatego Carlo Ancelotti wydaje się od sprawy dystansować…

 

8.50

Dla Liverpoolu z kolei sprawa wydaje się oczywista: jakkolwiek to odejście zaboli fanów, pojawienie się w klubie młodszego i zdrowszego Suareza, a może także Charlie Adama i Ashleya Younga, będzie interesem znakomitym. Jeśli rzeczywiście na miejsce Hiszpana uda się ściągnąć tę trójkę, wskazanie króla polowania będzie sprawą prostą, a rozmowa o Liverpoolu będzie rozmową o walce o powrót do Ligi Mistrzów może nawet po tym sezonie. I Young, i Adam potencjał mają fantastyczny – właściwie dziwne, że po tego drugiego nie ustawiła się jeszcze długa kolejna, bo i Tottenhamowi, i Manchesterowi United taki walczak w drugiej linii bardzo by się przydał.

Oczywiście wszystko to opatrzone jest wielkim „jeśli”. Suarez jest potwierdzony, ale Young i Adam pozostają w sferze spekulacji. No i nawet jeśli Chelsea zdoła porozumieć się z Liverpoolem – czy zdąży z badaniami lekarskimi? Historia kontuzji Hiszpana jest długa, a cena skłania do uważnego przyjrzenia się każdemu ścięgnu…

 

09.15

Jest kilka kluczy do spodziewanych dziś szaleństw Tottenhamu. Po pierwsze, Harry Redknapp to lubi. Po drugie, prezes Daniel Levy to umie (w ostatnich godzinach poprzedniego okienka sprowadził niechcianego w Realu van der Vaarta, świadom, że jego cena spadła w ciągu kilku tygodni o połowę; dawnymi laty do ostatnich minut wyduszał z prezesa MU jak najwyższą cenę za Berbatowa). Po trzecie, rywale się wzmocnili, a kilku kluczowych piłkarzy złapało poważne kontuzje. Po czwarte, są pieniądze.

Co powiedziawszy, pukam się w czoło, kiedy słyszę wieści o milionach oferowanych za Fernando Llorente czy Sergio Aguero. Obu piłkarzy łączy jedno: grali w meczu, który Harry Redknapp oglądał w Madrycie, ponoć zainteresowany raczej Diego Forlanem. Wątpię, by Tottenham bił transferowy rekord i ściągał piłkarza jeszcze w Premier League nie sprawdzonego. Jeśli nawet się zgodzić, że napastnik jest tej drużynie potrzebny, do jej profilu bardziej pasowałby Andy Carroll: przyszłość angielskiej piłki, na którym z pewnością będzie można zarobić także za parę lat (patrz historia Darrena Benta, który przyniósł Tottenhamowi pieniądze nawet dziś, dzięki klauzuli odstępnego zawartej z Sunderlandem). A wczorajszy pogrom z Fulham pokazuje, że Tottenham potrzebuje asekuracji z tyłu: kiedy kontuzje eliminują Kinga, Woodgate’a (dopiero wznowił treningi po ponadrocznej nieobecności), Kaboula i Huddlestone’a, Gallas stale narzeka na uraz biodra, a Dawson został zdyskwalifikowany na trzy mecze, można by się rozejrzeć raczej za możliwie wszechstronnym obrońcą. Już nie mówię o defensywnym pomocniku z prawdziwego zdarzenia, albo piłkarzu biegającym od jednego pola karnego do drugiego, niebojącego się wślizgów. Ech, które to już okienko wzdycham do Scotta Parkera…

 

10.20

Tradycyjnie zadowoleni z własnych piłkarzy są Alex Ferguson i Arsene Wenger – kibice MU i Arsenalu raczej mogą się dziś położyć wcześnie. Podobnie jeszcze do wczoraj można było myśleć na temat fanów MC, ale kontuzja Adama Johnsona (ma nie grać przez najbliższe trzy miesiące, może aż do końca sezonu) rzecz nieco komplikuje i Mancini może rozglądać się za jakimś skrzydłowym.

Wciąż do wzięcia wydają się, czy to na zasadzie wypożyczenia, czy definitywnie, Paul Konchesky, Joe Cole (pamiętacie?), Giovani dos Santos, Niko Krajnczar, Stephen Ireland…

A dziennikarze koczujący w Melwood donoszą, że Fernando Torres stawił się właśnie na trening Liverpoolu.

 

11.20.

Wygląda na to, że: Liverpool zaakceptował propozycję Chelsea (i usunął ze swojej strony internetowej wszystkie związane z Hiszpanem materiały). Aston Villa nie dostała propozycji związanej z Ashleyem Youngiem (i deklaruje, że nie jest na sprzedaż). Harry Redknapp zdystansował się od wszystkich tropów hiszpańskich (ale zmilczał kwestię Andy’ego Carrolla).

Paul Konchesky opuścił Liverpool – kierunek Nottingham Forest, wypożyczenie. Czy z zamrażarki wyjdzie także Joe Cole, i dlaczego wszystko poszło nie tak?

 

13.00

Najważniejsze to wytrzymać nerwowo. Nie powtarzać np. powtarzanej przez wszystkich pogłoski, że Liverpool zaoferował 30 milionów za Andy’ego Carrolla i że propozycja została odrzucona, skoro po pół godzinie okazuje się, że najpewniej było to 25 milionów i że to być może dopiero początek negocjacji (zwracam uwagę na słowa „najpewniej” i „być może” w powyższym zdaniu). Tu również cena wydaje się szokująca, choć tak naprawdę wcale szokująca nie jest: po pierwsze, Carroll jest reprezentantem Anglii, a za takich notorycznie się przepłaca, po drugie sezon ma znakomity, po trzecie jest na tyle młody, że za kilka lat będzie można go odsprzedać za przyzwoite pieniądze. W Liverpoolu dobrze uzupełni się z Suarezem, w Tottenhamie może grać zarówno z Defoem, jak i z van der Vaartem. O kurczę, miałem wytrzymać nerwowo i nie wdawać się w rozważania, „co by było gdyby”.

Dopełniając jedną z poprzednich informacji: Torres był dziś w Melwood, ale nie trenował. A co do badań lekarskich, ponoć przeszedł je w weekend, tak na wszelki wypadek…

 

16.20

Jeśli wierzyć… właściwie wszystkim źródłom, oba najważniejsze transfery dzisiejszego dnia dojdą do skutku: Fernando Torres za 50 milionów do Chelsea, Andy Carroll za 35 milionów do Liverpoolu. Przyznam, że nie wierzę własnym oczom i uszom; nie wierzę w to, że oba kluby godzą się zapłacić takie sumy pieniędzy. Nie wiem, jak Liverpool zdoła przeprowadzić wszystkie testy medyczne kontuzjowanego w końcu Carrolla, nie wiem, jakie miejsce w drużynie Chelsea znajdzie Torres – a właściwie, kto będzie prawoskrzydłowym tego zespołu, kiedy zacznie już grać dwójką napastników. Niby w obu przypadkach nie moje zmartwienie, ale trudno nie szukać dziury w całym, kiedy w grę wchodzą takie sumy.

Zanim wszystkiego dowiemy się oficjalnie, jeszcze chwila na prasówkę. Z perspektywy Liverpoolu odejście Torresa opisują Alan Hansen i Martin Samuel, z perspektywy Chelsea jego przyjście witają Andy Hunter i Sam Wallace. Zwłaszcza lekturę tego ostatniego tekstu polecam kibicom mistrzów Anglii. To, że nerwy w takim dniu jak dzisiejszy traci Roman Abramowicz może w sumie dziwić; nowego w branży futbolowej Amerykanina w Liverpoolu jakoś skłonny byłbym usprawiedliwić.

 

16.40

Zaczyna się liczenie. Każdy gol w seniorskiej karierze Carrolla (34) jest wart ponad milion funtów, a sam Carroll jest droższy niż David Villa. Co nie dziwi, skoro van der Vaart był tańszy od Darrena Benta.

Blackpool sprowadziło Andy’ego Reida, co może oznaczać, że Charlie Adam jednak odejdzie z klubu (Liverpool wciąż ma wolne środki, czyż nie?).

A poirytowanych brakiem aktywności Tottenhamu informujemy, że ten klub działa zwykle za pięć dwunasta. W każdym razie trening dawno się skończył, a Harry Redknapp wciąż w Chigwell 🙂

 

17.45

Ile warte są nasze źródła? Newcastle ODRZUCIŁO drugą ofertę Liverpoolu, dotyczącą Carrolla.  Zamiast się podpalać, lepiej coś przeczytać. Polecam Paula Tomkinsa, jednego z najbardziej kompetentnych w kwestii Liverpoolu, o Torresie, Suarezie, Carrollu, a nawet Adamie (ten ostatni, wbrew temu, co piszą, a właściwie pisali jeszcze pół godziny temu wszyscy, raczej nie trafi do Manchesteru United).

 

18.30

Ale w końcu się dogadali. Andy Carroll poprosił Newcastle o wystawienie na listę transferową, Liverpool złożył trzecią ofertę: 35 milionów plus dodatki. To rekord w historii klubu. Z badaniami będzie trochę zamieszania, bo zostały uzgodnione, a potem odwołane, ale pewnie ze wszystkim uda się zdążyć.

I to nie wszystko: Stan Collymore (pamiętacie, kto to, i kim był w historii Liverpoolu) twierdzi, że do Carrolla dołączy jeszcze Charlie Adam. Królowie polowania, zatem?

Co do Torresa, oznacza to, że transfer do Chelsea jest nieunikniony. Ciekawe w tym kontekście są informacje o wygenerowanych w ubiegłym roku stratach w wysokości 68 milionów… Był to przecież dla mistrzów Anglii wyjątkowo dobry rok. Doliczmy 50 milionów za Torresa i podziwiajmy klubowych piarowców, którzy piszą o Chelsea jako klubie „cash positive”.

 

20.05

Czyli Chelsea będzie miała nie tylko Torresa, ale i Davida Luiza z Benfiki (17 milionów z perspektywą wzrostu ceny do 21 milionów). Ostatnie podrygi przed wprowadzeniem finansowego fair play, ale – w odróżnieniu od transferu Torresa, co do którego od rana mam wątpliwości – zakup niewątpliwie potrzebny.

Jeśli ktoś jest w tym świecie szaleńcem, to na pewno nie Arsene Wenger. Wśród kaskad dowcipów, błyskotliwych porównań, dających do myślenia skrótów, jakie znajdujemy w tym czasie na Twitterze, natrafiłem i na to, zanotowane przez Rohana Rickettsa: „Torres = 50 milionów, Carroll = 35 milionów, Szczęsny – Clichy, Djourou, Vermaelen, Sagna – Nasri, Walcott, Fabregas, Song, Wilshere – Van Persie = 44 miliony”.

Do końca zostały 4 godziny i z pewnością na tym nie koniec. Newcastle np. będzie chciało sprowadzić zastępcę Carrolla, a i w Tottenhamie mają silną świadomość, że rywale potężnie się dozbroili. To osobny wątek, ale po zakupach Liverpoolu (jeśli do Suareza i Carrolla dołączy Adam) i piąte miejsce obronić będzie trudno. Najnowsze plotki dotyczą Giuseppe Rossiego, czyli jeszcze jednego napastnika z Hiszpanii; sprawa transferu Forlana ponoć upadła. Z uporem maniaka powtarzam, że wzmocnienia są potrzebne na innych pozycjach…

 

20.10

W Liverpoolu palą koszulki Torresa. Przykre, zważywszy na to, że klub dzięki temu transferowi robi duży krok naprzód. W Newcastle z goryczą wspominają wywiad Carrolla, udzielony „Timesowi” 27 listopada, że dopiero co podpisał pięcioletni kontrakt, nigdzie się nie wybiera, a nawet chciałby zostać na St. James’ Park do końca kariery…

Doprawdy, im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej ryzykowne wydaje mi się postępowanie właściciela Chelsea. Majątek za kontuzjogennego napastnika, przez półtora roku w kryzysie, który musi zaburzyć system, w jakim drużyna występowała od lat. Michał, przekonaj mnie, że to ma sens…

 

22.45

Wpadam po przerwie i widzę, że wcale się nie uspokoiło, choć główne źródło napięcia dotyczy teraz kwestii, czy David Luiz wsiadł do samolotu z Lizbony do Londynu, czy też zawrócił z lotniska do domu. Oj przydałby się na Stamford Bridge nie tylko jako partner Torresa, ale także jako ewentualny zmiennik Ashleya Cole’a.

Ponieważ spieracie się o ewentualną współpracę Drogby z Torresem, napiszę jeszcze raz, że moim zdaniem problem nie leży w nadmiernym ego któregokolwiek z nich (dali mnóstwo przykładów, że potrafią dostrzec lepiej ustawionego partnera), ale w tym, kto będzie do nich dogrywał – zwłaszcza o obsadę prawego skrzydła. Oraz o generalne przestawienie się z systemu, który wprowadzał jeszcze Mourinho.

 

23.00

Co się zaś tyczy Tottenhamu, Harry Redknapp potwierdził, że próbował kupić Phila Neville’a, i… tyle. Giovani dos Santos wypożyczony do Racingu Santander. W sumie odeszli Keane, dos Santos, Bentley, O’Hara i Kyle Walker (wszyscy wypożyczeni), przyszli Pienaar i Khumalo – ten ostatni, podobnie jak Pienaar, jest reprezentantem RPA,  środkowym obrońcą. Oczywiście do końca została godzina, ale jak na razie ten efekt nie powala. Zwłaszcza po wzmocnieniach Chelsea, MC i Liverpoolu – ciężko będzie obronić miejsce w Lidze Mistrzów.

 

23.10

Co wiemy? Że Charlie Adam zostaje w Blackpool, gdzie pojawili się także James Beattie i Andy Reid (hurra, jest szansa na utrzymanie). Że Daniel Sturridge zrobił Torresowi miejsce na ławce Chelsea, idąc do Boltonu (z ławką żartuję, przepraszam, nieśmieszne). Że Newcastle wypożyczyło Irelanda z Aston Villi; mój Boże, rok temu z hakiem był w MC rewelacją… Że w Aston Villi pojawił się za to Amerykanin Michael Bradley. W kwestii Luiza nic. Suarez, Torres, Carroll robią hedlajny.

 

23.15

Nadrabiam zaległości z forum. Świetna wymiana między Rogerem_Kintem a Michałem Zachodnym ozdobą wieczoru. Mecz Chelsea z Liverpoolem zbliża się wielkimi krokami…

 

23.20

Szkoda mi Giovaniego. Nigdy nie dostał prawdziwej szansy, a kiedy już już miał ją dostać, np. wychodził w meczu pucharowym i grał świetnie, łapał kontuzję. A kiedy ją leczył, imprezował, brukowce fotografowały go pijanego etc. Już chyba do Tottenhamu nie wróci, poszerzając listę zmarnowanych talentów. Inny przykład z ostatnich lat to Adel Taarabt, który dziś z QPR podbija Championship, a którym ponoć interesuje się Manchester United. Ciekawe, jak to się skończy.

 

23.30

Pamiętacie, z jakim opóźnieniem ogłaszano transfer Ashleya Cole’a? A Arszawina? A Grzegorza Rasiaka? Niech nikt się nie waży pochopnie kłaść spać. 244 komentarze w ciągu 14 godzin… Nie powiem, żeby mi nie było miło.

 

23.45

Został kwadrans, lada moment mają oficjalnie ogłosić przejście Torresa z Liverpoolu do Chelsea. Co zrobi Newcastle? Czy znajdzie zastępstwo za Carrolla? W tzw. międzyczasie odnotujmy przejście Gudjohnsena ze Stoke do Fulham; nie pograł sobie na Britannii. I wciąż nie traćmy nadziei – pół roku temu pierwsze wiadomości o van der Vaarcie podano kilka minut po zamknięciu okienka.

 

23.52.

Fernando Torres podpisał kontrakt z Chelsea, Andy Carroll kontrakt z Liverpoolem. Kto następny?

 

23.59

Sky Sports podaje, że z Davidem Luizem się Chelsea udało. Tylko trochę na przekór powiem, że to może być ważniejsze niż przyjście Torresa. Sky podaje też, że Tottenham zainteresował się, doprawdy rychło w czas, Charliem Adamem. Nie mówię, że by się nie przydał, zwłaszcza jak się nie udało z Parkerem, ale boję się, że tym razem obudzono się nieco za późno. O ile telewizja nie próbuje podtrzymać oglądalności.

 

00.10

Z Adama, zdaje się, nici. Niechże im będzie, Mandarynkom – życzę im utrzymania, a bez niego byłoby trudniej. Szybkie dodawanie przynosi efekt w postaci ponad 210 milionów wydanych w tym okienku. Okienku napastników, bo przecież Dżeko, Carroll i Torres zrobili ponad połowę tej sumy.

W drodze na Old Trafford

Ani słowa o Torresach, Suarezach, Carrollach, Adamach, Keane’ach i kto tam jeszcze w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin zmienił lub ma zmienić barwy klubowe. Styczniowe okienko transferowe z całą pewnością nie okaże się nudne, a sumy wydawane na zakupy powoli zaczynają przypominać czasy sprzed kryzysu. Ale o okienku zdążymy jutro. W taki weekend jak dzisiejszy wypada pisać wyłącznie o Crawley Town – w powojennej historii Pucharu Anglii dopiero szóstym niegrającym w lidze zawodowej zespole, który awansował do piątej rundy tych historycznych rozgrywek (pozostałe kluby to Colchester United w 1948, Yeovil Town w 1949, Blyth Spartans w 1978, Telford United w 1985 i Kidderminster Harriers w 1994 r.). Warto dodać, że Crawley grało na wyjeździe, że wygrało zasłużenie, że podczas ich meczu byliśmy świadkami dwóch rzutów karnych (obu niewykorzystanych przez… Crawley) i dwóch czerwonych kartek (tu akurat oba kluby podzieliły się solidarnie, piłkarz Torquay wyleciał za dwie żółte kartki otrzymane w ciągu minuty), i że w poprzednich rundach zespół z ligi Blue Square Premier odprawił Swindon Town i Derby.

Oczywiście w tym przypadku nie jest tak romantycznie, jak przed kilkoma laty w przypadku Havant & Waterlooville, dzielnie opierającemu się w czwartej rundzie Liverpoolowi. Crawley Town jest dobrze zarządzanym klubem z przyzwoitym budżetem, tego lata wydało na transfery pół miliona funtów, ich najdroższy zawodnik, kupiony za 200 tys. Richard Brodie, zaczynał wczorajszy mecz na ławce rezerwowych, a menedżer od lat uważany jest za czarny charakter. Klub finansuje konsorcjum lokalnego biznesmena z inwestorami z Hongkongu – nic dziwnego, że nazywa się go „Manchesterem City nieligowej piłki”. Wszystko to nie umniejsza jednak ani skali sukcesu, ani radości 1123 kibiców przyjezdnych – tyle można było wpuścić na sektor gości w Plainmoor. Na Old Trafford, gdzie przyjdzie im grać w piątej rundzie, z pewnością dostaną więcej biletów.

Zwycięstwo Crawley Town zapewnił Matt Tubbs, zdobywając swoją 25. bramkę w sezonie. Co przypomina mi pucharowe wyczyny Dudleya „D.J.” Campbella, którego kariera w dzisiejszych czasach wydaje się czymś równie nierealnym jak historia Kopciuszka. Chłopak jeszcze sześć lat temu dźwigał worki w jakimś magazynie, trenował dwa razy w tygodniu, a w weekendy grał w amatorskim Yeading. Pies z kulawą nogą by o nim nie słyszał, gdyby w którymś momencie jego drużyna nie przebiła się do trzeciej rundy Pucharu Anglii, gdzie wylosowała Newcastle. Odpadła rzecz jasna, ale mecz transmitowano w telewizji, a Campbell grał na tyle dobrze, że wkrótce zgłosił się po niego kupiec: drugoligowe Brentford, które zapłaciło wówczas 5 tys. funtów. Potem minęło dobrych parę miesięcy, zanim Campbell przywykł do nowego reżimu (treningi codziennie!) i przebił się do pierwszego składu. Rozegrał dwadzieścia kilka spotkań, strzelił tuzin goli, aż nadeszły kolejne rozgrywki Pucharu Anglii i Brentford natrafił na Sunderland. Zwycięstwo drugoligowców okazało się jedną z sensacji tamtych rozgrywek, a dwie bramki Campbella kandydowały do tytułu gola rundy i miesiąca. Był 28 stycznia: zaledwie 48 godzin później po napastnika zgłosiło się Birmingham. Potem bywało różnie – grzanie ławy i liczne wypożyczenia, aż wreszcie „D.J.” zadomowił się w Blackpool, gdzie w ostatnich meczach zachwyca snajperską regularnością (sześć goli w siedmiu spotkaniach).

Czy Matt Tubbs wypromuje się jak niegdyś Campbell, a dwie dekady wcześniej Ian Wright, który również zanim wypłynął na szerokie wody kopał piłkę w ligach amatorskich? Przypominam, że w dzisiejszych czasach piłkarzy wychowuje się niemal od niemowlęcia, a największe kluby mają na oku już dziesięciolatków… Tym bardziej ani słowa o Torresach, Suarezach, Carrolach – patrzcie, jak strzelają rasowi napastnicy.

PS O meczu Tottenhamu pisać nie zamierzałem, niezależnie od wyniku – miał to być jeszcze jeden rodzaj hołdu dla Crawley. Ale w obliczu pogromu na Craven Cottage nie chciałbym, żebyście pomyśleli, że stchórzyłem albo co… Złe przeczucia miałem już przed tym spotkaniem, a pogorszyły się jeszcze, gdy zobaczyłem skład, z konusami w ataku i chuchrami w drugiej linii, wystawianymi przecież na twardo grające Fulham. Ale mecz właściwie zakończył się po 15 minutach, a przegrał go, jakkolwiek przykro to mówić o jednym z moich ulubieńców, jeden człowiek: Michael Dawson. Najpierw niepotrzebnie i niecelnie odgrywający piłkę do Huttona nie widząc, że w jej kierunku startuje Dempsey, później tracący ją na rzecz Dembele i rozpaczliwie ciągnący go za koszulkę. Efekt? Dwa karne, czerwona kartka i z pewnością najgorsze 180 sekund w karierze reprezentanta Anglii. A potem łatwo oddane kolejne gole. To nie Liga Mistrzów, żeby w drugiej połowie dało się odwrócić losy spotkania. No i zabrakło Garetha Bale’a…

PS 2 Tottenham opuścili dziś, wypożyczeni do Wolves i WHU, Jamie O’Hara i Robbie Keane. Zważywszy na wieści o kontuzji i operacji Kaboula, o kłopotach z powrotem do zdrowia Huddlestone’a i Kinga, można się spodziewać aktywności transferowej także w północnym Londynie. Ale o tym również jutro – jak to zwykle w dniu zamykania okienka. Zapraszam.

Inne granie

Do seksistowskich wybryków Graya i Keysa wypadałoby właściwie wrócić, zważywszy na burzę, jaką wywołały nie tylko na tym blogu, ale najpierw o Blackpool i Manchesterze United.

Po pierwsze, wczoraj wieczorem mieliśmy do czynienia z jednym z tych comebacków, które na przestrzeni lat stały się znakiem firmowym Czerwonych Diabłów – bez cienia przesady można przywołać nie tylko klasyczny triumf nad Bayernem z Ligi Mistrzów w 1999 r., ale i pogrom Tottenhamu na White Hart Lane 3:5, kiedy do przerwy piłkarze Glenna Hoddle’a prowadzili 3:0, a z historii całkiem nieodległej – rozstrzygnięcie przez Machedę meczu z Aston Villą na Old Trafford w kwietniu 2009. Po drugie, kolejny raz przekonaliśmy się, co oznacza dobry rezerwowy: mecz odmieniło wejście Ryana Giggsa. W pierwszej połowie pomoc MU nie istniała, zwłaszcza Fletcher i Gibson nie bardzo wiedzieli, co robić przy szybciej biegających i celniej podających piłkarzach gospodarzy. W drugiej połowie już kilka pierwszych przyjęć i podań walijskiego weterana zdawało się mówić kolegom, rywalom i widzom, że od tej pory zaczyna się inne granie – i w ciągu 45 minut Giggs wypracował kolegom pięć sytuacji bramkowych (najlepsza statystyka na boisku). Kolejną dobrą, i z pewnością niełatwą decyzją było zdjęcie z boiska Rooneya, ale to dzięki niej przynosząca wyrównanie akcja dwóch rezerwowych – a zwłaszcza nienaganne przyjęcia długich podań przez Giggsa i Hernandeza – mimo upływu kilkunastu godzin nie pozwala o sobie zapomnieć. Po trzecie, co znaczy napastnik w formie… Nie ja jeden w 88. minucie wrzeszczałem na Berbatowa, żeby podał do Hernandeza, ale jak już komuś idzie, to idzie, więc pełen wiary we własne umiejętności Bułgar uderzył słabszą nogą i przesądził o zwycięstwie wicemistrzów Anglii. Po czwarte, w pomeczowym komentarzu sir Alex Ferguson zdrowo dorzucił do pieca w sporze między Blackpool a Liverpoolemo o szkockiego rozgrywającego „mandarynek” Charliego Adama, mówiąc, że jego rzuty rożne warte są 10 milionów (Liverpool oferował ponoć 4 miliony, słynną wypowiedź Hollowaya, że Adam jest wart 46 milionów, bo tyle warte jest utrzymanie, z pewnością słyszeliście). Po piąte wreszcie, a propos Blackpool: jeśli wielu dziennikarzy widzi we wczorajszym meczu spotkanie przełomowe dla losów tytułu mistrzowskiego, ja się obawiam, że równie przełomowe może być dla walki o utrzymanie w ekstraklasie. Mimo fenomenalnej jesieni, mimo wciąż wysokiej pozycji w tabeli i mimo wczorajszego prowadzenia do 72. minuty, Blackpool jest poważnie zagrożone – tym bardziej, że wspomniany już Charlie Adam złożył pisemny wniosek o wystawienie na listę transferową, a seria sześciu porażek w siedmiu ostatnich meczach wygląda przerażająco. Oczywiście fakt, że sędzia nie przyznał gospodarzom karnego po zderzeniu Varneya z Rafaelem z pewnością nie pomógł…

Co się zaś tyczy kwestii seksizmu, powiem szczerze: niektórymi komentarzami, nie tylko pod poprzednim wpisem zresztą, byłem zszokowany. Pocieszam się myślą, że czasy się zmieniają i że pisanie o tym na piłkarskim blogu może dorzuca do tych zmian jakąś maleńką cegiełkę. Że czasy się zmieniają, świadczy zarówno to, iż ostatecznie Sky Sports zdecydowała o rozwiązaniu kontraktu z Andym Grayem i poważnie rozważa podobną decyzję w sprawie Richarda Keysa, jak to, z jakich ust padają głosy krytyki pod adresem niewątpliwych ikon brytyjskiego dziennikarstwa sportowego (mnie najbardziej ucieszył głos Rio Ferdinanda, bo można przypuszczać, że podobnie jak kapitan MU myśli więcej reprezentantów obecnego pokolenia piłkarzy). O zmianach świadczą także liczby: w Anglii w piłkę gra blisko 1,4 miliona dziewcząt i kobiet, reprezentujących 1408 dorosłych i 6461 młodzieżowych drużyn. Blisko połowa z ponad dwumilionowej rzeszy dzieciaków uczestniczących w programach treningowych Football Association i Tesco to dziewczyny, 20 proc. trenerów to kobiety. Liczba zarejestrowanych przez FA trenerek z uprawnieniami podwoiła się w ciągu ostatnich trzech lat i wynosi 23 tysiące (wszystkie dane za „Daily Telegraph”). Bez specjalnego żalu żegnam się z poglądem, że mieliśmy do czynienia z „męskim” sportem.

Liniowy była kobietą

A wieczorami, kiedy akurat nie ma żadnego meczu, oglądam serial „Mad Men”. Dla tych, co jeszcze nie widzieli – jest to opowieść o pewnej nowojorskiej agencji reklamowej, działającej w latach 60. ubiegłego wieku. Agencja jak agencja, kampanie jak kampanie: tym, co w filmie uderza mnie najbardziej – oprócz oczywiście wszechobecnych papierosów – jest sposób traktowania kobiet. Całkowicie przedmiotowy, z jawnymi formami molestowania, a nawet z sytuacją, w której jeden z dyrektorów agencji dowiaduje się od psychoterapeuty, jakie mianowicie sekrety wyjawia na kozetce jego żona. I niby stopniowo na szklanym suficie pojawiają się rysy, a jedna z sekretarek zaczyna pracować jako copywriterka, ale wciąż pozostaje to męski świat z wszystkimi jego nieprzyjemnymi cechami.

Andy Gray i Richard Keys, gdy piszę te słowa wciąż jeszcze zatrudnieni przez telewizję Sky Sports, pozwolili sobie na seksistowskie żarty z Sian Massey, która była sędzią liniowym spotkania Wolverhampton z Liverpoolem, sugerując, że ktoś powinien nauczyć ją przepisu o spalonym. Działo się to w momencie, kiedy obaj byli przekonani, że mikrofon jest wyłączony, ale nie myślę, by mogło to służyć za usprawiedliwienie; w podobnej sytuacji przed siedmioma laty ITV rozstała się z Ronem Atkinsonem, który – sądząc, że nie jest na wizji – nazwał Marcela Desailly’ego „leniwym czarnuchem”. Jakie, do cholery, płeć pani Massey ma znaczenie, jeśli idzie o ocenę jej kompetencji sędziowskich? Co płeć Peggy Olsen ma do rzeczy, jeśli idzie o ocenę jej kompetencji marketingowych?

Pamiętam sprzed lat podobnie szowinistyczną wypowiedź menedżera Luton Mike’a Newella (odsyłał liniową do sędziowania meczów w parku, bo nie zauważyła, że jego drużynie należał się karny – zupełnie jakby takich błędów nie popełniały co tydzień setki facetów). Napisałem wtedy felieton do „Gazety Wyborczej”, zastanawiając się nie tyle nad słowami menedżera, który o mało nie wyleciał z pracy, co nad motywacjami tamtej dziewczyny: co kazało jej tkwić w świecie piłki, znosić protekcjonalne uśmieszki i bezpośrednie, niewybredne ataki z trybun. Najprostsza odpowiedź brzmiałaby pewnie: miłość do tego sportu, która każe wziąć w nawias całą towarzyszącą mu aurę testosteronu. Ale nie wykluczam, że także potrzeba udowodnienia prostej skądinąd prawdy, że poza naszymi przesądami nie istnieje żaden racjonalny powód, dla którego nie miałaby tego robić.

Zastanawiam się, czy powinienem dopełniać ten wątek informacją, że decyzja Sian Massey o puszczeniu akcji Liverpoolu była słuszna: gdyby nawet pani sędzia się pomyliła, „żarty” Greya i Keysa nie byłyby ani trochę bardziej na miejscu. Dopełniam wątek, ponieważ była to decyzja absolutnie kluczowa, w której centymetrowa pomyłka w ocenie mogłaby zaowocować nieuznaniem pierwszej bramki dla Liverpoolu; bramki, która ustawiła mecz wyjątkowo dla gości trudny, bo rozgrywany na fatalnej, niesprzyjającej płynnej grze murawie.

Jest do ostatniej kolejki Premier League kilka kluczy. Jeden to właśnie decyzje sędziowskie – kolejną arcyważną było usunięcie z boiska Fredricka Piqueonne’a za wbiegnięcie między kibiców West Hamu po bramce dla tej drużyny (został ukarany drugą żółtą kartką; być może jego obecności we własnym polu karnym zabrakło w ostatniej minucie, kiedy wyrównywał Fellaini). W pierwszym odruchu byłem na sędziego wściekły, po namyśle obwiniłem napastnika WHU, który powinien przecież znać przepisy; coś jak ze słynnym incydentem Nani-Gomes na Old Trafford. Ale teraz sadzę, że przepis jest do zmiany: owszem, można za niesportowe zachowanie uznawać prowokowanie fanów drużyny przeciwnej, ale radość w otoczeniu własnych kibiców?! Inna sprawa, że z perspektywy ostatnich dwóch miesięcy zwalnianie Awrama Granta wydaje się szaleństwem: Młoty w tym czasie radzą sobie co najmniej przyzwoicie.

Klucz inny: powroty do formy. To nie tylko z meczu na mecz lepszy Fernando Torres, mający wreszcie wsparcie piłkarzy z drugiej linii, i odblokowany po zdobyciu bramki, grający na swojej ulubionej pozycji Raul Meireles. To także Wayne Rooney w Manchesterze United, który wprawdzie spudłował swoją jedyną okazję, ale zaliczył dwie asysty i wszędzie go było pełno (osobny wątek to oczywiście trzeci w sezonie hat-trick Berbatowa i dobry mecz Giggsa, który ku radości chyba nas wszystkich zadeklarował, że zamierza grać jeszcze jeden sezon). To wreszcie w pełni zdrów van Persie i zawodzący przecież w niejednym meczu tych rozgrywek Fabregas (cholerny Arsenal: jak zwykle mogli wygrać 10:0…).

Klucz jeszcze jeden: najlepsi piłkarze tego sezonu. Rewelacyjny Charlie Adam w Blackpool (ściskam kciuki za Hollowaya, żeby go nie puścił, mimo iż dobijają się m.in. Aston Villa i Liverpool), którego klasę podań docenili eksperci Match of the Day. Tyrający w West Hamie Parker. Modrić, który podczas meczu z Newcastle o mało nie złamał poprzeczki gospodarzy. Najlepszy z nich wszystkich Nasri. Wyliczać dalej?

Klucz może ostatni: nieobecności i kontuzje. Absencja Scotta Danna w środku obrony Birmingham może zaowocować niejednym takim pogromem, jak ten z MU. Pytanie o stan pleców Garetha Bale’a, który od kilku tygodni ma wyraźne kłopoty z dokończeniem meczu, a w Newcastle zszedł już po 10 minutach. Wątpliwości na temat daty powrotu Vermaelena (na dziś wydaje się przecież, że to Arsenal jest głównym zagrożeniem dla mistrzowskich aspiracji MU). I nieustająca huśtawka nastrojów wokół Carlosa Teveza. Ten kolejny kandydat do tytułu piłkarza sezonu tym razem nieco rozczarował (może niepewny własnego ustawienia w sąsiedztwie Dzeko?), a po jego stracie Aston Villa wyprowadziła kontrę, zakończoną dobitką Benta. To, że MC nie wrócił z Birmingham z remisem – zestawione np. z wyjazdowym remisem Tottenhamu – mogłoby zdumiewać, bo zwłaszcza po wejściu na boisko Adama Johnsona mecz toczył się do jednej bramki, ale rewelacyjnie zagrali środkowi obrońcy gospodarzy – ofiarnie blokujący strzał za strzałem. Co do transferu Benta: sumę, jaką zapłacono za Anglika uważam za szaleństwo, ale wczorajszy gol udowodnił, że tego typu napastnika (po angielsku mówią „poacher”; chodzi o sępa, czyhającego w polu karnym na błąd czy dobitkę) w Aston Villi brakowało. Ciekawe, czy gdyby na początku sezonu Martin O’Neill dostał taką sumę na transfery, zrezygnowałby z pracy, i ciekawe, gdzie byłaby teraz Aston Villa, gdyby wciąż prowadził ją Irlandczyk…