No to mamy wojnę na całego. Wojnę Tottenhamu z władzami własnej dzielnicy i z reprezentującym ją parlamentarzystą. Wojnę z niemałą częścią kibiców. Wojnę z West Hamem, ale to akurat nie jest żadna nowość. Wojnę z bez mała całym środowiskiem lekkoatletycznym i sporą częścią tzw. rodziny olimpijskiej. Plus z dużą częścią opinii publicznej, do której zaliczamy również prominentnych polityków i publicystów.
Chodzi oczywiście o nowy stadion. Przez sześć minionych lat mówiło się (i wciąż jakoś tam się mówi, o czym za chwilę) o przebudowie White Hart Lane, obróceniu murawy o 90 stopni, obudowaniu nowego, 56-tysięcznego obiektu apartamentowcami, hotelami, supermarketem itd. Pierwsze projekty zostały w procesie długotrwałych konsultacji społecznych zakwestionowane, jako zbyt daleko ingerujące w historyczną przestrzeń dzielnicy. Kolejne, zachowujące kilka budynków położonych od strony High Road, uzyskały ostatecznie aprobatę zarówno samorządu dzielnicy, jak konserwatora zabytków i władz miasta. Jest jeden podstawowy problem, i kilka pomniejszych.
Problem podstawowy to pieniądze. Od momentu, kiedy Tottenham złożył pierwszy projekt, koszta przebudowy White Hart Lane radykalnie wzrosły i wynoszą 450 milionów – a w dobie kryzysu trudno liczyć na publiczne wsparcie, z jakiego skorzystał jeszcze Arsenal podczas budowy Emirates Stadium. Problemy pomniejsze wiążą się z ogólną sytuacją dzielnicy, jednej z uboższych w Londynie, i z fatalnymi połączeniami z resztą miasta – już dzisiaj przed i po meczach okoliczne uliczki przeraźliwie się korkują, a co dopiero, kiedy pojawi się na nich dodatkowe 20 tysięcy ludzi. W sumie nic dziwnego, że w pewnym momencie zmęczony przedłużającymi się negocjacjami z burmistrzem i radą dzielnicy zarząd klubu złożył propozycję przejęcia po igrzyskach 2012 stadionu olimpijskiego, o który dotychczas ubiegał się West Ham.
Początkowo wielu fanów (ze mną włącznie) odnosiło wrażenie, że to tylko strategia negocjacyjna, mającą wywrzeć presję na lokalnych decydentów, żeby wreszcie zgodzili się na rozbudowę White Hart Lane. Później jednak okazało się, że Daniel Levy et consortes myślą o przeprowadzce serio. Z powodu problemu podstawowego, czyli pieniędzy, i pomimo kilku problemów pomniejszych.
Problemy pomniejsze to Historia i Dziedzictwo, pisane wielkimi literami. Klub powstał w północnym Londynie w 1882 roku, w 1884 przyjął lokalną nazwę, a w 1899 zaczął grać właśnie na White Hart Lane. Dziś wprawdzie jest globalną marką, a kibice – także posiadacze karnetów na cały sezon – dojeżdżają na jego mecze ze wszystkich dzielnic Londynu i okolicznych miejscowości, a czasem także spoza Anglii (z rozpisanej wśród kibiców ankiety wynika, że średnio pokonują ponad 60 kilometrów, żeby dojechać na mecz), ale to nie zmienia faktu, że przede wszystkim jest s t ą d, i że są ludzie, dla których to s t ą d ma znaczenie równie wielkie, jak sukcesy na boisku. Od czasu przenosin Arsenalu z południa na północ Londynu upłynęło przecież blisko 100 lat: kiedy 90 lat po tym wydarzeniu właściciel FC Wimbledon przeniósł drużynę do Milton Keynes, skończyło się to zmianą nazwy, a po czasie także – oddaniem przez nowy klub historycznych trofeów zespołowi AFC Wimbledon, który w międzyczasie utworzyli rozczarowani przeprowadzką kibice.
W przypadku Tottenhamu masowe odwrócenie kibiców raczej nie grozi, podobnie jak zmiana nazwy (rozwścieczony poseł David Lammy zapowiada wprawdzie, że w przypadku przenosin rozpocznie procedurę sądową, mającą na celu odebranie klubowi prawa do posługiwania się słowem „Tottenham”, ale prawnicy prezesa Levy’ego – skądinąd niegdyś prywatnie zaprzyjaźnionego z Lammym – są pewni swego), choć protesty fanów z meczu na mecz robią się coraz głośniejsze. To, co mówi prezes, jest do bólu racjonalne: klub, żeby się rozwijać, potrzebuje nowego stadionu – także ze względu na zapowiadane przez UEFA reguły finansowego fair play, gdzie do bilansowania większych wydatków potrzebne będą większe dochody z biletów. White Hart Lane w obecnej pojemności jest od lat wyprzedane, a na liście oczekujących na karnet jest 35 tysięcy ludzi. Opcja przenosin do Stratford, gdzie leży stadion olimpijski, jest tańsza o 150-200 milionów. W północnym Londynie, czyli w odległości dziesięciu kilometrów od stadionu olimpijskiego, nie udało się nawet zakończyć procedury wykupu gruntów. W dodatku „opcja Stratford”, znakomicie skomunikowanego z całym miastem, oznacza też możliwość organizowania imprez komercyjnych, koncertów itd., za co ma odpowiadać partner Tottenhamu, amerykański koncern rozrywkowy AEG. Kto by chciał jechać na koncert do północnego Londynu, ryzykując korki albo stratę czasu w tłumie próbującym się wydostać z nienajbliższej, niestety, stacji metra?
Jest oczywiście jedno wielkie „ale”, nie dotyczące jednak ewentualnej frondy kibiców, tylko protestów lobby lekkoatletycznego. Tottenham nie ukrywa, że zamierza stadion olimpijski… wyburzyć i w jego miejsce zbudować nowy. Chodzi przede wszystkim, ale nie tylko o bieżnię – jeśliby została, trybuny od boiska oddzielałoby 45 metrów, a w projekcie Tottenhamu ma to być maksymalnie 8 metrów. Kto kiedykolwiek oglądał mecz na stadionie z bieżnią, wie, co znaczy ta różnica: piłkarze nie lubią grać na stadionach lekkoatletycznych i wolą czuć oddech fanów na plecach, fani nie lubią oglądać meczów, podczas których piłkarze są jakimiś maleńkimi punkcikami w oddali. To również brzmi logicznie.
Tu jednak wchodzimy w rozgrywkę zdecydowanie pozapiłkarską. Starając się o olimpiadę Londyn złożył pewne deklaracje, związane z utrzymaniem obiektu lekkoatletycznego (Tottenham odpowiada na to, że wesprze przebudowę Crystal Palace tak, aby tam mogły się odbywać mistrzostwa czy mityngi). Wizja puszczenia z dymem stadionu, który kosztował podatnika blisko 500 milionów, a który był używany raptem 17 dni, również wydaje się przerażająca, także ze względów ekologicznych, które podniósł kilka dni temu były burmistrz (Tottenham na to, że w przeciwnym razie stadion olimpijski będzie niszczał, bo konkurencyjnej oferty West Hamu nie sposób traktować poważnie).
Ano właśnie: jest konkurencyjna oferta West Hamu, który niszczyć bieżni nie zamierza. Kłopot w tym, że West Ham nie ma pieniędzy, nie ma wystarczająco wielkiej bazy kibiców (poza derbami, trudno mu będzie zgromadzić 60 tysięcy na trybunach) i jest zagrożony spadkiem z ekstraklasy. Z drugiej strony: Upton Park leży we wschodnim Londynie, jakieś dwa kilometry od Stratford. Wybór, jaki ma przed sobą Olympic Park Legacy Company to w istocie wybór między widmem pustego obiektu, pieniędzmi Tottenhamu i realizmem jego oferty z jednej strony, a racjami historycznymi i poszanowaniem obietnic złożonych nie tylko fanom lekkiej atletyki z drugiej.
Pisząc to wszystko, staram się nie unieważniać racji strony etosowo-olimpijskiej. Ale rozumiem również argumenty Tottenhamu. Własny sąd zawieszam, w końcu nie mieszkam w północnym Londynie. Olympic Park Legacy Company wskaże zwycięzcę za tydzień.