Archiwum kategorii: Bez kategorii

Stratford Hotspur?

No to mamy wojnę na całego. Wojnę Tottenhamu z władzami własnej dzielnicy i z reprezentującym ją parlamentarzystą. Wojnę z niemałą częścią kibiców. Wojnę z West Hamem, ale to akurat nie jest żadna nowość. Wojnę z bez mała całym środowiskiem lekkoatletycznym i sporą częścią tzw. rodziny olimpijskiej. Plus z dużą częścią opinii publicznej, do której zaliczamy również prominentnych polityków i publicystów.

Chodzi oczywiście o nowy stadion. Przez sześć minionych lat mówiło się (i wciąż jakoś tam się mówi, o czym za chwilę) o przebudowie White Hart Lane, obróceniu murawy o 90 stopni, obudowaniu nowego, 56-tysięcznego obiektu apartamentowcami, hotelami, supermarketem itd. Pierwsze projekty zostały w procesie długotrwałych konsultacji społecznych zakwestionowane, jako zbyt daleko ingerujące w historyczną przestrzeń dzielnicy. Kolejne, zachowujące kilka budynków położonych od strony High Road, uzyskały ostatecznie aprobatę zarówno samorządu dzielnicy, jak konserwatora zabytków i władz miasta. Jest jeden podstawowy problem, i kilka pomniejszych.

Problem podstawowy to pieniądze. Od momentu, kiedy Tottenham złożył pierwszy projekt, koszta przebudowy White Hart Lane radykalnie wzrosły i wynoszą 450 milionów – a w dobie kryzysu trudno liczyć na publiczne wsparcie, z jakiego skorzystał jeszcze Arsenal podczas budowy Emirates Stadium. Problemy pomniejsze wiążą się z ogólną sytuacją dzielnicy, jednej z uboższych w Londynie, i z fatalnymi połączeniami z resztą miasta – już dzisiaj przed i po meczach okoliczne uliczki przeraźliwie się korkują, a co dopiero, kiedy pojawi się na nich dodatkowe 20 tysięcy ludzi. W sumie nic dziwnego, że w pewnym momencie zmęczony przedłużającymi się negocjacjami z burmistrzem i radą dzielnicy zarząd klubu złożył propozycję przejęcia po igrzyskach 2012 stadionu olimpijskiego, o który dotychczas ubiegał się West Ham.

Początkowo wielu fanów (ze mną włącznie) odnosiło wrażenie, że to tylko strategia negocjacyjna, mającą wywrzeć presję na lokalnych decydentów, żeby wreszcie zgodzili się na rozbudowę White Hart Lane. Później jednak okazało się, że Daniel Levy et consortes myślą o przeprowadzce serio. Z powodu problemu podstawowego, czyli pieniędzy, i pomimo kilku problemów pomniejszych.

Problemy pomniejsze to Historia i Dziedzictwo, pisane wielkimi literami. Klub powstał w północnym Londynie w 1882 roku, w 1884 przyjął lokalną nazwę, a w 1899 zaczął grać właśnie na White Hart Lane. Dziś wprawdzie jest globalną marką, a kibice – także posiadacze karnetów na cały sezon – dojeżdżają na jego mecze ze wszystkich dzielnic Londynu i okolicznych miejscowości, a czasem także spoza Anglii (z rozpisanej wśród kibiców ankiety wynika, że średnio pokonują ponad 60 kilometrów, żeby dojechać na mecz), ale to nie zmienia faktu, że przede wszystkim jest  s t ą d, i że są ludzie, dla których to  s t ą d  ma znaczenie równie wielkie, jak sukcesy na boisku. Od czasu przenosin Arsenalu z południa na północ Londynu upłynęło przecież blisko 100 lat: kiedy 90 lat po tym wydarzeniu właściciel FC Wimbledon przeniósł drużynę do Milton Keynes, skończyło się to zmianą nazwy, a po czasie także – oddaniem przez nowy klub historycznych trofeów zespołowi AFC Wimbledon, który w międzyczasie utworzyli rozczarowani przeprowadzką kibice.

W przypadku Tottenhamu masowe odwrócenie kibiców raczej nie grozi, podobnie jak zmiana nazwy (rozwścieczony poseł David Lammy zapowiada wprawdzie, że w przypadku przenosin rozpocznie procedurę sądową, mającą na celu odebranie klubowi prawa do posługiwania się słowem „Tottenham”, ale prawnicy prezesa Levy’ego – skądinąd niegdyś prywatnie zaprzyjaźnionego z Lammym – są pewni swego), choć protesty fanów z meczu na mecz robią się coraz głośniejsze. To, co mówi prezes, jest do bólu racjonalne: klub, żeby się rozwijać, potrzebuje nowego stadionu – także ze względu na zapowiadane przez UEFA reguły finansowego fair play, gdzie do bilansowania większych wydatków potrzebne będą większe dochody z biletów. White Hart Lane w obecnej pojemności jest od lat wyprzedane, a na liście oczekujących na karnet jest 35 tysięcy ludzi. Opcja przenosin do Stratford, gdzie leży stadion olimpijski, jest tańsza o 150-200 milionów. W północnym Londynie, czyli w odległości dziesięciu kilometrów od stadionu olimpijskiego, nie udało się nawet zakończyć procedury wykupu gruntów. W dodatku „opcja Stratford”, znakomicie skomunikowanego z całym miastem, oznacza też możliwość organizowania imprez komercyjnych, koncertów itd., za co ma odpowiadać partner Tottenhamu, amerykański koncern rozrywkowy AEG. Kto by chciał jechać na koncert do północnego Londynu, ryzykując korki albo stratę czasu w tłumie próbującym się wydostać z nienajbliższej, niestety, stacji metra?

Jest oczywiście jedno wielkie „ale”, nie dotyczące jednak ewentualnej frondy kibiców, tylko protestów lobby lekkoatletycznego. Tottenham nie ukrywa, że zamierza stadion olimpijski… wyburzyć i w jego miejsce zbudować nowy. Chodzi przede wszystkim, ale nie tylko o bieżnię – jeśliby została, trybuny od boiska oddzielałoby 45 metrów, a w projekcie Tottenhamu ma to być maksymalnie 8 metrów. Kto kiedykolwiek oglądał mecz na stadionie z bieżnią, wie, co znaczy ta różnica: piłkarze nie lubią grać na stadionach lekkoatletycznych i wolą czuć oddech fanów na plecach, fani nie lubią oglądać meczów, podczas których piłkarze są jakimiś maleńkimi punkcikami w oddali. To również brzmi logicznie.

Tu jednak wchodzimy w rozgrywkę zdecydowanie pozapiłkarską. Starając się o olimpiadę Londyn złożył pewne deklaracje, związane z utrzymaniem obiektu lekkoatletycznego (Tottenham odpowiada na to, że wesprze przebudowę Crystal Palace tak, aby tam mogły się odbywać mistrzostwa czy mityngi). Wizja puszczenia z dymem stadionu, który kosztował podatnika blisko 500 milionów, a który był używany raptem 17 dni, również wydaje się przerażająca, także ze względów ekologicznych, które podniósł kilka dni temu były burmistrz (Tottenham na to, że w przeciwnym razie stadion olimpijski będzie niszczał, bo konkurencyjnej oferty West Hamu nie sposób traktować poważnie).

Ano właśnie: jest konkurencyjna oferta West Hamu, który niszczyć bieżni nie zamierza. Kłopot w tym, że West Ham nie ma pieniędzy, nie ma wystarczająco wielkiej bazy kibiców (poza derbami, trudno mu będzie zgromadzić 60 tysięcy na trybunach) i jest zagrożony spadkiem z ekstraklasy. Z drugiej strony: Upton Park leży we wschodnim Londynie, jakieś dwa kilometry od Stratford. Wybór, jaki ma przed sobą Olympic Park Legacy Company to w istocie wybór między widmem pustego obiektu, pieniędzmi Tottenhamu i realizmem jego oferty z jednej strony, a racjami historycznymi i poszanowaniem obietnic złożonych nie tylko fanom lekkiej atletyki z drugiej.

Pisząc to wszystko, staram się nie unieważniać racji strony etosowo-olimpijskiej. Ale rozumiem również argumenty Tottenhamu. Własny sąd zawieszam, w końcu nie mieszkam w północnym Londynie. Olympic Park Legacy Company wskaże zwycięzcę za tydzień.

Zwycięskie remisy

Jak ja lubię takie weekendy. Jestem redaktorem prowadzącym, pół numeru rozsypane, raport MAK i beatyfikacja wymagają stosownej uwagi, a wszystko, co najważniejsze w Premier League rozgrywa się w niedzielne popołudnie. W dodatku trudno się będzie przed Wami wykpić kolejnym gorzkim i przejmującym tekstem na temat pieskiego losu menedżera, tym razem opisywanego na przykładzie Awrama Granta, którego media – bo na razie jeszcze nie pracodawcy – zwolniły kilkanaście godzin przed derbowym meczem z Arsenalem. Nawet jeśli ich informacje, że drużynę przejmuje Martin O’Neill, w sobotę się nie potwierdziły, to przecież nie można się było spodziewać, że medialne zamieszanie ułatwi menedżerowi i piłkarzom Młotów przygotowania do meczu z Kanonierami.

Odpuśćmy jednak dywagacje na temat karuzeli menedżerów (choć przykłady odejść Hodgsona, Allardyce’a, Hughtona, a teraz najpewniej Granta pokazują, że pożegnanie z klasą wciąż bywa w tym świecie zadaniem ponad siły klubowych właścicieli…) i zajmijmy się tym, co istotne. Chronologicznie zaczynając od derbów Liverpoolu i bitelsowskiej „długiej drogi pod wiatr”, na którą przed dwoma tygodniami wstąpił Kenny Dalglish. Nic na to nie poradzę, że kiedy patrzę na twarz Szkota, przychodzą mi na myśl te właśnie klimaty: nie chodzi tylko o banalne stwierdzenie, że podobnie jak Wielka Czwórka jest jedną z legend Liverpoolu, ale o nasilające się, moim zdaniem, podobieństwo do równie ładnie starzejącego się Paula McCartneya.

To, że droga, którą miał nigdy nie iść sam, okazuje się długa i pod wiatr, omówiliście w dyskusji pod poprzednim wpisem, zwłaszcza w kontekście przegranej z Blackpool: meczu, który mimo dobrego początku koncertowo rozłożyli sami Liverpoolczycy. Dziś jednak było zdecydowanie lepiej. I nie mówię już o tym, że po powrocie Dalglisha na ławkę trybuny zaczęły śpiewać głośniej. Mówię o pressingu, w którym celowali zwłaszcza Lucas i Spearing (młodzianowi darujemy fatalne podanie z 3. minuty, i tak wypadł lepiej niż ostatnio Poulsen), mówię o ustawieniu Meirelesa w środku pomocy (czy znajdzie tu miejsce obok Gerrarda, to inna kwestia), mówię o wykorzystanej szansie Kelly’ego (momentami żal było wprawdzie patrzeć, jak grający na nie swojej pozycji Johnson próbuje przełożyć sobie piłkę na prawą nogę, ale przyznajmy: raz podziałało…), mówię wreszcie o postawie Torresa, który tylko w ciągu pierwszej połowy był częściej przy piłce niż w ciągu całego niedawngo meczu z Wolves. Hiszpan wydaje się silniejszy ze spotkania na spotkanie, odbiera piłki, nie boi się starć bark w bark, w sumie wygląda jak Fernando Torres sprzed, powiedzmy, dwóch sezonów.

Nawet jeśli Dalglish wciąż jeszcze nie przyniósł wyników, przyniósł zauważalną poprawę gry – przynajmniej sądząc po pierwszej połowie, bo w drugich 45. minutach były dwa szybkie ciosy Evertonu i jego wyraźne panowanie na boisku. Kiedy mówimy o dziesięcioletniej nieobecności menedżera Liverpoolu w branży mówiliśmy być może o czymś takim: nie zareagował wystarczająco szybko na wyrównującego gola i na to, że goście z każdą kolejną minutą zaczęli podchodzić wyżej i wyżej – a potem musiał gonić wynik. Skądinąd tyle się naśmiewaliśmy z krycia strefowego stosowanego przez Rafę Beniteza przy rzutach rożnych, a teraz dzięki nieocenionemu Zonal Marking dowiadujemy się, że przy kryciu indywidualnym Liverpoolczycy tracą jeszcze więcej bramek. Kolejny mecz, kolejne dośrodkowania, kolejne błędy środkowych obrońców i kolejny raz trzeba zaczynać od nowa…

Inna sprawa, że goście momentami musieli stawać na rzęsach, a gdyby nie Tim Howard już do przerwy powinni przegrywać znacznie wyraźniej. Ani Coleman, ani Baines nie zdołali poszaleć w akcjach ofensywnych, w środku Fellaini musiał harować w defensywie równie ciężko jak Lucas i Spearing, głębiej niż zwykle grał też Arteta. Z Beckfordem mam kłopot porównywalny z jego problemami w przyjęciu piłki. Przez niemal cały mecz zawodzi, a trybuny tęsknią za Sahą, po czym w tym jednym jedynym momencie robi to, co do niego należy. W sumie i Moyes, i Dalglish muszą być zadowoleni, podobnie jak Redknapp i Ferguson z wyniku drugiego popołudniowego spotkania.

Chociaż… Tak w głębi serca Harry Redknapp musi przyznać (piszę to jeszcze przed wypowiedziami menedżerów dla prasy, więc nie wiem, czy przyzna także publicznie), że jego piłkarze nie okazali się wystarczająco dobrzy, żeby poradzić sobie z Manchesterem United – nawet grającym przez ostatni kwadrans w dziesiątkę. Niby hierarchie się zmieniają, niby dożyliśmy czasów, w których w meczu Tottenham-MU większość obserwatorów ciszej lub głośniej typuje zwycięstwo gospodarzy i niby te spodziewania znajdują jakoś odzwierciedlenie na boisku, ale ostatecznie piłkarze Alexa Fergusona nie dają sobie strzelić gola i utrzymują status jedynego niepokonanego zespołu Premier League.

Oczywiście: na ten remis MU musiał się ciężko napracować, a gdyby nie jeden z najlepszych w tym sezonie meczów Nemandji Vidicia być może van der Vaart czy Crouch znaleźliby w końcu drogę do siatki. Wśród gości zdumiewało zwłaszcza przejście obok meczu Naniego i Berbatowa (sparaliżowany na White Hart Lane?), pozytywnie zaskakiwał natomiast Rooney – nie tylko groźnymi strzałami z daleka, ale także grą na… prawej obronie, kiedy wymagała tego sytuacja; Carrick radził sobie w defensywie, powstrzymywał Modricia, jak umiał najlepiej, ale z jego londyńskich czasów pamiętam, że potrafił również znakomicie podawać.

Tottenham próbował i środkiem (z kiepskim skutkiem, bo jeśli ktoś w tym sektorze był niepilnowany, to Palacios, na którego jakość podań i strzałów narzekaliśmy już nieraz), i skrzydłami (tu było lepiej, ale tych najlepszych dośrodkowań Bale’a czy Huttona napastnicy nie wykorzystali). Niestety, fantastycznemu w pierwszej fazie meczu Modriciowi zabrakło sił w końcówce (podobnie zresztą jak van der Vaartowi), choć i tak jego statystyki robią wrażenie: 77 podań, w tym 64 celne; dla porównania: Carrick 39/32, Fletcher 45/36, Palacios 44/37. Niestety, zbyt późno na boisku pojawił się Defoe. Czy powinien grać od pierwszej minuty, co zmusiłoby Tottenham do częstszego szukania okazji grą po ziemi? Może przeciwko ruchliwemu i szybkiemu konusowi zadanie Vidicia byłoby trudniejsze?

W sprawie czerwonej kartki Rafaela moja opinia nikogo, jak sądzę, nie zdziwi: drugi faul Brazylijczyka nie zasługiwał na kartkę, choć w pierwszej połowie zastanawiałem się, czy skoro van der Vaart został ukarany żółtą, to wejście Rafaela w Palaciosa nie powinno być napiętnowane surowiej. Generalnie Mike’owi Deanowi można zarzucić niekonsekwencję: kilka ostrych wejść piłkarzy obu drużyn zignorował kompletnie, nie gwizdnął też karnego po tym, jak Vidić ciągnął za koszulkę van der Vaarta, choć z początku się wydawało, że będzie przerywał grę po każdym muśnięciu rywala.

W sumie szklanka w połowie pełna. Żeby pokonać Manchester United potrzebny był dzisiaj błysk geniuszu – błysk, którego zabrakło. Żeby dogonić w tabeli pierwszą czwórkę, trzeba przywozić więcej punktów z meczów wyjazdowych. Tottenham ma fajny sezon, dziś znów udowodnił, że wśród najlepszych nie jest ubogim krewnym, a wiosną może jeszcze poszaleje w Lidze Mistrzów. Ale miejsce, które zajmuje w tabeli po dzisiejszym spotkaniu, zajmie, obawiam się, także w połowie maja. Jak widzicie, wciąż nie straciłem wiary w Chelsea.

Powrót króla: jak cieszy, jak nie cieszy

III runda Pucharu Anglii była to niezwykła runda, w której rozmaite znaki na niebie i ziemi zapowiadały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Ale ja nie o tym. Nie o cudem uratowanym remisie Arsenalu z Leeds, nie o objętym niespodziewanie prowadzeniu Leicester w meczu z MC i koncowym remisie, podarowanym gospodarzom przez Joe Harta, nie o sensacyjnym zwycięstwie Stevenage Borough wreszcie, choć miałbym ochotę, bo drużynę tę lubię od czasu regularnych przedsezonowych sparingów Tottenhamu (na boisku Stevenage grywały przed laty rezerwy Kogutów i stąd ta życzliwość dla kopciuszka). Że pierwsza niedziela stycznia jest moją ulubioną datą, a takie zespoły jak Tamworth czy Havant & Waterlooville trzymam we wdzięcznej pamięci, pisałem już nieraz. Teraz chciałbym o Liverpoolu, i to nawet nie w kontekście usprawiedliwionej porażki z MU, tylko w kontekście powierzenia tej drużyny Kenny’emu Dalglishowi i tego, jak przedstawiły to angielskie media.

Powszechna narracja o tym, co w ciągu ostatnich dni wydarzyło się na Anfield Road, jest narracją o powrocie króla, i to powrocie w godzinie największej potrzeby. Nic to, że Dalglish przestał być menedżerem Liverpoolu 20 lat temu, jego ostatnia poważna praca (w Newcastle, epizodu z Celtikiem postanowiłem nie liczyć) zakończyła się zwolnieniem, a przez minione 10 lat, kiedy to i owo się jednak w futbolu zmieniło, nie miał z tym zawodem nic wspólnego. Najważniejsze, że jest klubową legendą, człowiekiem, który „ma Liverpool w sercu” i którego pokolenie dominujące dziś na Fleet Street pamięta jako idola czasów młodości. Chóru dziennikarzy witających go z zachwytem mogliby pozazdrościć Beatlesi w najlepszych latach.

W gruncie rzeczy i ja mam wszelkie powody, by życzyć mu sukcesu. Ja także pamiętam go z czasów młodości, ja także pozostaję w głębi duszy sentymentalnym chłopcem, układającym po cichu opowieści o powrocie do utraconej Arkadii i „dokończeniu niedokończonych spraw”. Ja także męczę się niewymownie, kiedy slogany o wspaniałej tradycji jednego z najwspanialszych klubów świata wypowiadają właściciele z Ameryki, szkoleniowcy z Hiszpanii czy piłkarze z Argentyny. A jednak coś mi nie pozwala uwierzyć w realizację tego scenariusza, i sam dobrze nie wiem, co. Populizm, o który podejrzewam podejmującego decyzję Johna W. Henry’ego? Podejrzenie, że skoro ściągnął nowoczesnego dyrektora sportowego (mam na myśli Damiena Comollego), to nie po to, żeby współpracował z kolejnym mamutem? Zniechęcające przykłady innych „mesjaszy”, wracających po latach na stare śmieci: Keegana i Shearera w Newcastle czy Hoddle’a w Tottenhamie? Bolesne doświadczenie z nieudanym powrotem Robbiego Keane’a na White Hart Lane? Oczywiście, właściciel ryzykuje niewiele: umowa jest do końca sezonu, czyli jeśli coś pójdzie nie tak, to będzie czas na znalezienie właściwszego kandydata. Może więc mój kłopot polega tak naprawdę na tym, że martwię się o wizerunek samego Dalglisha, rzucony na szalę w tak niesprzyjającym momencie i postawiony tym razem nie naprzeciwko drużyny złożonej z oldskulowych Anglików, Walijczyków i Szkotów w stylu Barnesa, Rusha czy Hansena, którym niczego nie trzeba tłumaczyć, ale gromady młodych multimilionerów z całego świata, którzy może nie wiedzą dobrze, kim byli Bob Paisley czy Joe Fagan? Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z zabawnym paradoksem: pozostając sentymentalnym chłopcem i z sentymentalnych powodów stawiam pod znakiem zapytania coś, co innych sentymentalnych chłopców zachwyca…

Roya Hodgsona mi żal, ale jego odejście od kilkunastu dni wydawało mi się nieuniknione. Dzisiejsza porażka była, jak napisałem, usprawiedliwiona, zwłaszcza po tym, jak Howard Webb kolejny raz na Old Trafford wyciągnął karnego z kapelusza (Gerrarda bronił nie będę). Stopniowe osuwanie się Liverpoolu w coraz poważniejszy kryzys obserwujemy w gruncie rzeczy od porażki w finale Ligi Mistrzów w 2007 r. Patrząc na obecny skład i formę drużyny trudno mieć złudzenia: wychodzenie z tego kryzysu potrwa jeszcze jakiś czas, zwłaszcza że rywali w tym czasie zrobiło się jakby więcej. Pełen nienajlepszych przeczuć wypowiadam życzenie, aby Kenny Dalglish nigdy nie szedł sam.

Game of opinions

Wpadam na chwilę, odrywając się od zgoła niepiłkarskiej tematyki (choć jeden z moich rozmówców w debacie o „Złotych żniwach”, którą szykujemy do nowego numeru „Tygodnika”, mówi, że Polacy znają się tylko na dwóch tematach: piłce nożnej i Holokauście…), żeby nie zostawiać bloga bez gospodarza i żeby rzucić kilka myśli o wczorajszych meczach.

Po pierwsze: możemy być sfrustrowani, że kolejny raz w tym sezonie Manchester City parkuje autobus przed własnym polem karnym, ale nie możemy odmówić Manciniemu logicznego rozumowania. „Wolę słyszeć buczenie niż widzieć trzy gole rywali” – mówił na pomeczowej konferencji menedżer MC.

Po drugie, piłka nożna rozgrywa się tyleż na boisku, co w głowach. Jedyny przekonujący mnie powód wczorajszej porażki Chelsea z Wolverhampton to powód psychologiczny. Jak jedenastka, która pół roku temu sięgnęła po mistrzostwo w niemal identycznym składzie, i która jeszcze parę miesięcy temu strzelała rywalom po pięć bramek, może gremialnie potykać się o własne nogi i bezradnie popatrywać na ławkę trenerską, oto zagadka dla terapeuty, a nie eksperta od taktyki. Oczywiście bałagan za kulisami również oddziaływuje na głowy piłkarzy.

Po trzecie, Alan Pardew jest szczęściarzem. Leon Best – piłkarz, którego nieudany rzekomo transfer był jednym z gwoździ do trumny Chrisa Hughtona – strzelił dla niego trzy bramki. Nowy menedżer Newcastle czerpie pełnymi garściami z efektów pracy poprzednika; trudno mieć o to pretensje, raczej wypada chwalić zdrowy rozsądek.

Po czwarte, Royowi Hodgsonowi zostały zaledwie godziny na dotychczasowej posadzie. Z Awramem Grantem czy Gerardem Houllier sytuacja jest bardziej skomplikowana, ale oni również nie mogą czuć się bezpieczni. Jeśli posada Carlo Ancelottiego stoi pod znakiem zapytania, to znaczy, że świat zwariował.

Po piąte, Harry Redknapp przesadził, wystawiając w czwartym kolejnym meczu niemal niezmieniony skład. Już w spotkaniu z Fulham Tottenham ledwo doczołgał się do 90 minuty, tym razem sił zabrakło zdecydowanie wcześniej, a jeszcze kontuzję złapał Bale. Podobno Koguty mają najdłuższą ławkę w Premiership…

Po szóste, jak mawia wspomniany Redknapp, „it’s a game of opinions”. Oto jak w sposób interesujący można argumentować przeciw sprowadzaniu na White Hart Lane Beckhama (Redknapp wczorajszą porażkę obrócił oczywiście w argument za: gdyby Beckham wszedł w drugiej połowie, potrafiłby przetrzymać piłkę i rzucić kilka dośrodkowań na głowę Croucha).

Po siódme, kiedy już piłkarze Alexa Fergusona doczołgają się do mistrzostwa Anglii (tak samo zresztą kiedy się nie doczołgają), rewolucja kadrowa czeka nie tylko Chelsea, ale także Manchester United. Cleverley i Welbeck wyrośli w międzyczasie na gwiazdy. To będzie dopiero ciekawy sezon.

Chelsea liże rany

Kibiców Chelsea rozumiem dziś jak mało kto. Przez tyle lat ćwiczyłem tę pozę sztucznego dystansu i byłem najsurowszym krytykiem swoich piłkarzy, przez tyle lat wygłaszałem te wszystkie bezlitosne sądy, żeby broń Boże nikt mnie nie ubiegł i nie zranił mnie jakąś z lekka rzuconą uwagą na temat patałachów, którzy  n a w e t  w  t a k i e j  s y t u a c j i  nie potrafią dowieźć zwycięstwa. Ano tak właśnie: naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku (Nick Hornby). Ano tak właśnie: kibic jest istotą delikatną i bezbronną, zakłada więc rozliczne pancerze, a najchętniej pancerz rzekomego obiektywizmu.

Kibicom Chelsea mówię więc, bo wiem, co mówię: nie było tak źle. A w każdym razie z pewnością było lepiej niż z Boltonem, zaś w drugiej połowie to już było całkiem dobrze. Z nikogo się nie nabijam. Rozumiem te wszystkie słowa o utraconej pewności siebie, widzę napięcie między Terrym a Drogbą, widzę kompletny brak chemii między Ancelottim i Emenalo, i widzę wciąż puste miejsce po Wilkinsie, ale widzę też, jak ta grupa piłkarzy pędzi do swojego menedżera po trzeciej bramce, widzę powracającego do formy Lamparda, widzę rządzącego pozostałymi kapitana, widzę Czecha, widzę obiecującego Brumę (że raz dał się przeskoczyć Heskeyowi, wcale go nie winię; podobało mi się, jak po odbiorze piłki myślał nad jej precyzyjnym podaniem, zamiast wykopywać na oślep). Widzę pozostałych, którzy raczej prędzej niż później wrócą do formy (niewidoczny przez większą część meczu Drogba potrafił przecież – tak samo jak z Tottenhamem – w odpowiednim momencie znaleźć się w odpowiednim miejscu). Mieli dziś pod górkę, ale przez kilkadziesiąt minut drugiej połowy naprawdę grali jak mistrzowie, czego – jak rozumiem – zraniony kibic Chelsea nie byłby w stanie dziś napisać.

Oczywiście wielki szacunek należy się Gerardowi Houllier. Już się wydawało, że nic z tego, że jego przygoda z Aston Villą musi zakończyć się katastrofą, a tu proszę: odważne i nieoczywiste decyzje personalne (na ławce wylądował m.in. świetny w tym sezonie Albighton, na boisku pojawiło się za to kilku rutyniarzy, z Dunnem i Reo-Cokerem na czele) przyniosły w efekcie znakomity występ, w którym zespół podniósł się mimo fatalnego incydentu z pierwszej połowy, kiedy to pierwsza w zasadzie groźna akcja gospodarzy przyniosła im karnego i niezasłużone wówczas prowadzenie. Podobali mi się skrzydłowi, obaj angażujący się w defensywę i obaj wyciągający za sobą bocznych obrońców Chelsea, żeby zrobić w ten sposób miejsce grającemu między liniami Ashleyowi Youngowi. Jak zwykle znakomicie bronił Brad Friedel, mądrze grali Clark i Cuellar, kilka razy szczęśliwie interweniował Dunne – naprawdę, Houllier ma dziś wiele powodów do zadowolenia i pewnie liczy po cichu, że właśnie przeżył punkt zwrotny w tym nieudanym sezonie.

O szalonych ostatnich dziesięciu minutach pisać nie zamierzam, choć były pewnie świetną  reklamówką Premier League, a taniec menedżera Chelsea po golu Terry’ego niejednemu przypominał szalony bieg Davida Pleata, kiedy Luton utrzymał się w ekstraklasie. Już bardziej zajmuje mnie los Carlo Ancelottiego, który po takim wyniku będzie pewnie nadal przedmiotem spekulacji, co doprawdy nie przestaje mnie zdumiewać. Facet pół roku temu zdobył z tą drużyną podwójną koronę: jedyne, czego mu potrzeba, to sensowne wsparcie na rynku transferowym i wzmocnienie drużyny o środkowego obrońcę oraz kreatywnego ofensywnego pomocnika – powiedzmy takiego, który umiałby wykorzystać okazję Ramiresa z drugiej połowy. Wiem, że to wsparcie jest wątpliwe, i wiem, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale akurat za Ancelottiego ściskam kciuki, bo nie on jest winien kłopotów Chelsea. Sezon jest długi – jeżeli Roman Abramowicz wytrzyma nerwowo najbliższych parę dni, z pewnością będzie czas dogonić tych, którzy chwilowo odskoczyli.

Najbardziej niedoceniony piłkarz świata

David Beckham wypożyczony do Tottenhamu, na dwa-trzy miesiące przerwy w rozgrywkach Major League Soccer? To może mieć sens.

Po pierwsze, z powodów marketingowych. Jak bardzo nie zastrzegałby się Harry Redknapp, że w tak krótkim czasie trudno liczyć na wzrost dochodów ze sprzedaży koszulek i gadżetów, a bilety na White Hart Lane i tak rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, to sprowadzenie ikony współczesnej piłki wydaje się logicznym krokiem w budowaniu marki klubu. Od paru miesięcy Tottenham gra w Lidze Mistrzów, będąc w niej powiewem świeżego powietrza; z Beckhamem na pokładzie będzie jednak nieco bardziej globalny. Jedni w podobnym celu sprowadzają japońskiego piłkarza (Tottenham zresztą też to zrobił przed laty), inni zaczynają negocjacje z człowiekiem, który w reprezentacji Anglii zagrał dotąd 115 razy i jest na najlepszej drodze do uzyskania tytułu szlacheckiego.

Po drugie, z powodów sentymentalnych. Dziadek Beckhama, Jonathan West, był wielkim kibicem Tottenhamu i odprowadzał chłopca na zajęcia szkółki piłkarskiej tego klubu; Beckham mówił o tym choćby podczas angielskiej prezentacji, kiedy FIFA wybierała gospodarza mundialu 2018 r. (czego wówczas nie powiedział, ale co warto dodać: podczas pogrzebu dziadka miał na sobie jego garnitur z herbem Tottenhamu). Dorastał niedaleko ośrodka szkoleniowego, a jego „Beckingham Palace” również znajduje się o rzut beretem od Chigwell.

Po trzecie, z powodów wewnętrznych. Wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia w klubach czy reprezentacji mówią, że Beckham ma „aurę”, i nie jest to bynajmniej aura celebryty. Jako piłkarz jest profesjonalistą, jako megagwiazda jest koleżeński: Theo Walcott opowiada, ile skorzystał na wspólnych treningach, kiedy w 2008 r. Becks wracał do zdrowia po kontuzji, ćwicząc z pierwszą drużyną Arsenalu i zostając po zajęciach, żeby pomóc młodziutkiemu skrzydłowemu. Podobną rolę spełniał kiedyś wobec młodziutkiego Aarona Lennona Edgar Davids; dziś Lennon dośrodkowuje znacznie lepiej, ale wciąż niejednego mógłby się nauczyć. Tak samo jak Tom Huddlestone, który akurat piłkę podaje znakomicie, ale podobnie jak Beckham nie należy do szybkich, więc mógłby pobrać parę lekcji, jak ustawiać się na boisku, kiedy rywale kontratakują.

A więc po czwarte: z powodów sportowych. Zawsze miałem poczucie, że choć wygrywał w cuglach konkursy na najbardziej przecenionego piłkarza świata, to był może piłkarzem najbardziej niedocenionym. Wszystkie te opowieści o kontraktach reklamowych, fryzurach i tatuażach, pomniku z czekolady albo figurce w świątyni buddyjskiej, przesłaniały prostą prawdę, że Beckham umie grać w piłkę i że na boisku nie ma w sobie nic z gwiazdora. Punktem zwrotnym w jego biografii byłby niewątpliwie feralny mecz z Argentyną na mundialu we Francji i czerwona kartka za faul bez piłki na Diego Simeone. Gwiazdkę Manchesteru United uczyniono wówczas, poniekąd słusznie, winną odpadnięcia świetnie grającej drużyny z mistrzostw świata. Na wszystkich angielskich boiskach przez następne miesiące był niemiłosiernie wygwizdywany, podczas jednego z meczów reprezentacji kibice (kibice?!) wrzeszczeli: „Mamy nadzieję, że twój syn umrze na raka”, a jeden z brukowców wydrukował nawet jego podobiznę do naklejenia na tarczę do rzutków.

Wyszedł z tego mocniejszy. Rok później jego rzuty rożne przesądziły o zwycięstwie MU w Lidze Mistrzów. W 2001 r. wytrzymał niewiarygodną presję i w 91. minucie przegrywanego dotąd meczu z Grecją zapewnił Anglii awans do mistrzostw świata niewiarygodnym rzutem wolnym. Na samym mundialu, nie w pełni formy po złamaniu stopy, strzelił decydującego karnego w meczu z tą samą Argentyną. I tak dalej, i tak dalej. Kiedy oglądam czasem jakieś mecze z jego udziałem, wciąż widzę, jak wraca za swoim obrońcą, jak odbiera piłki, jak podaje, jak mobilizuje kolegów, jak strzela. Owszem, wolałbym nie wiedzieć, że jacyś zwariowani Japończycy robili sobie operacje plastyczne, żeby wyglądać tak jak on. Ale, do licha, czy z takiego powodu przestaje się być dobrym piłkarzem?

Redknapp mówi, że w kwestii obsady prawej pomocy będzie potrzebował zmiennika dla Lennona, bo David Bentley niemal na pewno odejdzie z klubu (skądinąd Bentley zapowiadał się niegdyś na następcę Beckhama, talentu mu nie brakowało, ale głowa nie wytrzymała – to zasadnicza różnica między dwoma panami DB). Wyobrażam sobie Beckhama wchodzącego na końcówkę meczu, w którym trzeba bronić korzystnego wyniku, nadającego tempo grze i precyzyjnie dośrodkowującego na głowę Croucha nawet sprzed własnego pola karnego.

Po piąte, nauczyłem się wierzyć Harry’emu Redknappowi. „Facet jest miliarderem, gdyby chciał, mógłby sobie kupić sobie każdy klub w tym kraju, a przecież zamiast zbijać bąki w słonecznym Los Angeles, chce tu przyjechać i grać w piłkę na przeraźliwym zimnie. To mówi o nim wszystko. On wciąż kocha ten sport, i nie robi tego dla kasy” – mówi menedżer Tottenhamu, a że się nie myli w kwestiach ryzykownych transferów pokazuje choćby przykład Williama Gallasa.

Czy do wypożyczenia Beckhama dojdzie, nie wiadomo. Ale jeśli do niego dojdzie, ze wszystkich powyższych powodów mam ochotę sprawić sobie koszulkę z jego numerem. W końcu nigdy dotąd tego nie zrobiłem.

PS Pod ostatnim wpisem na podjęcie szerszej dyskusji zasługują co najmniej dwie kwestie: podniesiona przed Dziaama sprawa rotacji w kadrze Arsenalu (mój ostrożny pogląd jest taki, że Wenger po prostu zmienił zbyt wielu graczy; lekcja Fergusona czy nawet Beniteza z dobrych lat Liverpoolu, to rotacja permanentna, ale szanująca kręgosłup drużyny). Erictheking87 pyta z kolei o angielskich młodych zdolnych – i do tego faktycznie trzeba będzie wrócić osobno. O odejściu z Liverpoolu Xabiego Alonso nie pisałem, bo z tym problemem zmagał się już Benitez; zgadzam się z tymi, którzy piszą, że Meireles to udany transfer – problem w tym, że zbyt często ustawiany jest nie tam, gdzie radzi sobie najlepiej. Ale o Liverpoolu też pewnie jeszcze porozmawiamy; Roger_Kint, trzymamy za słowo.

Przynieście nam głowę Roya Hodgsona

Jeżeli cokolwiek zdziwiło mnie dzisiejszego poranka, to fakt, że Roy Hodgson jest nadal menedżerem Liverpoolu. Zasypiając wczoraj wieczorem, niemiłosiernie zmordowany oglądaniem meczu jego piłkarzy z zamykającym wówczas tabelę Wolves, byłem przekonany, że albo on sam poda się do dymisji, albo w trybie natychmiastowym zbierze się zarząd, który zdecyduje o rozwiązaniu umowy z Anglikiem. Nie, żebym był zwolennikiem pochopnego wyrzucania menedżerów; przeciwnie: wciąż pamiętam, jak w roku 1989 kibice Manchesteru United domagali się głowy Alexa Fergusona, a stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że zwykle zwalnianych z pracy szkoleniowców biorę w obronę. Tym razem jednak mam poczucie, że inaczej się nie da; że obudzić tych piłkarzy i dać klubowi efekt nowego początku może jedynie zmiana menedżera.

Dlaczego wszystko poszło nie tak, nie mam pojęcia. Że Hodgson jest dobrym szkoleniowcem, pokazuje ubiegłoroczny sezon Fulham i tytuł Menedżera Sezonu; nie chodzi nawet o finał Ligi Europejskiej, ale o to, jak ciężko było pokonać tę drużynę w Premier League. Że Liverpool tegoroczny nie powinien być wyraźnie gorszy od Liverpoolu z lat ubiegłych świadczy fakt, że aż ośmiu piłkarzy, którzy grali wczoraj z Wolverhampton, wybiegło na tę samą murawę w dniu rozbicia Realu Madryt 4:0. Owszem, nie ma już na Anfield Road Javiera Mascherano – to pewnie strata najwyraźniejsza, a występujący dziś na lewej obronie Konchesky okazuje się dużo gorszy od Insuy, ale mimo tych różnic wciąż jest to mniej więcej ten sam Liverpool. Przynajmniej na papierze, bo – i tu pewnie dotykamy kwestii istotniejszej – ci, którzy ciągnęli go wówczas w górę, czyli Torres i Gerrard, są jakby nie ci sami.

Stali czytelnicy tego bloga znają mnie również z niechęci do mocnych określeń, ale Liverpool grał wczoraj straszliwie. Pepe Reina jeszcze przy stanie 0:0 podający pod nogi Ebanksa-Blake’a, Kyrgiakos robiący prezent temu samemu piłkarzowi na sekundę przed bramką, Meireles i Kuyt zagubieni nie na swoich pozycjach (może, skoro do składu wrócił Gerrard, należałoby odpuścić sobie ustawienie 4-4-2?), apatyczni Lucas i Torres, nie do poznania na ławce rezerwowych Joe Cole, a jedyny próbujący szarpnąć z przodu Ngog zdjęty na kwadrans przed końcem… To wydaje się niewiarygodne, ale po utracie bramki odnosiłem wrażenie, że wśród spuszczonych głów nie ma ani jednej, która myślałaby o odwróceniu losów spotkania. O dawnej atmosferze Anfield Road powiedzieć można tyle, co sam Hodgson po meczu: że kibice powinni kibicować, a nie naśmiewać się ze swoich piłkarzy. Inna sprawa, że kibice nigdy mu tego zdania nie darują, i że w gruncie rzeczy trudno im się dziwić. Po tym, jak poradziło tu sobie Northampton w Pucharze Ligi i Blackpool w ekstraklasie, już nikt nie boi się przyjeżdżać na jeden z najsłynniejszych stadionów świata.

Ostatnie zdanie przywołuje mi na myśl kwestię z poprzedniego wpisu: o gruntownej przebudowie hierarchii w angielskiej piłce. Liverpool i Aston Villa skreślone w ciągu zaledwie kilku miesięcy, Tottenham i Manchester City konsekwentnie na fali wznoszącej, trzymające się jakoś Chelsea, MU i Arsenal – ale przecież w ostatniej kolejce albo ledwo wygrywające, albo remisujące łatwe teoretycznie spotkania (ten zdumiewający Arsene Wenger, zmieniający aż ośmiu piłkarzy ze składu, który pokonał Chelsea…), a za ich plecami m.in. dwa największe zaskoczenia minionego półrocza, czyli zespoły Boltonu i Blackpool. Minęło pół sezonu, ale wygląda na to, że sprawa mistrzostwa kraju rozstrzygnie się na drodze selekcji negatywnej.

O mistrzostwie kraju właściciele Liverpoolu mogą tylko marzyć. Pojutrze otwiera się okienko transferowe, więc na fundamentalne decyzje nie zostało wiele czasu. Jeśli zwalniać Hodgsona to teraz, by nowy menedżer zdążył rozpoznać aktualne możliwości zespołu, a potem miał czas rozejrzeć się na rynku transferowym. Nie zazdroszczę, bo w styczniu okazji na prawdziwe wzmocnienie jest jak na lekarstwo, a kupują przede wszystkim desperaci. Kto jednak powiedział, że sytuacja Liverpoolu nie stała się desperacka?

Wszystko płynie

Zanim o meczu Arsenal-Chelsea, w którym moim ulubionym momentem był ten z 92. minuty, kiedy rozluźniony Arsene Wenger tłumaczył siedzącemu obok, zmienionemu parę minut wcześniej Robinowi van Persiemu jakieś niuanse taktyczne, słówko o innym ulubionym momencie. Otóż w „Looking for Eric” – filmie, który za kilkanaście dni ma wejść na ekrany polskich kin – jest scena, w której główny bohater pyta Cantonę o najwspanialszą chwilę jego piłkarskiej kariery, po czym próbuje zgadnąć, o jakiego gola mogłoby tu chodzić. „To nie był gol – odpowiada Francuz, którego fantastyczne bramki były w końcu ozdobą niejednego dvd. – To było podanie”.

Tak sobie myślę, że coś podobnego mógłby powiedzieć Luka Modrić. Chorwat strzelił już na Wyspach niejedną piękną bramkę i rozegrał niejeden kapitalny mecz (od pojedynku Anglia-Chorwacja na Wembley zaczynając; spotkania, które Modricia wypromowało, a niejako w konsekwencji przyniosło dymisję Steve’a McClarena), ale nie wiem, czy wczorajsze podanie do Alana Huttona, po którym Rafael van der Vaart strzelił pierwszą bramkę dla Tottenhamu, nie zasługuje na specjalne wyróżnienie. Mistrzowskie aspiracje Londyńczyków są w Anglii przedmiotem ironicznych uśmiechów, ale mówiący o nich co jakiś czas Harry Redknapp ma na swoje usprawiedliwienie – oprócz naturalnej i zdrowej ambicji, za którą przecież trudno go krytykować – m.in. to, że w jego drużynie gra kilku piłkarzy, którzy z powodzeniem znaleźliby miejsce w najlepszych klubach świata. Jednym z nich niewątpliwie jest Modrić. Nawet jeżeli nie wszystkie jego uderzenia trafiają w światło bramki, i tak jest w Premier League gwiazdą pierwszej wielkości, imponującą wizjonerskimi podaniami, rajdami z piłką, ale także – co nie przestaje mnie zdumiewać, gdy patrzę na jego mikrą posturę – wślizgami i sercem do walki bark w bark. Tuż przed świętami mówiło się o tym, że na Chorwata zasadza się Chelsea, co wywołało błyskawiczną ripostę Redknappa „Nie na sprzedaż”. Jakoś się nie dziwię ani potrzebie wzmocnień Chelsea, ani niechęci Tottenhamu do sprzedawania.

Wróćmy jednak do tych mistrzowskich aspiracji. W zasadzie jedyne, co menedżer Tottenhamu powiedział na ten temat, to wyzwanie rzucone własnym piłkarzom. „Dlaczego mielibyście nie zdobyć mistrzostwa? Kto powiedział, że to niemożliwe?!”. Na razie wypada na tym poprzestać: jedno zwycięstwo, nawet wyjazdowe i nawet w dziesiątkę, wiosny nie czyni, ale z drugiej strony nikomu nie wolno odbierać wiary w siebie. Chcą grać o mistrzostwo – niech grają.

Rozpisuję się na temat zwycięstwa nad Aston Villą z paru powodów. Po pierwsze, mam poczucie, że Tottenham, jaki znałem przez całe życie, nawet jeżeli przed laty objąłby w takim meczu prowadzenie, to z pewnością grając ponad godzinę w osłabieniu nie zdołałby go dowieźć do końca. Po drugie, wśród piłkarzy klasy światowej oprócz Modricia chciałbym wymienić także Bale’a i oczywiście van der Vaarta (powiem to jeszcze raz: 8 milionów za faceta, który w pierwszych 15 meczach dla nowego klubu strzelił 10 bramek…). Po trzecie, także ci nieświatowi grają bardzo dobrze (wczoraj zwłaszcza Assou-Ekotto, Kaboul i tak krytykowany kilka tygodni temu za serię niecelnych podań w meczu z Liverpoolem Palacios). Po czwarte, kontuzjowani wracają do zdrowia akurat na kluczowy moment sezonu. Po piąte, dobrze jest mieć menedżera, który nie pęka i mimo niepomyślnej decyzji sędziego (wątpliwa czerwona kartka dla Defoe’a) potrafi podtrzymać wśród piłkarzy wiarę w wygraną. Po szóste, przyjemnie patrzy się na takie kontry. Po siódme, sprowadzeni na White Hart Lane Gallas czy van der Vaart dzielą się z innymi piłkarzami nie tyle doświadczeniem, co żądzą zwyciężania. Patrząc na Tottenham i Aston Villę (ale też na Bolton i Liverpool), wydaje się niewiarygodne, jak gruntownie przebudowują się hierarchie angielskiej piłki. Już nawet nie chce mi się dodawać, że pilnie śledzę spór między jednymi z najwierniejszych czytelników tego bloga, Robertem Błaszczakiem i Michałem Zachodnym, z których ten pierwszy przed rozpoczęciem sezonu postawił tezę, że Chelsea zakończy go na miejscu dającym awans do Ligi… Europejskiej.

Wśród zmieniających hierarchię jest oczywiście Manchester City, który dzięki prezentowi bramkarza Newcastle wygrał trudny mecz na St. James’ Park. W szalikach i rękawiczkach, z przekonanym do zostania w Manchesterze Tevezem w pierwszym składzie i Balotellim na ławce, szczęśliwie wyszedł na prowadzenie i zdołał przetrzymać napór gospodarzy: po wpadce z Evertonem to strasznie ważne punkty i chwila oddechu dla nieprzepadających za sobą wzajemnie megagwiazdorów.

Ale skoro o zmienianiu hierarchii mowa, nie można tego aspektu pominąć przy omawianiu zakończonego przed chwilą meczu Arsenalu z Chelsea. Pamiętacie, oczywiście, rzeź niewiniątek z poprzedniego sezonu – spotkanie, w którym Drogba i koledzy brutalnie pokazali Kanonierom ich miejsce w szeregu. Wiele zmieniło się od tamtej pory w obu klubach, poczynając od kwestii najprostszych: ławka rezerwowych gości przy ławce gospodarzy wyglądała dziś ubogo (czy naprawdę wprowadzenie Ramiresa mogło odmienić tę drużynę?), zarówno jeśli idzie o personel piłkarski, jak wspierający menedżerów trust mózgów. To Chelsea potrzebuje wzmocnień i jest mocno niejasne, czy w styczniu o takowe będzie łatwo. To jej najlepsi piłkarze – Essien, Malouda – robili dziś dziecinne błędy, zwłaszcza przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy (a oprócz sytuacji, które kończyły się bramkami, piłkarze Arsenalu jeszcze kilka razy z przerażającą łatwością wchodzili w pole karne, mijając nieruchomych obrońców). To Arsenal w kluczowych momentach był porażająco skuteczny. To Arsenal sprawiał wrażenie drużyny silniejszej fizycznie, a co może nawet ważniejsze: mocniejszej psychicznie. To jego menedżer wyciągnął wnioski z poprzednich spotkań, odsuwając od składu kiepsko grających Arszawina i Squilacciego. Oczywiście można się upierać, że zadecydowało feralne 10 minut przed i po przerwie, że teraz, kiedy do składu wrócił Lampard, drużyna z pewnością zacznie grać lepiej, ale takie głosy pozostaną odosobnione. Powszechne przekonanie jest takie, że Chelsea w ostatnich tygodniach straciła „aurę”, i że ma to związek z odejściem z klubu dotychczasowego asystenta Carlo Ancelottiego Raya Wilkinsa. Przekonanie mniej powszechne, zwłaszcza po niedawnej porażce z MU, jest takie, że Arsenal należy traktować serio. Hierarchie w lidze angielskiej gruntownie się przebudowują, nawet jeśli na takie zdanie Alex Ferguson tylko wzruszyłby ramionami.

Team spirit

  

Do zdjęcia, które w kontekście Bożego Narodzenia wraca do mnie co roku (na własny użytek nazwałem je „Betlejem jest wszędzie”), dołączam życzenia świąt bez piłki – przynajmniej w ciągu dzisiejszego dnia. Dołączam też kolędę, którą napisali i wykonali moi przyjaciele z „Tygodnika”. Wbrew pozorom nie jesteśmy tu daleko od tematów, które stale poruszamy w rozmowach na blogu. Podczas pracy nad „Kolędą dla zmęczonych”, podczas prób, nagrania w studiu itd., pojawiło się coś, co, jak świetnie wiecie, bywa kluczem do zwycięstwa nie tylko na boisku: team spirit.

Wesołych świąt.

Czy Chelsea gra na czas

Nastawiałem się na leciutko rozleniwiony, niekontrowersyjny w świetle wydarzeń atmosferycznych, tekścik o potrzebie przerwy zimowej, w dużej mierze powtarzający zresztą argumenty za wpisem z początku tego roku, ale mamy nowy element, wiodący nas – jak zobaczycie za chwilę – w stronę dziennikarstwa śledczego.

Najpierw jednak o rzeczywistej potrzebie przerwy. Mówił o niej jeszcze Sven Goran Eriksson jako trener reprezentacji po tym, jak złamania lub pęknięcia kości śródstopia doznali David Beckham, Danny Murphy i Gary Neville (wszyscy przed mundialem w 2002 r., później podobne kontuzje leczyli także Wayne Rooney, Ashley Cole, Steven Gerrard, Michael Owen, Ledley King i Jermain Defoe). Niemal każdy z nich grał w piłkę więcej niż przeciętny zawodnik – czytamy w dossier, opublikowanym na łamach Sports Injury Bulletin. A z wypowiedzi przedstawiciela komitetu medycznego UEFA wynika, że w ligach, które nie mają przerwy zimowej, kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach, które pozwalają piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek (do grudnia liczba kontuzji jest porównywalna). Są i inne argumenty za zorganizowaniem przerwy zimowej: ponad połowa piłkarzy ankietowanych swego czasu przez BBC narzeka na syndrom wypalenia, związanego z długimi i męczącymi rozgrywkami.

Tym razem atak zimy przyszedł w grudniu, poprzednim razem odwoływano mecze w drugim tygodniu stycznia – i to raczej jest bardziej prawdopodobny termin przerwy zimowej. Premier League odpowiadała dotąd, że w zasadzie jest za, widzi jednak problemy logistyczne: jakoś trzeba upchnąć w kalendarzu nie tylko 38 spotkań ligowych, ale także rozgrywki dwóch krajowych i dwóch europejskich pucharów oraz mecze reprezentacji. Bez złudzeń jednak: chodzi jej również o korzyści ekonomiczne, bo kiedy większość lig europejskich odpoczywa, głodni piłki kibice oglądają Premier League. Jest też kwestia tradycji, choć myślę, że nikt z proponujących przerwę nie chciałby pozbawić kibiców angielskich futbolu w okresie świąteczno-noworocznym. Czyli jeśli czas na odpoczynek, to po rozgrywanej w pierwszy weekend stycznia trzeciej rundzie Pucharu Anglii. O ileż spokojniej pracowałoby się klubowym działaczom podczas okienka transferowego…

Wróćmy jednak do wątku śledczego. Otóż o ile trudno się dziwić odwołaniu z blisko dobowym wyprzedzeniem meczu Blackpool z Tottenhamem (na Bloomfield Road nie ma podgrzewanej murawy), albo przedpołudniowym i wczesnopołudniowym decyzjom na temat przełożenia popopołudniowych meczów Arsenalu czy Liverpoolu, to podjęta na dobrze ponad dzień przed spotkaniem Chelsea-MU decyzja o przełożeniu tego pojedynku wzbudziła podejrzenia, czy przypadkiem gospodarze nie grają na czas. Już w niedzielę znany blog kibiców gości opublikował aktualne zdjęcia z okolic Stamford Bridge: nie wynikało z nich bynajmniej, by dotarcie na stadion wiązało się z jakimś poważnym niebezpieczeństwem; również pociągi z Manchesteru do Londynu funkcjonowały dziś bez większych zakłóceń. Atmosferę podgrzewa „Daily Mail”, cytując za stroną internetową Chelsea opinie, że w dzisiejszych czasach i przy obecnej technologii przekładanie meczów jest absolutną rzadkością: żeby do czegoś takiego doszło, murawa musiałaby być zamrożona albo kompletnie pod wodą, co na Stamford Bridge wydaje się niemożliwe.

A więc? Z pewnością ostatnie tygodnie nie należały do najlepszych we współczesnej historii Chelsea, a dodatkowych parę dni treningów i być może jakiś mecz kontrolny przyda się z pewnością Frankowi Lampardowi. Z drugiej strony mecz z Tottenhamem można było przecież uznać za przełomowy, a i czekająca klub w kolejnych tygodniach zgęstka spotkań może dać mu się we znaki bardziej niż rywalom…

Nie bardzo wierzę w spiski, a przecież się dziwię. Mecz Arsenalu ze Stoke odwołano na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Spotkanie Chelsea z MU – na godzin dwadzieścia dziewięć. Czy na pewno trzeba było aż tak się spieszyć? Kiedy to piszę, do rozpoczęcia meczu MC z Evertonem pozostaje doba, a działacze gospodarzy zapewniają, że spotkanie powinno się odbyć.