„Zawsze jest inaczej”. Używałem już, jak mi się zdaje, tej użytecznej frazy, którą chętnie posługiwał się jeden z moich najstarszych kolegów redakcyjnych. Ci, którzy zwolnili już Chrisa Hughtona, Roberto Manciniego czy Roya Hodgsona mają za swoje – podobnie jak ci, którzy stawiali wykrzykniki przy mistrzowskiej formie Chelsea i Arsenalu (Tottenham chwalony był raczej za wzloty w Lidze Mistrzów; to jednak inna sytuacja). Byli też tacy, którzy grzebali Fernando Torresa albo ogłaszali narodziny Łukasza Fabiańskiego. Jak mają się teraz?
„Zawsze jest inaczej”, i dlatego blogowanie o Premier League przypomina trochę typowanie jej wyników przez Marka Lawrensona – trafienia zdarzają się rzadziej niż można by się spodziewać, rzadziej zdarzają się też konkluzje i przepowiednie trwające dłużej niż tydzień-dwa. Nie znaczy to oczywiście, że pewnych rzeczy nie warto racjonalizować. Tłumaczyć np. powrót do formy Liverpoolu powrotem do składu Kuyta – i to do linii ataku, gdzie przed laty radził sobie tak znakomicie – albo tłumaczyć odrodzenie MC obecnością na boisku Teveza – podobnie jak usprawiedliwiać słabość Chelsea brakiem w drugiej linii Essiena (o Lampardzie zdążyłem zapomnieć podczas serii zwycięstw) albo faktem, że Drogba pojawił się na boisku dopiero w 46. minucie, kiedy trzeba już było gonić wynik. To, że Tottenham traci bramki niemal we wszystkich meczach tego sezonu również można zrozumieć, skoro na środku obrony próbowano już jedenastu odmiennych kombinacji, a podstawowi stoperzy, King i Dawson, wciąż leczą kontuzje.
Jest jednak coś jeszcze: niech się nie obrażą kibice Arsenalu, jeśli napiszę, że coś jednak łączy ich drużynę z moją. Wiem, oczywiście, że oni w ostatnich latach nazbierali trofeów co niemiara (no może w latach przedostatnich, w ostatnich było z tym trochę gorzej…), a my po kroku do przodu odnotowywaliśmy zwykle dwa do tyłu, ale w końcu teraz obie drużyny grają w Lidze Mistrzów, co czyni zestawienie mniej naciąganym. Zasadniczo chodzi mi o dwie rzeczy: przywiązanie do pięknego, ofensywnego futbolu, i zaskakującą umiejętność strzelania sobie w stopę.
Co do Łukasza Fabiańskiego: jakkolwiek dobrze lub przynajmniej poprawnie grał w poprzednich meczach, prawda o okrucieństwie bramkarskiego fachu jest odbiciem tej o fachu sapera. Polakowi z pewnością nie brakuje techniki, a ostatnio nie brakuje mu chyba także wiary w siebie, zaufania trenera i kolegów – pytanie natomiast, czy nie brakuje mu koniecznego w tym sporcie pierwiastka zdrowej agresji; czy wychodząc do dośrodkowania Bartona minimalnie się nie zawahał, może w obawie przed starciem z potężniejszym od niego Carrollem? Niech mnie wyprowadzą z błędu kibice Arsenalu, ale wydaje mi się, że Łukasz, zresztą jak wielu jego kolegów z zespołu, jest po prostu miłym i grzecznym chłopcem…
Jakkolwiek długo rozpędzał się Arsenal w pierwszej połowie (o co trudno winić polskiego bramkarza), drugie 45 minut grało mu się nieporównanie trudniej; gol do szatni musiał zmotywować i szalenie ułatwić zadanie piłkarzom gości: skoro bramka wyrównująca nie padła zaraz po wznowieniu gry po strzale Walcotta, w tym szalenie nieskomplikowanym sporcie z minuty na minutę stawało się jasne, że jedni coraz mocniej wierzą w siebie, a drudzy coraz mocniej się denerwują. Chris Hughton, któremu w piłkarskiej i menedżerskiej karierze kibicowałem od zawsze, wyciągnął wnioski z lania w Pucharze Ligi (choć i tam Sroki miały momenty bardzo dobrej gry): teoretycznie wystawił dwójkę napastników, ale praktycznie Ameobi harował w drugiej linii, będąc pierwszym, od którego zaczynało się zakłócanie słynnej „passing game” Arsenalu. Obecność takich twardzieli jak Joey Barton czy Tiote zdawała się deprymować Wilshere’a i Fabregasa – po sprawiedliwości dodam jednak, że sędzia pozwalał pomocnikom Newcastle grać nieco zbyt ostro.
Jeżeli idzie o Tottenham, to nie wiem, czy mam do napisania cokolwiek, czego byście już nie wiedzieli. Przekłucia balonu nadmuchanego we wtorek spodziewali się właściwie wszyscy, zwłaszcza że przeciwnikiem był Bolton: z Kłusakami Koguty w Premier League nie wygrywają, przynajmniej na Reebok Stadium. Nieunikniona rotacja w składzie spowodowała konieczność wystawienia w środku pomocy wciąż nieznającego angielskiej piłki Sandro (trochę podobnie wprowadzał się do Chelsea Ramires…), który w głupi sposób stracił piłkę przed własnym polem karnym i na przerwę schodziliśmy z jednobramkowym prowadzeniem gospodarzy. To z kolei wymusiło na Harrym Redknappie wprowadzenie drugiego napastnika, a tym samym – odsłonięcie i tak nie najlepiej asekurowanej obrony. Kwestię, że pierwsza bramka dla Boltonu padła ze spalonego, pomijam: po pierwsze, gdyby nie gapiostwo Sandro, nie byłoby problemu spalonego, po drugie – znacznie poważniejszy błąd sędzia popełnił w końcówce meczu, nie zauważając chamskiego nadepnięcia Huddlestone’a na pierś Elmandera. To nie pierwszy raz, kiedy pomocnikowi Tottenhamu puszczają nerwy – i liczę na ostrą rozmowę wychowawczą z menedżerem, nie mówiąc o nałożonej przez Football Assotiation dyskwalifikacji. Może chłopak przyjdzie do używania rozumu…
Obrona Tottenhamu bez Dawsona i Kinga w starciu z Kevinem Daviesem kompletnie sobie nie radziła. Obserwowany przez Fabio Capello „Wielki Łokieć” wygrywał wszystkie pojedynki główkowe z Kaboulem, doskonale rozprowadzając słabo pilnowanych kolegów z drugiej linii. Przy drugiej bramce nikt nie przeszkadzał stojącemu w szesnastce Steinssonowi, przy trzeciej – Assou-Ekotto bezmyślnie popchnął wbiegającego w pole karne Lee. Owszem, Tottenham zdołał wrócić do gry, dzięki pięknym golom Huttona i Pawluczenki (wolej Rosjanina w iście vanbastenowskim stylu!), a nawet miał szansę na wyrównanie: czwarta bramka dla Boltonu padła po kontrze, kilka sekund wcześniej Gallas o mały włos nie wyszedł sam na sam z Jaskalaainenem. Ale prosimy bez złudzeń: wyższość gospodarzy nie podlegała dyskusji, Owen Coyle potrafił ocalić to, co było taką siłą jego drużyny pod Allardycem (długa piłka na Daviesa, a dalej się zobaczy), ale nauczył ją także rozgrywać po ziemi. Krycie Garetha Bale’a było niemal przez cały czas podwojone, a Walijczyk i tak kilkakrotnie zdołał uciec opiekunom i znakomicie dośrodkować – to obserwacja dla tych, którzy wyrażali po meczu rozczarowanie występem największej ostatnio gwiazdy angielskiej piłki. „Zawsze jest inaczej” – Bale też będzie się musiał nauczyć, że po naznaczonych nadmiernością pochwałach będą go spotykały naznaczone nadmiernością krytyki.
Jednym ze wzorów do naśladowania może być w takim przypadku Fernando Torres. Jeszcze rok temu wymieniany wśród najlepszych napastników świata, ostatnie miesiące miał fatalne (podobnie zresztą jak inny filar Liverpoolu, Steven Gerrard, który przyznał właśnie, że kończy się najgorszy rok w jego karierze) i przez wielu został skreślony. No i proszę: obie bramki – pierwsza po bajecznym podaniu cichego bohatera meczu Dirka Kuyta (choć i Lucas, i młody Kelly również mogli się podobać…) – były klasy światowej. Wróciła kondycja, wróciło czucie piłki, wróciła pewność siebie: obrońcy drżyjcie.
Czy następnym, który wróci, będzie Wayne Rooney? Na razie musi wrócić w sensie ścisłym, nie metaforycznym, bo sir Alex wysłał go na kilka tygodni za ocean, by doleczył kontuzję – a właściwie, jak pisze Henry Winter, by oczyścił głowę i, korzystając z innego powietrza i innych krajobrazów, oddał się rozważaniom na temat własnej przyszłości. Bez powrotu do formy Rooneya nie wróżę Manchesterowi wielkich szans na odzyskanie tytułu mistrza Angli, nawet w obliczu dzisiejszej porażki Chelsea i faktu, że wszystkie drużyny z czołówki zaskakująco często tracą punkty. Wczoraj Wilki postawiły osłabionym chorobami i kontuzjami gospodarzom nadspodziewanie trudne warunki i przez kilkanaście minut można było odnieść wrażenie, że walczą nawet o komplet punktów (tak interpretuję ofensywne zmiany McCarthy’ego); oczywiście najważniejsze w tym meczu (oprócz zwycięstwa MU, rzecz jasna, zapewnionego po raz kolejny w doliczonym czasie gry) było pojawienie się na boisku po dwuletniej przerwie Owena Hargraevesa i jego zejście z tegoż boiska, już w szóstej minucie, z kontuzją. Chociaż tyle, że tym razem nie o kolano idzie.
Wróćmy jeszcze raz do Liverpoolu i Chelsea. Postawa drugiej linii gości w pierwszej połowie była zaskakująco pasywna – może trudno się dziwić, skoro (jak zauważył na twitterze Michał Zachodny) przypominała nieco formację Manchesteru City, z trójką defensywnych pomocników? Inna sprawa, że w City jest Yaya Toure, zawodnik bardziej typu „box-to-box”, niż klasycznie defensywny; coś jak Essien, którego dziś zabrakło. Liverpool bronił się głęboko, zwłaszcza w drugiej połowie, kiedy stąpał po kruchym lodzie i dwukrotnie musiał liczyć na znakomite interwencje Reiny, ale w sposób zorganizowany. Nie wykluczam, że ustawienie, w którym za Torresem z przodu gra Kuyt, a Steven Gerrard operuje nieco głębiej, jak przed laty Xabi Alonso, jest w tym momencie optymalne. Kibice Chelsea nie mają jednak powodów do niepokoju – choć daje do myślenia fakt, że ani Liverpoolowi, ani MC, ani AV ich pupile nie strzelili gola, to przecież dziś stworzyli co najmniej dwie kapitalne sytuacje, a po wejściu na boisko Drogby i Bosingwy potrafili zdominować przeciwnika. No i w końcu żaden dyshonor, przegrać na Anfield Road.
PS Pytał mnie K.Cieślik, gdzie można przeczytać esej Salmana Rushdiego o Tottenhamie. W „Tygodniku Powszechnym”, oczywiście, a gdzieżby indziej? Kłopot w tym, że pozyskaliśmy prawa jedynie do wersji papierowej, więc w sieci tekstu nie znajdziecie. Ale z pewnością w każdej porządnej czytelni czasopism życzliwy bibliotekarz lub bibliotekarka wynajdzie dla Was numer 22 z 2003 roku. A potem, kto wie, w poszukiwaniu kolejnych tego typu perełek zaczniecie nas czytać co tydzień?