Archiwum kategorii: Bez kategorii

Rutynowa porażka

Najpierw krótka powtórka z historii. Oglądam skrót za skrótem, przypominam sobie składy, w jakich występowały kiedyś obie drużyny, i tak się zastanawiam, czy piłkarze typu Koscielnego, Squilacciego, notorycznie mylącego się przed własnym polem karnym Clichy’ego, żeby dalej nie wymieniać, są na miarę Adamsa, Keowna czy Winterburna. Tym, co kibiców Arsenalu po dzisiejszym meczu musi boleć najbardziej, nie tyle jest sama porażka, co fakt, że okazała się ona poniekąd rutynowa. Przez cały mecz – ani w pierwszej połowie, gdy Wilshere czy Nasri bezskutecznie próbowali wjechać w pole karne MU, ani w drugiej, kiedy po wejściu van Persiego Arsenal usiłował częściej dośrodkowywać, nie wyglądało na to, by którykolwiek z tych ataków miał się zakończyć bramką. Inaczej niż w przypadku gospodarzy, gdzie oprócz – zgoda, w sumie przypadkowego – gola Parka, minimalnie obok słupka strzelał Nani, stuprocentową okazję miał Anderson, Rooney spudłował z jedenastu metrów, a kilkanaście minut później jego techniczny strzał zza linii pola karnego zdołał zatrzymać Szczęsny…

W takich momentach wydaje się, że nie pozostaje nic innego niż przyznać rację Rafałowi Stecowi (a może Patrice’owi Evrze?): z tej mąki nigdy nie będzie chleba. Niby różnica jest mniejsza niż przed rokiem, niby pogromu nie było, a w drugiej połowie udało się raz czy drugi rozegrać coś przed polem karnym gospodarzy, ale wciąż nie przekłada się to na jakąkolwiek zdobycz punktową. Z 11 ostatnich meczów Arsenalu z Chelsea i MU Kanonierzy przegrali 10 i jeden zremisowali, strzelając zaledwie pięć bramek. Jedyny pozytyw dla Wengera to występ polskiego bramkarza: przy golu bez szans, w każdej innej sytuacji pewny lub bardzo pewny, w sumie znakomicie, jak na debiut w jaskini lwa. Że tej drużynie przydałby się środkowy obrońca umiejący pokierować grą kolegów, taki Terry, czy, ehm, Gallas, nie chce mi się już gadać.

Mecz zdecydowanie nie przypominał wczorajszej jazdy bez trzymanki z udziałem Tottenhamu i Chelsea. Napakowane drugie linie, wiele ataków środkiem, dopiero w drugiej połowie nieco szybsze tempo dzięki kontratakom piłkarzy Fergusona, i większej ilości wolnego miejsca na boisku dzięki śmielej ruszającym do przodu zawodnikom Wengera. Sądząc z ostatnich kilkunastu minut menedżer Arsenalu będzie miał niezły orzech do zgryzienia, próbując zmieścić w wyjściowej jedenastce równocześnie Chamakha i van Persiego, a za nimi jeszcze równie ofensywnie nastawionych Fabregasa, Nasriego czy Arszawina. Dziś większość z jego gwiazd zawiodła, Nasri przeszedł obok meczu, Fabregas wydawał się po prostu niezdolny do gry, a na starcia Wilshere’a z Andersonem wręcz przykro było patrzeć.

W Manchesterze United osobny akapit należy się dwóm piłkarzom: kolejny raz nieobecnemu w meczu z kluczowym przeciwnikiem Berbatowowi (w ostatnim występie na tym stadionie zdobył pięć bramek, czyż nie?) i Rooneyowi, który mimo spudłowanego karnego zagrał bardzo dobry mecz, fantastycznie utrzymując się przy piłce, kiedy do niego trafiała od obrońców lub pomocników, a potem znakomicie rozprowadzając kolegów wizjonerskimi podaniami. Jeśli idzie o gole, wciąż nie może się przełamać, ale jeśli idzie o czucie gry, energię i siłę, jest to znów ten Rooney sprzed kontuzji, skandalu obyczajowego i kontraktowej burzy.

Arsene Wenger za słabszą postawę swoich piłkarzy obwinił ponoć stan murawy na Old Trafford. Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy: Kanonierzy nie wygrywają z Manchesterem United, a ich menedżer nie potrafi przegrywać.

Żegnamy w Manchesterze

Wziąłbym ten wynik przed meczem, to wezmę go i teraz, a jeszcze bardziej wezmę go po tym, jak Heurelho Gomes, który wcześniej zawinił przy wyrównującym golu dla Chelsea, a w 91. minucie podarował gościom karnego, ostatecznie tego karnego obronił. Wezmę ten wynik w związku z nieobecnością w środku obrony Tottenhamu Gallasa i faktem, że Michael Dawson został wrzucony na bardzo głęboką wodę, grając swój pierwszy mecz od trzech miesięcy nie dość, że przeciwko napastnikom Chelsea, to jeszcze z niezbyt doświadczonym Bassongiem jako partnerem (przy okazji wezmę ten wynik w związku z kontuzjami van der Vaarta, Huddlestone’a i Jenasa, że nie wspomnę nazwisk Kinga i Woodgate’a). Wezmę ten wynik, chociaż czuję gorzki niedosyt w związku z okolicznościami, w jakich padła bramka dla gości: najpierw Dawson dał się przepchnąć pomagającemu sobie ramieniem Drogbie w walce o piłkę wykopaną przez Czecha, a potem Gomes nie odbił futbolówki do boku, tylko pozwolił, by przebiła mu ręce. Owszem, w drugiej połowie Chelsea miała wyraźną przewagę, ale przy całym szacunku dla klasy jej piłkarzy – aż do tamtego gola przewaga nie przekładała się na czyste sytuacje (najgroźniejszą „wypracował” dla gości Palacios – Gomes cudem obronił jego główkę, zmierzającą pod poprzeczkę), a Tottenham groźnie kontratakował.

Ci, którzy czytają tego bloga od dawna, wiedzą, że w gruncie rzeczy nie znoszę oglądać takiego futbolu, jak drugie 45 minut na White Hart Lane: od bramki do bramki, w błyskawicznym tempie i kompletnie bez krycia. Rozciągnięte linie pomocy, hektary wolnego miejsca dla rozpędzonych piłkarzy ofensywnych, słowem: ekstaza dla kibica niezaangażowanego, ściśnięte żołądki kibiców zaangażowanych i wzruszanie ramion przez ekspertów, mających poczucie, że ktoś tu zapomniał o taktycznym ABC. O ileż lepiej tak naprawdę oglądało mi się pierwszą połowę i serie niezłych podań, które znajdowały drogę do celu mimo iż zasieki wcale nie były rozluźnione…

Co jeszcze? Pogłoski o kryzysie Chelsea okazały się zdecydowanie przesadzone, choć ilość niecelnych podań, zwłaszcza od obrońców, musi zastanawiać. John Terry, na temat którego niejeden z nas miałby ochotę powiedzieć czasem coś przykrego, ma siłę i charakter, by pozbierać do kupy drużynę, której nie idzie. Gol Drogby, wejście z ławki Lamparda i coś, co w języku angielskim określa się słowem „leadership” kapitana drużyny, zapowiadają lepsze czasy, zwłaszcza że również Carlo Ancelotti opanował sytuację na ławce, ignorując swojego asystenta, Michaela Emenalo, i konsultując się wyłącznie z Paulem Clementem. Tottenham? Na pewno więcej spodziewałem się po występie Bale’a przeciwko Ferreirze; Walijczyk zbyt łatwo przewracał się o nogi rywala i brawo dla sędziego Deana, że nie dawał się na to nabierać (z drugiej strony fakt, że Portugalczyk krył go tak ściśle, dawał napastnikom możliwość schodzenia tam, gdzie teoretycznie powinien operować skrzydłowy – patrz asysta Defoe’a przy golu Pawluczenki). Pozytywnie zaskoczyli mnie boczni obrońcy, praktycznie nieomylni (Hutton w pierwszej połowie, Assou-Ekotto w drugiej) i wspierający mającego ewidentne braki szybkościowe Dawsona. Palacios podawał znacznie lepiej niż w meczu z Liverpoolem.

A propos Liverpoolu: mam poczucie, że jego klęska w spotkaniu z Newcastle łatwo mogła okazać się… sukcesem. Wiem, to przeklęte odwieczne futbolowe „gdyby”, ale sami sobie przypomnijcie, jak to wyglądało po tym, jak Liverpool wyrównał: g d y b y Torres wykorzystał sytuację sam na sam z Krulem… Co do Newcastle: na razie Alan Pardew nie zmienił nic z koncepcji gry swojego poprzednika – roszady w składzie na mecz z podopiecznymi (wciąż jeszcze) Roya Hodgsona spowodowane były jedynie tym, że z dwóch podstawowych piłkarzy, Bartona i Nolana, Chris Hughton nie mógł skorzystać przed tygodniem. Pod nowym menedżerem drużyna wygrała, być może tak samo, jak wygrałaby pod starym: sposobami najprostszymi pod słońcem, a mianowicie długą piłką na głowę Andy’ego Carrolla (17 na 20 wygranych pojedynków z usiłującymi go kryć Kyriakosem i Skrtelem) i determinacją, której uosobieniem byli ciężko pracujący w drugiej linii Tiote, Nolan i Barton. Tego też nie oglądało się dobrze: w większości przypadków po trzech-czterech podaniach (niejednokrotnie w powietrzu) któraś z drużyn traciła piłkę i wszystko zaczynało się od nowa. Obie linie obrony osłabione, robiły błędów co niemiara; zwłaszcza brak organizującego i pokrzykującego na kolegów Carraghera był porażający. Mnóstwo zamieszania w polu karnym gości siał młody Ranger – ale przecież pojawił się na boisku dlatego, że Ameobi złapał kontuzję. W sumie: triumf Mike’a Ashleya, który przetrwał na trybunach obelgi wściekłych po zwolnieniu Hughtona fanów i mógł się śmiać ostatni. Także Alan Pardew przetrwał pierwszą męską rozmowę w szatni: Joey Barton opowiedział o tym bardzo szczerze, nie kryjąc oburzenia zespołu tym, co spotkało jego poprzednika, ale nie obciążając nowego menedżera winą za decyzję kogoś innego, a przy okazji, hmmm…,  promując pewnego bloga („It’s a cruel game…”).

Wydarzeniem kolejki jest jednak nie którykolwiek z meczów (ten najważniejszy i tak odbędzie się jutro, o czym będziemy oczywiście pisać osobno), ale wniosek Carlosa Teveza o wystawienie na listę transferową – złożony akurat w dniu, kiedy Manchester City zrównał się punktami z przewodzącym w tabeli Arsenalem. Kapitan drużyny, człowiek, który w 60 meczach zdobył dla niej 39 goli, zawsze pracując najciężej na boisku, miałby odejść? Klub odrzucił podanie napastnika, ale czy będzie w stanie go zatrzymać? Wiadomo, że relacje Teveza z Roberto Mancinim są fatalne. Wiadomo, że tęskni za Argentyną, gdzie wciąż mieszka jego partnerka wraz z dwójką dzieci. Wiadomo, że jego reprezentant, Kia Joorabchian, którego klub wini za całe zamieszanie, jest jednym z czarnych charakterów świata dzisiejszej piłki – może więc chodzi o zwyczajny szantaż, mający zapewnić Argentyńczykowi podwyżkę?

W to ostatnie nie bardzo wierzę: Tevez w ostatnich tygodniach nie wygląda na człowieka, który dobrze czuje się ze sobą, o swoich kolegach i zwierzchnikach z pracy nie mówiąc. Jednego dnia zapewnia, że w MC czuje się dobrze (uwaga: w MC, nie u boku Manciniego…), drugiego czytamy przecieki o pragnieniu kontynuowania piłkarskiej kariery w Argentynie albo wręcz o jej zakończeniu. W sumie interesująca sprawa: wygląda na to, że są rzeczy i ludzie, których nie może kupić nawet szejk Mansour.

Newcastle: było zbyt normalnie

Bohater Jaroslava Haszka powiedziałby zapewne, że tak idiotycznego klubu nie powinno być na świecie. Niby potężny, ze wspaniałą historią, pięknym stadionem i nadzwyczajną bazą wiernych kibiców, a od lat strzelający sobie samobója za samobójem. Kiedy w poniedziałkowe popołudnie właściciel Newcastle United wyrzucił z pracy menedżera Chrisa Hughtona, w gruncie rzeczy nikt się nie zdziwił – wystarczy prześledzić komentarze, które pojawiły się wówczas na Twitterze. Wszystko jedno, Simon Bird z „Daily Mirror”, czy George Caulkin z „Timesa”, ton znużenia permanentnym bajzlem na St. James’ Park był ten sam. „Obchodzę dziesięciolecie opisywania Newcastle, w tym czasie zmieniło się dziewięciu menedżerów, to przecież jakieś kpiny”, skarżył się Bird. „Po raz zaledwie 99 897 w życiu mam pisać o rozróbie w Newcastle” – wtórował mu Caulkin. Barney Ronay dodawał, że mamy do czynienia z „prawdopodobnie najgłupszym zwolnieniem menedżera we współczesnej historii”. Scott Wilson, przywołując oświadczenie klubu sprzed miesiąca, że „Chris jest i pozostanie naszym menedżerem”, mówił, że nawet FIFA jawi mu się jako uczciwa organizacja.

Nie sposób Chrisa Hughtona nie żałować. Ten znakomity przed laty lewy obrońca reprezentacji Irlandii, swoją karierę trenerską rozpoczynał w klubie, w którym spędził niemal wszystkie piłkarskie lata: w Tottenhamie. Zamieszanie na White Hart Lane przypominało wówczas to obecne z St. James’ Park, więc nad głową Hughtona kręciła się karuzela menedżerów, a on – jeśli tylko któryś wylatywał – zasiadał na mecz-dwa w jego fotelu jako szkoleniowiec tymczasowy, później zaś skromnie powracał na swoje miejsce w ośrodku treningowym. U Martina Jola był numerem dwa i wraz z Holendrem został wyrzucony, by zrobić miejsce dla ekipy Juande Ramosa. To, jak potraktowano wówczas holendersko-irlandzki duet (najpierw dowiedzieli się z mediów, że władze klubu potajemnie rozmawiają z Hiszpanem, później o fakcie zwolnienia usłyszeli po meczu, w trakcie którego wiadomość obiegła już trybuny), do początku tego tygodnia było dla mnie przykładem najbardziej bulwersujących zachowań właścicielskich.

Dlaczego do tego tygodnia? Ano dlatego, że w poniedziałek Hughton wyleciał z pracy po raz kolejny, a dziękując mu „za zaangażowanie” władze Newcastle podkreśliły, że szukają kogoś bardziej doświadczonego. Nie wiadomo tylko, w czym doświadczonego. Hughton trafił nad rzekę Tyne jako współpracownik Kevina Keegana, po odejściu tegoż prowadził drużynę przez kilkanaście dni, później zrobił miejsce dla Joe Kinneara, a gdy ten zachorował – ponownie objął zespół, by wkrótce jeszcze raz się usunąć, tym razem na rzecz Alana Shearera. Gdy legendarny napastnik Srok nie zdołał utrzymać drużyny w ekstraklasie, z braku chętnych trafiła ona znów w ręce Irlandczyka i po znakomitym sezonie (bez porażki na St. James’s Park w lidze i pucharach) wróciła do Premier League. Jak było dalej, sami wiecie: pomijając już zwycięstwo 6:0 nad Aston Villą i wyjazdowy triumf nad Evertonem, jeszcze miesiąc temu Newcastle rozgromiło 5:1 lokalnego rywala, niezły przecież w tym sezonie Sunderland, a potem pokonało Arsenal na Emirates (to wtedy klub zapewniał, że Hughton „jest i będzie” jego menedżerem) i – mimo kontuzji kilku kluczowych zawodników – zremisowało u siebie z Chelsea. Wydawało się, że po latach bałaganu sytuacja w klubie wreszcie się stabilizuje, że także jego właściciel Mike Ashley stopniowo odzyskuje zaufanie kibiców, słowem: że mamy do czynienia z normalnym klubem, a nie z pośmiewiskiem całej Anglii. Dziś na jedenastym miejscu w tabeli: jak na beniaminka – nawet jak na beniaminka z ambicjami – to całkiem przyzwoite miejsce, z pewnością odpowiadające jego obecnemu potencjałowi. W tym sezonie trzeba po prostu utrzymać się w Premier League, ewentualne europejskie ambicje zachowując na następny, a to i tak po paru wzmocnieniach…

„Winą” Chrisa Hughtona jest chyba zbytnia normalność. Dziennikarze twierdzą, że Mike Ashley poszukiwał raczej menedżera-celebryty, bardziej odpowiadającego wizerunkowym ambicjom właściciela, częściej przyciągającego na St. James’ Park kamery, umiejącego zrobić medialną jatkę po tym, jak Nigel de Jong połamał nogi Hatema ben Arfy itd. W tym sensie skromny i rzeczowy Irlandczyk rzeczywiście nie nadawał się na stanowisko. W każdym innym – sądząc także z wypowiedzi jego piłkarzy, niekryjących irytacji po jego zwolnieniu – nadawał się idealnie. Radził sobie z Joeyem Bartonem, radził sobie z Andym Carrollem (czy w tej sytuacji zostanie w klubie?) i Kevinem Nolanem, komplementował go Sol Campbell, który z racji wieku i osiągnięć mógł sobie w tych dniach pozwolić na najbardziej otwartą krytykę właściciela. Atmosfera w szatni była znakomita, zespół – zjednoczony, niezależnie od tego, czy wygrywał, czy dostawał baty.

O tym, co Hughton musiał znosić ze strony pracodawców, krążą już legendy. Mike Ashley i jego kompan, dyrektor wykonawczy Derek Llambias, wzywali go ponoć przed każdym meczem, dawali mu „taktyczne” wskazówki i domagali się typowania końcowego wyniku, a wśród pretensji, jakie zgłaszali, była i ta, że kibice zbyt głośno skandują jego nazwisko. Dla satrapy to całkiem dobry powód do zwolnienia.

Następcą Hughtona ma być Alan Pardew, były menedżer WHU i Southampton, o którym słyszymy, że przyjaźni się z Ashleyem i Llambiasem. Nie, żebym uważał, że nie ma papierów, by prowadzić Newcastle i w ogóle: żeby radzić sobie w Premier League (pamiętacie ten niewiarygodny finał Pucharu Anglii, gdy tylko wolej Stevena Gerrarda w 120. minucie oddzielał go od historycznego zwycięstwa?). Po prostu nie znajduję w nim ani jednej cechy, która dawałaby mu przewagę nad Chrisem Hughtonem – poza tą, rzecz jasna, że jest członkiem „cockney mafia” (jak mówią kibice znad rzeki Tyne o będących przybyszami z Londynu kumplach Mike’a Ashleya). Na giełdzie pojawiały się wprawdzie lepsze nazwiska, np. Martina O’Neilla czy Martina Jola, ale trudno się dziwić, że żaden z nich nie palił się do podpisania kontraktu z takim pracodawcą (w przypadku Jola w grę wchodziła także lojalność wobec Hughtona).

Niby nie moja sprawa, tylko człowieka, który władował w klub jakieś 300 milionów funtów i może w nim robić, co mu się żywnie podoba. Niech pije piwo, którego sam nawarzył (w piciu piwa akurat jest całkiem niezły), trudno jednak, by się spodziewał dobrej prasy, o wdzięczności kibiców nie mówiąc. Dzisiaj to oni powtarzają, że tak idiotycznego klubu nie powinno być na świecie.

Chelsea blues

Jakieś dwa miesiące temu, kiedy Chelsea kroczyła jeszcze od zwycięstwa do zwycięstwa (powiedzmy od razu: w większości nad rywalami z tzw. dolnej półki), w dyskusji pod jednym z moich wpisów ktoś zapytał, dlaczego właściwie nie poświęcam mistrzom Anglii wystarczająco wiele uwagi. „Spokojna głowa – brzmiała odpowiedź innego uczestnika dyskusji – zaczną się sypać, będzie o czym pisać”.

No i rzeczywiście: jest o czym pisać. Tak źle grającej Chelsea, jak w drugiej połowie meczu z Evertonem, nie widziałem za kadencji Ancelottiego (chyba nawet z Sunderlandem nie było tak źle, choć wyniki obu spotkań zdają się mówić coś innego), Hiddinka, Granta, Mourinho i może nawet Ranieriego. Dominic Fifield, do którego mam słabość od czasu sympatycznego spotkania w Krakowie przy okazji meczu Wisły z Tottenhamem, wylicza pięć powodów obecnego kryzysu. Po pierwsze, destabilizujące sytuację w szatni nieoczekiwane zwolnienie Raya Wilkinsa (skądinąd przed dwoma tygodniami John Terry serdecznie pożegnał go w programie meczowym, rzucając tym samym wyzwanie decydentom). Po drugie, brak znaczących wzmocnień (odeszli Ballack, Deco, Joe Cole, Carvalho i Beletti, przyszli jedynie Ramires i Benayoun – z czego ten drugi natychmiast złapał kontuzję, a pierwszy uczy się Premier League jak Żirkow, czyli wolno). Po trzecie, kontuzje kluczowych piłkarzy – nie tylko Lamparda i wspomnianego Benayouna, ale też Terry’ego, Essiena i Alexa (o tym, jak bardzo brakuje wzmocnień, świadczy również to, że właśnie uznałem go za piłkarza kluczowego…), do tego zaś kłopoty ze zdrowiem Didiera Drogby. Po czwarte, niezdolność zdolnych skądinąd juniorów do przejęcia pałeczki w starzejącej się drużynie (Kakuta, Bruma, McEachran czy van Aanholt to wciąż pieśń przyszłości). Po piąte, brak dyscypliny i koncentracji. Chelsea traciła bramki w pierwszej fazie aż czterech meczów wyjazdowych, a czerwona kartka Essiena za zbyt ostre wejście w Dempseya z ostatniej minuty rozstrzygniętego już spotkania z Fulham to najlepszy może przykład na zilustrowanie tej tezy.

Carlo Ancelotti nie kojarzył mi się dotąd z publicznymi krytykami własnych piłkarzy – jako były zawodnik wie przecież, że lepiej pewne rzeczy pozostawiać w zaciszu szatni, ujawnianie jej sekretów (np. tego, że gdy jest wściekły, mówi po włosku) pozostawiając samym zainteresowanym. Ale tym razem już na przedmeczowej konferencji prasowej mówił, że stawia drużynę pod ścianą, bo chce zobaczyć wszystko, co istotne do osiągnięcia wyniku: charakter, osobowość, dobrą grę. „To może być najważniejszy mecz sezonu” – grzmiał, żeby po kilkudziesięciu godzinach przekonać się, że ta metoda już nie skutkuje. Owszem, w ciągu pierwszych 45 minut wszystko szło w miarę według planu, a gdyby Phil Neville wyleciał po faulu na Maloudzie (Howarda mimo wszystko bym nie wyrzucał; karny i żółta kartka wystarczyły), goście zapewne nie podnieśliby się w drugiej połowie.

Czy oznacza to, że winę za stracone punkty można przerzucić na sędziego? Absolutnie nie. Niejeden zespół wprawdzie gubił się pod pressingiem Evertonu, ale żeby jedyną odpowiedzią mistrza Anglii były – w większości zresztą niecelne – długie piłki do kompletnie statycznych napastników, tego bym się nigdy nie spodziewał. Bohaterem pomeczowych sprawozdań był oczywiście Leighton Baines, ale jak dla mnie reprezentant Anglii to po prostu nieco uboższa kopia Garetha Bale’a. Akcja dająca piłkarzom Moyesa wyrównanie przypominała jedną z rozlicznych w tym sezonie kombinacji Tottenhamu: wymijanie kolejnych rywali nawet nie dzięki jakimś sztuczkom technicznym, tylko po prostu na pełnej szybkości, potem dobre dośrodkowanie do świetnie grającego głową zawodnika, który oddaje ją lepiej ustawionemu koledze, otóż tak właśnie wyglądał sekret wielu bramek Rafaela van der Vaarta i tak właśnie Jermain Beckford pozbawił gospodarzy kompletu punktów.

Wróćmy więc do szatni Chelsea, a właściwie – do Cobham, gdzie leży jej ośrodek treningowy. „Musimy zmienić nasze zachowanie podczas treningów – mówił po wczorajszym meczu Ancelotti. – Koniec żartów, to jest poważny biznes. Piłkarze się obawiają, są spanikowani, a w związku z tym źle grają”. Ale czy powodem ich kiepskiej kondycji psychicznej są wyłącznie wyniki ostatnich meczów? Wszystkie spiskowe teorie na temat zagrożonej pozycji Ancelottiego, „szpiega” Emenaldo itd., już poznaliśmy. Wiemy też, że po latach hojnego podsypywania rubelków, nieco przykręcił kurek właściciel – i stąd wakacyjne odchudzenie składu. Czy teraz, kiedy premier Putin domaga się od Abramowicza finansowego wsparcia dla wysiłków organizacyjnych mundialu 2018, niedawny gubernator Czukotki będzie mógł sobie pozwolić na ostentacyjne wydatki na jakąś tam londyńską drużynę? Wiadomo, że na zbudowanie trzynastu nowych i odnowienie trzech już istniejących stadionów Rosjanie potrzebują (podaję za angielską prasą, więc sumy w funtach) prawie dwa i pół miliarda, a na poprawę infrastruktury w związku z przyjęciem setek tysięcy turystów – kolejnych siedem miliardów. W wywiadzie telewizyjnym Putin żartował (czy on kiedykolwiek żartuje?), że Abramowicz musi ociupinkę szerzej otworzyć portfel, ale bez obawy: na biednego nie trafiło, więc tego nie poczuje. No, nie byłbym taki pewien, skoro mówi się nawet o tym, że właściciel Chelsea ma finansować w całości budowę jednego ze stadionów…

Tak czy inaczej, zanim otworzy się zimowe okienko transferowe, przed Londyńczykami kluczowy miesiąc: wyjazd na White Hart Lane i na Emirates, a pomiędzy nimi – przyjazd Manchesteru United na Stamford Bridge. Ponieważ nadal nie mogę uwierzyć w to, co wczoraj zobaczyłem, napiszę, że jeśli podnosić się z kryzysu, to najlepiej przeciwko takim przeciwnikom. Podobno Frank Lampard ma być gotów już na pierwsze derby.

Równanie na mistrzostwo

Wrócił Rooney. Nie mogę zacząć inaczej, choć wszyscy zaczynają od Berbatowa. Wrócił Rooney i znów był tym nieusuwalnym trybikiem w manchesterskiej machinie. 72 sekunda: klik, zgranie do Bułgara. 23 minuta: cyk, podanie do Koreańczyka. W sumie tych podań 108, z czego blisko 90 celnych, dwie asysty, bieganie od pola karnego do pola karnego, nieustające absorbowanie obrońców, zdaje się, że dawno czegoś takiego nie oglądaliśmy w wykonaniu Anglika. Równanie na mistrzostwo Anglii: Nani zdrów i w formie dodać Rooney zdrów i w formie dodać Berbatow zdrów i w formie – i nawet Ryan Giggs okazuje się niepotrzebny.

Oczywiście, oczywiście, oczywiście: Bułgar miał swój dzień, udawało mu się wszystko, a akcja z 47. minuty, którą rozpoczął jeszcze przed własną bramką (co on tam robił, u licha?) odbiorem piłki i fantastyczną wymianą podań z Patricem Evrą, była równie piękna, jak okropny był błąd Pascala Chimbondy przy golu z 27. minuty. To właśnie był bułgarski książę w pigułce: błyskotliwa technika, olśniewające i precyzyjne odegrania piętą i zewnętrzną częścią buta, nieco leniwy trucht w stronę pola karnego rywala, a potem zabójczy finisz. Niczego Berbatowowi nie odbierając (od początku sezonu idzie mu zresztą nieźle albo całkiem dobrze, choć październik i listopad miał słabsze niż sierpień i wrzesień), rozmiary pogromu Blackburn tłumaczyć należy również katastrofalną postawą defensywy tego zespołu, dziwnie odbiegającą od standardów narzucanych zwykle przez Sama Allardyce’a. Podobny błąd, co Chimbonda, dwa tygodnie temu popełnił przecież Givet, zamiast do Robinsona podając piłkę wprost pod nogi Pawluczenki… Sam zdobywca pięciu goli mówił, że wczoraj po prostu wychodziły im rzeczy, które od dawna ćwiczyli na treningach i rzeczywiście: momentami przypominało to grę treningową, w której nawet krytykowany tu często Anderson zrobił kawał dobrej roboty.

O Dymitarze Berbatowie pisałem na blogu nieraz. Przed rokiem zastanawiałem się, czy zawiódł, we wrześniu mówiłem o nowym początku. Dziś ma jedenaście goli w dwunastu meczach, jest jednym z czterech (obok Andy’ego Cole’a, Shearera i Defoe’a) piłkarzy, którzy zdobyli pięć bramek w jednym meczu Premier League, wczorajszy występ powinien więc definitywnie zakończyć debatę na temat sensowności jego przejścia do MU, a zwłaszcza wysokości związanej z tym ceny. Co piszę także pod swoim, niepoprawnego nostalgika, adresem: czas zapomnieć o rzucie wolnym w meczu z West Hamem (to wtedy wygłosiłem, wciąż pamiętane w domu, przemówienie do telewizora, w którym pierwszy raz pojawiła się fraza „bułgarski książę”), o woleju w meczu z Middlesbrough czy karnym w finale Pucharu Ligi z Chelsea (ależ mu wtedy puściły emocje…): Berbatow jest napastnikiem Manchesteru United i nie tylko finansowo czy prestiżowo, ale także sportowo nie ma powodów żałować przeprowadzki.

Inspirujący trop do rozmowy o lidze angielskiej rzuca niezajmujący się nią przecież na co dzień Rafał Stec. Choć do tego konkretnego meczu MU przywiązuje, moim zdaniem, zbyt duże znaczenie, to sformułowana pod jego wpływem sugestia, że tytuł wróci na Old Trafford, jest z pewnością warta namysłu. Cytuję: „W Chelsea trwa wymiana kadry kierowniczej, odzieranie Carlo Ancelottiego z autorytetu szefa i – ponoć – kuszenie Josepa Guardioli. Arsenal tradycyjnie zdejmuje maskę zwycięzcy wtedy, gdy już prawie wygrał, i przypomina, że najlepiej czuje się właśnie jako prawie-zwycięzca, który zwycięży na pewno i nieodwołalnie, dajemy państwu słowo honoru i w ogóle przysięgamy na życie naszych żon, konkubin i kochanek, ale zwycięży dopiero jutro albo pojutrze. W Manchesterze City też bulgocze, Tottenham nigdy nie zniżał się do uporczywego kolekcjonowania punktów, o z trudem odzyskującym równowagę Liverpoolu szkoda gadać…”. Rzeczywiście to, co dzieje się w Chelsea, jest szokujące, i jak można się było spodziewać niedzielna prasa pełna jest przecieków na temat zmęczenia Carlo Ancelottiego nieustannym wtrącaniem się Romana Abramowicza w sprawy klubu (trafił, chłopina, z deszczu pod rynnę, po współpracy z Berlusconim…) – a kryzysowi za kulisami towarzyszy kryzys na boisku, gdzie poprawa po ubiegłotygodniowym upokorzeniu z rąk Sunderlandu na Stamford Bridge jest mocno względna. Z tym wtrącaniem może być podobnie w Manchesterze City: szejków zirytuje w końcu antyfutbol, zbyt rzadko przerywany popisami takimi jak z Craven Cottage, zwolnią Manciniego i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku.

Sprawa komplikuje się nieco ze zdejmowaniem przez Arsenal maski zwycięzcy, a przynajmniej ja wciąż nie pozbyłem się złudzeń. Umówmy się, że jeśli nie uda się w tym roku, to nie uda się nigdy (ale przecież, że powtórzę do znudzenia, nie uda się bez nowego bramkarza, środkowego obrońcy i defensywnego pomocnika…). Zgoda: przegrywali u siebie z Newcastle i Tottenhamem, zgoda: także wczoraj z Aston Villą dwukrotnie stawiali pod znakiem zapytania dwubramkowe prowadzenie, ale w skali całego sezonu poprawa jest wyraźna. Czy zauważyliście, że biorąc pod uwagę tylko mecze wyjazdowe Arsenal kosi najwięcej punktów? Że radzi sobie także pod nieobecność Fabregasa? Coś się jednak zmieniło…

O Tottenhamie po ostatnim tygodniu mogę napisać jedno: uporczywie kolekcjonuje punkty, ze szczególnym upodobaniem robiąc to, kiedy trzeba gonić wynik (aż 16 punktów udało się zdobyć odrabiając straty). O kacu po Lidze Mistrzów nie ma mowy, nie tylko dlatego, że Londyńczycy zdołali dziś wygrać. Nawet gdyby Liverpool dowiózł prowadzenie do końca meczu (a wiele wskazywało, że tak będzie: najpierw Carragher zablokował strzał Defoe’a, później Meireles wybił piłkę z linii bramkowej po uderzeniu Bale’a, potem Defoe nie wykorzystał karnego, a kiedy wreszcie trafił do siatki – liniowy słusznie podniósł chorągiewkę; bardzo dobre powody, żeby spuścić nos na kwintę), kibice z White Hart Lane nie mogliby narzekać na występ dziesiątkowanej kontuzjami przed i trakcie meczu drużyny.

Zaiste, emocjonujące to było spotkanie, z godnym przeciwnikiem: Liverpool zwłaszcza w pierwszych 45 minutach grał bardzo dobrze, przede wszystkim w drugiej linii, której udało się zdominować środek pola (trudno się dziwić, skoro liczba niecelnych podań Palaciosa przekroczyła dziesięć zanim piłkarze zdążyli porządnie się spocić – och, jakże dziś brakowało pomyślunku i dokładności Huddlestone’a…). Gdybyż jeszcze Roy Hodgson uporządkował grę defensywną. Pomijając samobójczego gola Skrtela: przy zwycięskiej bramce Lennon ośmieszył Konchesky’ego, a wcześniej jedynym pomysłem obrońców gości na przerywanie szybkich ataków gospodarzy było faulowanie; w sumie Liverpool zebrał dziś pięć zasłużonych żółtych kartek. Nabijaliśmy się tu często z Lucasa, on akurat grał dobrze (90 proc. podań celnych, 10 udanych wślizgów), podobnie jak jego partner ze środka, Meireles – to tu Portugalczyk powinien grać, nie na skrzydle. Torres tuż przed przerwą fanastycznie podawał do Maxiego i sam z łatwością dochodził do pozycji – ale z wykończeniem było już gorzej. Wielkie brawa dla Sebastiana Bassonga, który w roli opiekuna Torresa zmienił kontuzjowanego Kaboula i poradził sobie znakomicie, kilka razy odbierając Hiszpanowi piłkę czystym wślizgiem w polu karnym.

Są takie tygodnie, kiedy dobrze być kibicem Tottenhamu. W ubiegły weekend komplet punktów na Emirates, dziś zwycięstwo z Liverpoolem, przedzielone przekonującym zwycięstwem nad Werderem Brema, dającym awans do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, powrotem do treningów Michaela Dawsona i zgodą burmistrza Londynu na rozbudowę White Hart Lane. Piąte miejsce w tabeli, tylko punkt za Manchesterem City, w momencie, gdy kontuzjowani są kluczowi piłkarze: King, Dawson, Huddlestone, kiedy Defoe dopiero wraca do gry, a van der Vaart zmaga się z urazem łydki – to niewątpliwie mówi coś o potencjale tej drużyny. Jeśli słabszy dzień ma Bale (dziś akurat miał całkiem niezły, choć wspierający Johnsona Kuyt robił, co mógł), pierwsze skrzypce gra Modrić. Kiedy wysumblimowana wymiana podań nie przynosi efektu, skuteczna okazuje się długa piłka. Jeśli nie strzela Pawluczenko, to Crouch asystuje przy golach pomocników. Jeśli przeciwnik strzela bramkę albo jeśli kolega pudłuje jedenastkę, piłkarze Tottenhamu zamiast spuścić głowy zaczynają biegać dwa razy szybciej. Harry Redknapp, którego podejście do futbolu Andrzej Gomołysek nazywa posttaktyką, mówi, że chce walczyć o mistrzostwo. Moim zdaniem ta deklaracja zasługuje na potraktowanie serio.

PS Jaskrowi dziękuję za wsparcie w dyskusji pod poprzednim wpisem. I pełna zgoda z Alaszem w kwestii Boltonu. Jeszcze parę godzin temu myślałem, że druga część powyższego wpisu będzie o pojedynku dwóch arcyożywczych menedżerów, Coyle’a i Hollowaya. O tym naprawdę trzeba by osobno.

Kto mieczem wojuje

Nie spierajmy się o rzeczy oczywiste: Jose Mourinho wydał swoim podopiecznym polecenie złamania przepisów, a opowiadanie, że Jerzy Dudek troskliwie pytał Casillasa, czy nie boli go brzuch, obraża naszą inteligencję. Jak wyglądał ciąg wypadków, który doprowadził do usunięcia z boiska Xabiego Alonso i Sergio Ramosa, możemy obejrzeć tutaj. Jest rzeczą oczywistą, że dla pewnego już awansu Realu lepiej, by dwaj podstawowi piłkarze odcierpieli karę za kartki w ostatnim meczu grupowym niż w fazie pucharowej, gdzie Hiszpanie mogą trafić na rywala zdecydowanie groźniejszego niż Auxerre.

Nie spierajmy się więc o rzeczy oczywiste (działanie trenera i piłkarzy Realu było działaniem z premedytacją), a jedynie o to, czy Jose Mourinho okazał się strategicznym geniuszem, czy oszustem, zabijającym ducha piłki nożnej (a może okazał się kimś, kto połączył w sobie obie charakterystyki?). Czy można porównywać jego decyzję z zachowaniem Luisa Suareza w meczu Urugwaj-Ghana podczas mundialu w RPA; zachowaniem, którego – od razu powiem – broniłem wówczas w dyskusji na blogu? A z postępowaniem Iana Hollowaya, który na wyjazdowy mecz Blackpool z Aston Villą delegował do gry dziesięciu piłkarzy, którzy zwykle siedzą na ławce rezerwowych, bo trzy dni później miał grać mecz z West Hamem?

Wkraczamy na grząskie terytorium. Wtedy w RPA Suarez zachował się desperacko: zagrał ręką, ergo złamał przepisy, bo nie pozostało mu już nic innego, żeby ocalić swoją drużynę przed utratą gola. Kiedy ukarany czerwoną kartką schodził z boiska, płakał, bo był pewien, że wszystko stracone. I byłoby, gdyby tylko Gyan wykorzystał karnego…

Także Holloway nie poddał meczu z AV: owszem, oszczędził swoich najlepszych, ale zmiennicy zagrali świetny mecz i o mały włos nie przywieźli z Birmingham remisu. Owszem, przepisy Premier League mówią o obowiązku wystawienia w każdym spotkaniu najsilniejszego możliwego składu, ale z drugiej strony przy trzech meczach w tygodniu rotacja jest nieunikniona, a o podłożeniu się rywalowi nie mogło być mowy.

Dlaczego więc mam pretensje do Jose Mourinho? Przecież, jak napisał Steve Wilson, trener Realu w jakimś przewrotnym sensie działał w obrębie reguł, godząc się z karą, która w tej konkretnej sytuacji była dla niego mniej dotkliwa niż mogłaby być w przyszłości. Czy powinno się teraz tę karę wydłużyć, znowuż: zgodnie z przepisami (kodeks dyscyplinarny UEFA przewiduje możliwość zawieszenia zawodnika na więcej niż jedno spotkanie, jeśli uzna jego zachowanie za niesportowe), tylko dlatego, że mieliśmy do czynienia z lekcją wyjątkowego cynizmu, odbieraną przez miliony młodych ludzi (w tym kandydatów na młodych sportowców) na całym świecie?

Terytorium jest grząskie, bo sprawa dotyczy moralności, którą – jak bardzo by nas to nie bolało – w piłce nożnej dawno już poświęcono na rzecz skuteczności. A jednak można o niej dyskutować również nie uciekając się do fraz pełnych płomiennego oburzenia. Pozostając na poziomie przepisów: UEFA ma prawo zdyskwalifikować piłkarzy Realu na więcej niż jeden mecz, można więc powiedzieć, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Dwa lata temu dwaj piłkarze Lyonu, Cris i Juninho, zostali ukarani finansowo za szukanie żółtej kartki w meczu z Fiorentiną – decyzja słuszna, ale połowiczna, bo nie o finansową dolegliwość tu chodzi (lista „grzeszników” jest zresztą dłuższa, jest na niej także David Beckham). Wilson zestawia wprawdzie incydenty z meczu Ajax-Real z kieszonkowcem patrzącym prosto w oczy ofierze, grzebiącym jej w spodniach, i z pogardą komentującym jakość krawieckiej roboty. Tyle że domaga się ukarania Wyjątkowego nie dlatego, że złamał przepisy, tylko dlatego, że zrobił z nas wyjątkowych głupków i że w związku z tym sam powinien teraz poczuć się jak głupek.

Czy ktoś w ogóle chce wygrać tę ligę?

Słyszycie ten szmer? To setka dziennikarzy wykasowuje właśnie po pięćset niepotrzebnych słów, napisanych w ciągu poprzedniej godziny. Jest sobota, 20 listopada, 14.10 czasu Greenwich. W Londynie, na stadionie Emirates Rafael van der Vaart strzelił właśnie wyrównującą bramkę w meczu Arsenalu z Tottenhamem.Iain Macintosh, który jeszcze chwilę temu w sposób całkowicie uprawniony nabijał się z Harry’ego Redknappa i jego pożal się Boże piłkarzy (ze szczególnym uwzględnieniem Younesa Kaboula), zauważa na Twitterze, że teraz największym wyzwaniem dla dziennikarskiej braci będzie uniknięcie frazy „game of two halves”. Relacje z derbów Londynu ukazują się wprawdzie na stronach internetowych brytyjskiej prasy bez widocznych opóźnień, ale z ilu efektownych fraz wcześniej trzeba było zrezygnować, wiedzą tylko ich autorzy.

Czy to, co się stało w drugiej połowie, można wytłumaczyć nie odwołując się do czynników pozaracjonalnych? Można przynajmniej spróbować, odrzucając narzucające się interpretacje, że Arsenal zgubiła nadmierna pewność siebie, albo że gdyby nie był to Arsenal, a ktoś solidniejszy, powiedzmy Chelsea (Chelsea? a widziałeś, autorze, mecz z Birmingham?), o odrobienie strat nie byłoby tak łatwo. Dominacja Kanonierów w pierwszych 45 minutach była przecież bezdyskusyjna, nawet jeśli nie przekładała się na sytuacje bramkowe. Pierwszy gol padł po – zgoda: bajecznym – podaniu Fabregasa do Nasriego, ale gdyby nie zawahanie się Gomesa, który zanim ruszył w kierunku Francuza zrobił dwa kroki do tyłu, i gdyby nie ustawienie się Assou-Ekotto po niewłaściwej stronie piłkarza Arsenalu, kiedy ten niemal z linii końcowej uderzał na bramkę, pewnie wciąż byłoby 0:0. Druga bramka padła z kontry: żaden z pomocników Tottenhamu nie asekurował obrońców, wychodzący z szybkim atakiem gospodarze mieli nagle mnóstwo miejsca, Kaboul nie zablokował Chamakha…

2:0 to niebezpieczny wynik, nawet w tym sezonie mnóstwo razy przekonywaliśmy się, co może się wydarzyć, gdy leżąca, wydawałoby się, na deskach drużyna strzela nagle kontaktową bramkę i zaczyna wierzyć w siebie. W tym sensie można nagłą odmianę wydarzeń na Emirates tłumaczyć po prostu pechem (z perspektywy Arsenalu) czy też szczęściem (z perspektywy Tottenhamu) – bramka Garetha Bale’a padła wystarczająco szybko, by jedni zdążyli się rozkręcić, a drudzy zdenerwować. Ale przecież równie realistyczny, ba: o wiele bardziej realistyczny scenariusz na drugą połowę był taki, że goście, grający już wówczas dwójką napastników, odsłaniają się jeszcze bardziej, szybko tracą kolejną bramkę, a od tej pory jedyne, nad czym można dyskutować, to rozmiary zwycięstwa Kanonierów. Kiedy Harry Redknapp w przerwie mówił swoim podopiecznym, że trzeba zaryzykować, miał tego silną świadomość…

Ale zaryzykował. Zdjął mało widocznego Lennona i wprowadził Jermaina Defoe, który poza jednym jedynym – ale za to kluczowym – momentem był równie mało widoczny co poprzednik: wygrał główkowy (!) pojedynek z Koscielnym, przedłużając piłkę do van der Vaarta, a sekundę później Holender asystował przy bramce Bale’a. Jak rozumiem, Redknappowi nie chodziło o zmianę personelu, tylko o zmianę ustawienia (4-4-2 w miejsce 4-4-1-1), a przede wszystkim: o zmianę sektorów boiska, w których Tottenham rozgrywał swoje akcje. Jeszcze w przerwie miałem poczucie, iż problem kiepskiej gry gości wynika z tego, że piłka zbyt rzadko trafia do skrzydłowych i że Pawluczenko, do którego często adresowano długie podania, nie potrafi jej przetrzymać. Harry Redknapp tymczasem właściwie odpuścił grę skrzydłami: podjął pojedynek tam, gdzie przewaga Arsenalu była wcześniej bezapelacyjna, czyli w centrum (już nie tylko van der Vaart, ale i Gareth Bale zaczęli opuszczać miejsce przy linii bocznej), i… wygrał.

To podprowadza nas oczywiście do kwestii już tu postawionej, a rozwiniętej m.in. przez Rafała Steca w felietonie na łamach „Gazety Wyborczej”: taktycznego nosa menedżera Tottenhamu. Sam Harry, we właściwy sobie sposób, lekceważy te kwestie w publicznych wypowiedziach (mówiłem o tym w przedmeczowym wywiadzie dla Arsenalizacji): najważniejsze, jego zdaniem, są dobry kontakt z piłkarzami i ustawianie ich na boisku w taki sposób, który najbardziej im odpowiada. Van der Vaart opowiadał niedawno, jak różnią się odprawy Redknappa od nużących peror Jose Mourinho: Anglik raczej apeluje, by piłkarze grali to, co lubią, by „wyrazili siebie na boisku”, a z detali mówi tylko, kto kogo kryje przy stałych fragmentach gry. Futbol, wedle tej koncepcji, jest w gruncie rzeczy strasznie prostą grą…

Oddajmy jednak Redknappowi, co Redknappowe: mówił po meczu, że problem w pierwszej połowie nie polegał jedynie na tym, iż jego podopieczni nie wierzyli w to, że są równie dobrzy jak przeciwnik, ale również na tym, że drużyna była rozciągnięta zbyt szeroko: kiedy Tottenham tracił piłkę, Kanonierzy – z wizjonerskim Fabregasem i skutecznym pod dwoma polami karnymi Songiem – przemieszczali się środkiem, jak gdyby nie było tam żadnego piłkarza Kogutów. Do przerwy, oczywiście.

Oddajmy Redknappowi i to, że kiedy padła bramka wyrównująca, nie zaczął bronić wyniku, nie wprowadził na boisko Palaciosa, tylko nadal grał o pełną stawkę. Oczywiście z zabezpieczeniem tyłów: żeby już kompletnie dobić czytających tego bloga kibiców Arsenalu zauważę, że przy rzucie wolnym, po którym Kaboul strzelił zwycięską bramkę, w polu karnym gospodarzy było ośmiu piłkarzy w czerwonych koszulkach (plus jeden w różowej, niejaki Fabiański) i tylko trzech w białych, a w dodatku jeden z nich, Defoe, w momencie dośrodkowania wycofał się poza szesnastkę. Dokładając bezsensowne zagranie ręką Fabregasa, które dało Tottenhamowi karnego (wyglądało na to, że chciał ochronić przed uderzeniem twarz kolegi z muru – bardzo ładnie z jego strony…), zbliżamy się do jednej z odpowiedzi, gdzie od lat leżą kłopoty Arsenalu: w obronie przy stałych fragmentach gry. W ubiegłym sezonie miałem wrażenie, że coś się w tej kwestii poprawiło, no ale w ubiegłym sezonie parę stoperów tworzyli zwykle Vermaelen z Gallasem…

Tu się otwiera wątek osobny, Koscielnego i Gallasa, a właściwie tego, że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Jednorazowy kapitan Tottenhamu (kolejne sprytne pociągnięcie Redknappa!) był wczoraj tak dobry, jak słaby był jego następca w defensywie Arsenalu. Jak podaje Michael Cox, z ośmiu wślizgów miał siedem udanych, zanotował także sześć przejęć piłki (w obu przypadkach najlepsze statystyki indywidualne na boisku) i 24 celne podania. Bywały takie mecze derbowe, w których najlepszy na boisku był obrońca, ehm, Arsenalu, Sol Campbell – wczoraj sytuacja się poniekąd odwróciła. A w kwestii Koscielnego (i Squilacciego): to już Djorou wypadał ostatnio solidniej.

Dzisiejsze media podejmują temat mistrzowskich szans obu drużyn, a to w związku z deklaracją Harry’ego Redknappa, że sprawa jest otwarta i że Koguty zamierzają walczyć o zwycięstwo w lidze. Arsene Wenger, sfrustrowany, że wymknęła mu się okazja wyjścia na pierwsze miejsce w tabeli, jakoś przyznawał rację menedżerowi Tottenhamu, choć zastrzegał, że po prostu w walce o tytuł matematycznie liczy się dziesięć zespołów. Z tymi dziesięcioma przesadził, ale coś jest na rzeczy: skoro Chelsea przegrała kolejny mecz, skoro Manchester United niemal równie często remisuje jak wygrywa, skoro Arsenal poddaje wygrane spotkanie, a Manchester City – przed dzisiejszym pogromem Fulham i Marka Hughesa, oczywiście – z upodobaniem bezbramkowo dzieli się punktami… Kto powiedział, że z wszystkimi wymienionymi wyżej drużynami nie da się powalczyć? Jedno z najcelniejszych zdań z felietonu Rafała mówiło o tym, że nigdy, przenigdy nie można uznać Tottenhamu za faworyta meczu – rzecz w tym, że nigdy, przenigdy nie można przekreślić jego szans…

Tottenham kandydatem na wygranie ligi… Nienajlepiej świadczy to o lidze, przyznaję. I siadam do oglądania powtórki dzisiejszej wygranej Manchesteru City. Cztery bramki? 24 podania wymienione przed zdobyciem jednej z nich? Solidna zazwyczaj obrona Fulham wielokrotnie rozklepana? Przyjacielskie gesty między skłóconymi ponoć piłkarzami MC, a także między nimi i trenerem? Manchester City grający ofensywnie? Wystawiający z przodu więcej niż jednego napastnika? Dopóki nie zobaczę, nie uwierzę.

Słabi silni, silni słabi

Takiego sezonu jeszcze nie było, dziś mogę to powiedzieć uroczyście i oficjalnie. Gnębiła mnie ta kwestia od piątku, zwróciłem się więc za pośrednictwem twittera do fachowców z Opta Sports z prośbą o dokładne dane. Okazuje się, że 35 proc. rozegranych od sierpnia meczów Premier League kończyło się remisami – jeszcze nigdy w historii angielskiej ekstraklasy ten procent nie był tak wysoki.

Wnioski? Mniej więcej takie, jakie zamykały poprzedni wpis. Jeżeli poziom Premier League się wyrównał, to raczej z winy tych teoretycznie najlepszych zespołów, które jakoś nie mogą ustabilizować formy, niż z powodu nagłego wzlotu teoretycznych słabeuszy. Przykład pierwszy z brzegu, i pierwszy chronologicznie: wyjazdowy mecz Manchesteru United z Aston Villą. Który to już raz w tym sezonie Czerwone Diabły zagrały kiepski mecz? Ile razy Stewart Downing zrobił z Wesa Browna sałatkę jarzynową? Ile razy młodzi rozgrywający AV, Barry Bannan i Jonathan Hogg (nie żartuję, naprawdę tak się nazywają, a ten pierwszy wciąż nie może zdać egzaminu na prawo jazdy), okazywali się szybsi od Fletchera i Carricka? Ile razy nie potrafili dostrzec siebie nawzajem Berbatow i Hernandez? Ile razy gubił się Vidić, mający do czynienia nie tylko z szybkim Agbonglahorem, ale także operującym za jego plecami Ashleyem Youngiem? Niby niewiele zmienił Gerrard Houllier po objęciu drużyny, ale to akurat rozwiązanie podoba mi się bardzo: szybki, dobry technicznie, wiele widzący Young szuka sobie wolnego miejsca między liniami, mniej więcej tak, jak van der Vaart w Tottenhamie, a dzięki temu pozycje na skrzydłach zajmują z meczu na mecz coraz lepszy Albrighton i wreszcie zdrowy Downing (jak dla mnie – piłkarz wczorajszego spotkania). Drobna zmiana w ustawieniu plus kilka kontuzji, wymuszających debiuty zdolnej młodzieży – i Aston Villa znów jest zespołem, który chce się oglądać. Przy całej sympatii dla Gerarda Houllier, pamiętając jego Liverpool nie spodziewałem się, że pozwoli swojej nowej drużynie grać tak efektownie. Właściwie to jego młodszym zdolniejszym należałoby poświęcić cały dzisiejszy wpis, a co do Manchesteru United, który – choć wciąż niepokonany – częściej remisuje niż przegrywa: pozostaje liczyć na to, że Rooney wróci z USA odmieniony. Albo na styczniowe transfery…

Kolejny przykład, to oczywiście „hałaśliwi sąsiedzi”, czyli Manchester City. To, że nie wygrali z dobrze zorganizowanym w defensywie Birmingham można oczywiście zrozumieć, choć patrząc przed meczem na miejsce obu drużyn w tabeli powinniśmy się raczej spodziewać łatwego zwycięstwa gospodarzy. Pytanie jednak, jak tu zwyciężać, grając wciąż w tym samym ultradefensywnym ustawieniu, z jednym Tevezem na szpicy? Ile można złożyć na barki zmagającego się z problemami osobistymi Argentyńczyka? Czy ten klub naprawdę wydał tego lata 140 milionów na transfery, dokładając je do paru setek puszczonych z dymem podczas poprzednich okienek? Przed rokiem po 13 kolejkach zespół trenowany przez Marka Hughesa miał tyle samo punktów co teraz, a los walijskiego menedżera był już zdecydowany. Wiele można powiedzieć o drużynie prowadzonej przez Roberto Manciniego, ale nie to, żeby grała lepiej niż tamta. I trudno się dziwić sfrustrowanym kibicom MC, którzy wczoraj skandowali nazwisko Craiga Bellamy’ego: szybkości i woli walki wypożyczonego do Cardiff napastnika cholernie na City of Manchester Stadium brakowało.

Przykład najmocniejszy to oczywiście klęska Chelsea z Sunderlandem, odniesiona na Stamford Bridge. Wytarte angielskie powiedzonko „bad day at the office” w tym przypadku będzie bliższe dosłowności niż mogłoby się wydawać, bo „w biurze” od kilku dni brakuje Raya Wilkinsa, legendy klubu i dotychczasowego asystenta Carlo Ancelottiego. Owszem, dziś brakowało także Alexa i Terry’ego na środku obrony, a w pomocy Essiena, no i Lamparda, ale w końcu to wciąż była drużyna mistrza Angli…

Steve Bruce, który przed dwoma tygodniami przeżył najgorsze doświadczenie w swojej menedżerskiej karierze (upokarzającą porażkę z Newcastle), dziś zaryzykował: od pierwszej minuty postawił na duet Gyan-Welbeck, który tak dobrze radził sobie w drugiej fazie meczu z Tottenhamem (wygląda na to, że tamten remis nie był z perspektywy Kogutów takim złym wynikiem i że menedżer Sunderlandu jest kolejnym, po Harrym Redknappie, dowodem na to, że czasem warto postawić na ofensywę…). Obaj znakomicie współpracowali, a napastnik z Ghany, grający w jednej linii z obrońcami, stał się ich utrapieniem i katem. Dodajmy ciężko pracującego i utrzymującego tym razem w ryzach własną agresję Cattermole’a, a także świetnego Hendersona, zasłużenie powołanego do reprezentacji Anglii, dodajmy innego kandydata do kadry, Onuohę, który strzelił bajecznie piękną bramkę… W tej drużynie występuje jeszcze solidny bramkarz, Craig Gordon, i bardzo dobry środkowy obrońca, Michael Turner, ale tym razem nie musieli się specjalnie napracować: to pomocnicy i napastnicy Sunderlandu zabiegali na śmierć pewnych siebie gospodarzy. Steve Bruce przeżył najwspanialsze doświadczenie w swojej menedżerskiej karierze, a Carlo Ancelotti musi odpowiadać na nieprzyjemne pytania o niewątpliwie najgorszy mecz Chelsea, od czasu kiedy objął rządy w tej drużynie, a może nawet od czasu, gdy w Londynie pojawił się Roman Abramowicz.

Kryzys w Chelsea? Król jest nagi? Powiedziałbym raczej, że po prostu taką mamy ligę w tym sezonie. Powiedziałbym też, że w jakimś sensie upiekło się Royowi Hodgsonowi, którego Liverpool przegrał wczoraj ze Stoke równie zasłużenie jak Chelsea z Sunderlandem, a pierwsza bramka dla gospodarzy była z gatunku takich, które padają raczej w piłce amatorskiej: zanim Fuller trafił do siatki, oglądaliśmy w polu karnym Reiny dobrych kilka sekund bezładnej kopaniny. Moją uwagę zwróciło udogodnienie dla wyrzucającego mordercze auty Rory’ego Delapa – otóż za każdym razem chłopiec od podawania piłek przynosił pomocnikowi Stoke ręcznik do wytarcia futbolówki. Może ten ręcznik powinien rzucić Roy Hodgson, pomyślałem po drugiej bramce dla gospodarzy. Szczęściarz z tego Hodgsona, myślę teraz, oglądając w kolejnych serwisach zaciętą twarz Carlo Ancelottiego – to nie o nim będą w pierwszym rzędzie pisać angielscy dziennikarze.

Osobne dwa zdania należą się Arsenalowi, który na Goodison Park wykazał się – zresztą nie pierwszy raz w tym sezonie – determinacją i wolą walki, a kiedy Everton zdołał wreszcie przejąć inicjatywę, świetnie na linii spisywał się Łukasz Fabiański. Wyjazdowe zwycięstwo nad piłkarzami Davida Moyesa to nie byle co, pamiętamy jednak o ubiegłotygodniowej wpadce z Newcastle. Cóż, taki sezon: sezon remisów i sezon klęsk faworytów. Sezon, którego jeszcze nie było.

Szarawo

Zabieram się do pisania z opóźnieniem, chyba dlatego, że musiałem odreagować frustrację podwójną: najpierw remisem Tottenhamu, później poziomem derbów Manchesteru. Zresztą sądząc po wynikach i dramaturgii kilku innych meczów, sfrustrowanych kibiców musiało być więcej. Przecież nie tylko Kaboul z Gallasem podarowali Sunderlandowi wyrównującego gola – podobny prezent sprawił Evertonowi Lee, wdając się w niepotrzebny pojedynek z Bainesem zamiast po prostu wykopać piłkę daleko w pole. Miał czas i miejsce, była 94. minuta… Podobnie w meczu Newcastle-Blackburn: gospodarze sprawili gościom aż dwa prezenty, pierwszy – co zdumiewające – pochodził do rewelacyjnego w spotkaniu z Arsenalem Tiote. W drugim przypadku środkowemu obrońcy Srok zabrakło zdecydowania w starciu z Jasonem Robertsem; memento dla stoperów Tottenhamu przed sobotą.

W meczu na St. James’ Park mieliśmy do czynienia z jednym z pięciu incydentów, które musiały w tej kolejce zakończyć się czerwoną kartką: Barton powinien wylecieć za uderzenie Pedersena i nic dziwnego, że został po fakcie zdyskwalifikowany przez Football Association. Cóż za demony ścigają tego piłkarza, który szczerze wyznaje, że nie potrafi kontrolować własnej agresji… Paradoksalnie incydent przydarzył mu się akurat wtedy, kiedy znajdował się w bardzo dobrej formie – jego podania-asysty przy golach Carrolla były ozdobą kolejnych spotkań Newcastle, a teraz straci rytm meczowy i kolejny już raz będzie musiał wszystko zaczynać od początku. Nie mógłby brać przykładu z takiego Scotta Parkera? To uwaga na marginesie, ale strach pomyśleć, o ile punktów mniej miałyby na swoim koncie Młoty, gdyby nie piłkarz, o którym kibice wołają, że jest jedynym, któremu się chce na Upton Park.

Inne kartkowe incydenty to słuszne usunięcie z boiska Fellainiego (za odwet na piłkarzu Boltonu) i Essiena za wejście w nogi Dempseya (choć Amerykaninowi żadna krzywda się nie stała, piłkarz Chelsea atakował dwiema nogami). W dwóch pozostałych przypadkach arbitrów zawiódł instynkt: zarówno Cattermole, faulujący Modricia, jak Fabregas, atakujący piłkarza Wolves, powinni wylecieć. Pomocnik Tottenhamu miał już przed rokiem złamaną nogę i skarżył się po meczu, że mógł ją mieć złamaną po raz kolejny, co groziłoby nawet zakończeniem kariery – na szczęście zdołał podskoczyć i złagodzić siłę uderzenia. Może Howard Webb okazał się w tym przypadku nadmiernie gwiazdorski, nie chcąc podejmować decyzji, której domagali się wszyscy wokół? Tak czy inaczej chwalę go za niepodyktowanie karnego dla Tottenhamu w innym gorącym momencie meczu: Zenden nie dotknął wprawdzie piłki, ale Bentley przewracał się zanim jeszcze Holender go dotknął.

Kibicom Arsenalu narażę się pewnie za wstrzemięźliwość związaną z oceną występu Fabiańskiego. Owszem, Polak trzykrotnie popisał się kapitalnym refleksem, broniąc na linii strzały piłkarzy Wolves. Mój kłopot polega jednak na ocenie jego zachowania podczas stałych fragmentów gry, kiedy ma problemy z podjęciem decyzji, wyjść czy nie wyjść, pogłębiając tym samym niepewność obrońców. Przedwczoraj kilka razy gospodarze mogli wyrównać właśnie po rzutach rożnych, a Fabiański raczej przyglądał się rozwojowi wypadków niż próbował na nie wpłynąć.

O derbach Manchesteru ani słowa. Fakt, że ambitni ponoć gospodarze nie zamierzali nawet podjąć próby wygrania tego spotkania, zwalnia nas z wysiłku dyskutowania o nim. Tym bardziej, że tematów bardziej atrakcyjnych zostało co niemiara. Pierwszy z brzegu: czy Ian Holloway, który przed jutrzejszym „meczem o sześć punktów” z West Hamem dał odpocząć aż dziesięciu piłkarzom (a i tak omal nie wywiózł punktu po niezłym spotkaniu z Aston Villą), powinien być za to ukarany przez FA? W sieci krąży jego wściekła tyrada na ten temat, radzę wyszperać. Drugi: fala piłkarzy młodszych, grających w mniej „celebryckich” klubach, którzy doczekają się zapewne powołań do reprezentacji Anglii; uczymy się nazwisk Phil Jones i Jordan Henderson. Trzeci: dlaczego z Chelsea odszedł asystent Carlo Ancelottiego, klubowa legenda Ray Wilkins. Czwarty, pewnie najważniejszy i najbardziej kontrowersyjny zarazem: spłaszczenie tabeli i mało przekonujące występy zespołów z obecnej pierwszej czwórki nie świadczą o podniesieniu średniego poziomu angielskiej ekstraklasy, a raczej o tym, że ci najlepsi zaczynają roztapiać się w ligowej szarości. Jeśli w weekend nie wydarzy się jakieś futbolowe trzęsienie ziemi, chętnie temat rozwinę.

Pochopne wnioski

„Zawsze jest inaczej”. Używałem już, jak mi się zdaje, tej użytecznej frazy, którą chętnie posługiwał się jeden z moich najstarszych kolegów redakcyjnych. Ci, którzy zwolnili już Chrisa Hughtona, Roberto Manciniego czy Roya Hodgsona mają za swoje – podobnie jak ci, którzy stawiali wykrzykniki przy mistrzowskiej formie Chelsea i Arsenalu (Tottenham chwalony był raczej za wzloty w Lidze Mistrzów; to jednak inna sytuacja). Byli też tacy, którzy grzebali Fernando Torresa albo ogłaszali narodziny Łukasza Fabiańskiego. Jak mają się teraz?

„Zawsze jest inaczej”, i dlatego blogowanie o Premier League przypomina trochę typowanie jej wyników przez Marka Lawrensona – trafienia zdarzają się rzadziej niż można by się spodziewać, rzadziej zdarzają się też konkluzje i przepowiednie trwające dłużej niż tydzień-dwa. Nie znaczy to oczywiście, że pewnych rzeczy nie warto racjonalizować. Tłumaczyć np. powrót do formy Liverpoolu powrotem do składu Kuyta – i to do linii ataku, gdzie przed laty radził sobie tak znakomicie – albo tłumaczyć odrodzenie MC obecnością na boisku Teveza – podobnie jak usprawiedliwiać słabość Chelsea brakiem w drugiej linii Essiena (o Lampardzie zdążyłem zapomnieć podczas serii zwycięstw) albo faktem, że Drogba pojawił się na boisku dopiero w 46. minucie, kiedy trzeba już było gonić wynik. To, że Tottenham traci bramki niemal we wszystkich meczach tego sezonu również można zrozumieć, skoro na środku obrony próbowano już jedenastu odmiennych kombinacji, a podstawowi stoperzy, King i Dawson, wciąż leczą kontuzje.

Jest jednak coś jeszcze: niech się nie obrażą kibice Arsenalu, jeśli napiszę, że coś jednak łączy ich drużynę z moją. Wiem, oczywiście, że oni w ostatnich latach nazbierali trofeów co niemiara (no może w latach przedostatnich, w ostatnich było z tym trochę gorzej…), a my po kroku do przodu odnotowywaliśmy zwykle dwa do tyłu, ale w końcu teraz obie drużyny grają w Lidze Mistrzów, co czyni zestawienie mniej naciąganym. Zasadniczo chodzi mi o dwie rzeczy: przywiązanie do pięknego, ofensywnego futbolu, i zaskakującą umiejętność strzelania sobie w stopę.

Co do Łukasza Fabiańskiego: jakkolwiek dobrze lub przynajmniej poprawnie grał w poprzednich meczach, prawda o okrucieństwie bramkarskiego fachu jest odbiciem tej o fachu sapera. Polakowi z pewnością nie brakuje techniki, a ostatnio nie brakuje mu chyba także wiary w siebie, zaufania trenera i kolegów – pytanie natomiast, czy nie brakuje mu koniecznego w tym sporcie pierwiastka zdrowej agresji; czy wychodząc do dośrodkowania Bartona minimalnie się nie zawahał, może w obawie przed starciem z potężniejszym od niego Carrollem? Niech mnie wyprowadzą z błędu kibice Arsenalu, ale wydaje mi się, że Łukasz, zresztą jak wielu jego kolegów z zespołu, jest po prostu miłym i grzecznym chłopcem…

Jakkolwiek długo rozpędzał się Arsenal w pierwszej połowie (o co trudno winić polskiego bramkarza), drugie 45 minut grało mu się nieporównanie trudniej; gol do szatni musiał zmotywować i szalenie ułatwić zadanie piłkarzom gości: skoro bramka wyrównująca nie padła zaraz po wznowieniu gry po strzale Walcotta, w tym szalenie nieskomplikowanym sporcie z minuty na minutę stawało się jasne, że jedni coraz mocniej wierzą w siebie, a drudzy coraz mocniej się denerwują. Chris Hughton, któremu w piłkarskiej i menedżerskiej karierze kibicowałem od zawsze, wyciągnął wnioski z lania w Pucharze Ligi (choć i tam Sroki miały momenty bardzo dobrej gry): teoretycznie wystawił dwójkę napastników, ale praktycznie Ameobi harował w drugiej linii, będąc pierwszym, od którego zaczynało się zakłócanie słynnej „passing game” Arsenalu. Obecność takich twardzieli jak Joey Barton czy Tiote zdawała się deprymować Wilshere’a i Fabregasa – po sprawiedliwości dodam jednak, że sędzia pozwalał pomocnikom Newcastle grać nieco zbyt ostro.

Jeżeli idzie o Tottenham, to nie wiem, czy mam do napisania cokolwiek, czego byście już nie wiedzieli. Przekłucia balonu nadmuchanego we wtorek spodziewali się właściwie wszyscy, zwłaszcza że przeciwnikiem był Bolton: z Kłusakami Koguty w Premier League nie wygrywają, przynajmniej na Reebok Stadium. Nieunikniona rotacja w składzie spowodowała konieczność wystawienia w środku pomocy wciąż nieznającego angielskiej piłki Sandro (trochę podobnie wprowadzał się do Chelsea Ramires…), który w głupi sposób stracił piłkę przed własnym polem karnym i na przerwę schodziliśmy z jednobramkowym prowadzeniem gospodarzy. To z kolei wymusiło na Harrym Redknappie wprowadzenie drugiego napastnika, a tym samym – odsłonięcie i tak nie najlepiej asekurowanej obrony. Kwestię, że pierwsza bramka dla Boltonu padła ze spalonego, pomijam: po pierwsze, gdyby nie gapiostwo Sandro, nie byłoby problemu spalonego, po drugie – znacznie poważniejszy błąd sędzia popełnił w końcówce meczu, nie zauważając chamskiego nadepnięcia Huddlestone’a na pierś Elmandera. To nie pierwszy raz, kiedy pomocnikowi Tottenhamu puszczają nerwy – i liczę na ostrą rozmowę wychowawczą z menedżerem, nie mówiąc o nałożonej przez Football Assotiation dyskwalifikacji. Może chłopak przyjdzie do używania rozumu…

Obrona Tottenhamu bez Dawsona i Kinga w starciu z Kevinem Daviesem kompletnie sobie nie radziła. Obserwowany przez Fabio Capello „Wielki Łokieć” wygrywał wszystkie pojedynki główkowe z Kaboulem, doskonale rozprowadzając słabo pilnowanych kolegów z drugiej linii. Przy drugiej bramce nikt nie przeszkadzał stojącemu w szesnastce Steinssonowi, przy trzeciej – Assou-Ekotto bezmyślnie popchnął wbiegającego w pole karne Lee. Owszem, Tottenham zdołał wrócić do gry, dzięki pięknym golom Huttona i Pawluczenki (wolej Rosjanina w iście vanbastenowskim stylu!), a nawet miał szansę na wyrównanie: czwarta bramka dla Boltonu padła po kontrze, kilka sekund wcześniej Gallas o mały włos nie wyszedł sam na sam z Jaskalaainenem. Ale prosimy bez złudzeń: wyższość gospodarzy nie podlegała dyskusji, Owen Coyle potrafił ocalić to, co było taką siłą jego drużyny pod Allardycem (długa piłka na Daviesa, a dalej się zobaczy), ale nauczył ją także rozgrywać po ziemi. Krycie Garetha Bale’a było niemal przez cały czas podwojone, a Walijczyk i tak kilkakrotnie zdołał uciec opiekunom i znakomicie dośrodkować – to obserwacja dla tych, którzy wyrażali po meczu rozczarowanie występem największej ostatnio gwiazdy angielskiej piłki. „Zawsze jest inaczej” – Bale też będzie się musiał nauczyć, że po naznaczonych nadmiernością pochwałach będą go spotykały naznaczone nadmiernością krytyki.

Jednym ze wzorów do naśladowania może być w takim przypadku Fernando Torres. Jeszcze rok temu wymieniany wśród najlepszych napastników świata, ostatnie miesiące miał fatalne (podobnie zresztą jak inny filar Liverpoolu, Steven Gerrard, który przyznał właśnie, że kończy się najgorszy rok w jego karierze) i przez wielu został skreślony. No i proszę: obie bramki – pierwsza po bajecznym podaniu cichego bohatera meczu Dirka Kuyta (choć i Lucas, i młody Kelly również mogli się podobać…) – były klasy światowej. Wróciła kondycja, wróciło czucie piłki, wróciła pewność siebie: obrońcy drżyjcie.

Czy następnym, który wróci, będzie Wayne Rooney? Na razie musi wrócić w sensie ścisłym, nie metaforycznym, bo sir Alex wysłał go na kilka tygodni za ocean, by doleczył kontuzję – a właściwie, jak pisze Henry Winter, by oczyścił głowę i, korzystając z innego powietrza i innych krajobrazów, oddał się rozważaniom na temat własnej przyszłości. Bez powrotu do formy Rooneya nie wróżę Manchesterowi wielkich szans na odzyskanie tytułu mistrza Angli, nawet w obliczu dzisiejszej porażki Chelsea i faktu, że wszystkie drużyny z czołówki zaskakująco często tracą punkty. Wczoraj Wilki postawiły osłabionym chorobami i kontuzjami gospodarzom nadspodziewanie trudne warunki i przez kilkanaście minut można było odnieść wrażenie, że walczą nawet o komplet punktów (tak interpretuję ofensywne zmiany McCarthy’ego); oczywiście najważniejsze w tym meczu (oprócz zwycięstwa MU, rzecz jasna, zapewnionego po raz kolejny w doliczonym czasie gry) było pojawienie się na boisku po dwuletniej przerwie Owena Hargraevesa i jego zejście z tegoż boiska, już w szóstej minucie, z kontuzją. Chociaż tyle, że tym razem nie o kolano idzie.

Wróćmy jeszcze raz do Liverpoolu i Chelsea. Postawa drugiej linii gości w pierwszej połowie była zaskakująco pasywna – może trudno się dziwić, skoro (jak zauważył na twitterze Michał Zachodny) przypominała nieco formację Manchesteru City, z trójką defensywnych pomocników? Inna sprawa, że w City jest Yaya Toure, zawodnik bardziej typu „box-to-box”, niż klasycznie defensywny; coś jak Essien, którego dziś zabrakło. Liverpool bronił się głęboko, zwłaszcza w drugiej połowie, kiedy stąpał po kruchym lodzie i dwukrotnie musiał liczyć na znakomite interwencje Reiny, ale w sposób zorganizowany. Nie wykluczam, że ustawienie, w którym za Torresem z przodu gra Kuyt, a Steven Gerrard operuje nieco głębiej, jak przed laty Xabi Alonso, jest w tym momencie optymalne. Kibice Chelsea nie mają jednak powodów do niepokoju – choć daje do myślenia fakt, że ani Liverpoolowi, ani MC, ani AV ich pupile nie strzelili gola, to przecież dziś stworzyli co najmniej dwie kapitalne sytuacje, a po wejściu na boisko Drogby i Bosingwy potrafili zdominować przeciwnika. No i w końcu żaden dyshonor, przegrać na Anfield Road.

PS Pytał mnie K.Cieślik, gdzie można przeczytać esej Salmana Rushdiego o Tottenhamie. W „Tygodniku Powszechnym”, oczywiście, a gdzieżby indziej? Kłopot w tym, że pozyskaliśmy prawa jedynie do wersji papierowej, więc w sieci tekstu nie znajdziecie. Ale z pewnością w każdej porządnej czytelni czasopism życzliwy bibliotekarz lub bibliotekarka wynajdzie dla Was numer 22 z 2003 roku. A potem, kto wie, w poszukiwaniu kolejnych tego typu perełek zaczniecie nas czytać co tydzień?