Archiwum kategorii: Bez kategorii

Narodziny gwiazdy

Gdyby Garetha Bale’a nie było, należałoby go wymyślić. Może zresztą go wymyślono, może przed dwumeczem Tottenhamu z Interem kandydatem na bohatera podobnej narracji był Jack Wilshere, tylko czerwona kartka w meczu z Birmingham zepsuła szyki jej autorom?

Wizerunek piłkarza angielskiej Premier League pogarszał się z roku na rok: megagwiazdy wyjeżdżały za granicę, w gorszących okolicznościach zmieniały kluby albo awanturowały się o podwyżki, a jakby tego było mało – stawały się przedmiotem skandali obyczajowych, albo uwodząc dziewczyny kolegów, albo sypiając z prostytutkami, kiedy w domu czekała ciężarna żona (o aferach pomniejszych, jak bójki w nocnych klubach czy pijatyki w pubach, nawet nie wspominam). Gdybym był szefem angielskiej ekstraklasy, negocjującym kolejny intratny kontrakt ze sponsorem tytularnym albo zastanawiającym się, ile są warte prawa do transmisji na najbliższe sezony, byłbym w ostatnich miesiącach cholernie zmartwiony. Podobnie gdybym był patriotycznie usposobionym, żyjącym z pisania o futbolu gościem z Fleet Street. Ech, żeby jeszcze tak koronkowo nie spieprzyli mundialu…

W ciągu ostatnich dwóch dni miałem okazję zrobić sobie kilkadziesiąt nowych fiszek do i tak pokaźnego archiwum na temat Garetha Bale’a (jeśli ktoś byłby zainteresowany spożytkowaniem tej wiedzy w formie, powiedzmy, kilkudziesięciostronicowej rozprawy, oczekuję propozycji…). Rzecz w tym, że dowiedziałem się nie tylko, ile kilometrów przebiegł podczas wtorkowego meczu (dwanaście, co samo z siebie nie robi aż tak wielkiego wrażenia, ale z tego aż 1114 metrów w tempie wyższym niż 21 kilometrów na godzinę, i aż 719 metrów sprintem, czyli szybciej niż 24 kilometry na godzinę – średnia dla piłkarza Premier League to odpowiednio 691 metrów przy 21 km/h i zaledwie 324 metry przy 24 km/h, przy trzecim golu, czyli w ostatniej minucie meczu, Bale przebiegł 68 metrów z prędkością ok. 30 na godzinę!; podobno w Tottenhamie żaden piłkarz nie miał takich statystyk od czasu, kiedy zaczęto je sporządzać) albo że dowiedziałem się, skąd się wzięły i do czego służą czarne taśmy, które przykleja sobie do ud (wzięły się z Japonii, nazywają się Kinesio, wcześniej używali ich m.in. Lance Armstrong i Venus Williams, i generalnie zabezpieczają używane w ekstremalnych warunkach mięśnie przed uszkodzeniami). Angielskie media bombardują mnie informacjami również na temat jego rodziców (mieszkają wciąż w Cardiff, a Bale spędził z nimi kilka dni wolnego, które Harry Redknapp dał mu w ubiegłym tygodniu), dziewczyny (ma ją jeszcze od czasów szkoły średniej i wygląda właśnie jak dziewczyna z liceum, nie ze sceny czy wybiegu dla modelek), niechęci do alkoholu (szampana za tytuł piłkarza meczu nie otworzył i nie zamierza otwierać), skromności (na trening zdarza mu się chodzić piechotą, porównania do Messiego nie robią na nim wrażenia, o zmianie klubu nie myśli, w ogóle jako piłkarz musi się jeszcze wiele nauczyć, a jeśli idzie o szybkość, to gdzie mu tam do Theo Walcotta…), społecznego zaangażowania (właśnie broni swojej dawnej szkoły przed zamknięciem)… Doprawdy: wymarzony idol dla młodzieży i wspaniała reklama, której straszliwie w ostatnich miesiącach potrzebuje angielski futbol.

Ja oczywiście nie twierdzę, że to wszystko zostało zmyślone. Więcej: w moim, jako kibica Tottenhamu, najlepszym interesie leży to, żeby Gareth Bale rzeczywiście okazał się normalnym chłopakiem z sąsiedztwa, któremu woda sodowa nie uderza do głowy. Jestem jednak świadom, że w ciągu dwóch tygodni jego wartość rynkowa wzrosła o kilkanaście milionów funtów (mówi się, że do trzydziestu), a specjaliści od marketingu uważają, że jako młody, przystojny, utalentowany Brytol może wyciągnąć w ciągu najbliższych pięciu lat jakieś dwadzieścia milionów z reklam (doradzałbym szampony, jeden lewoskrzydłowy Tottenhamu już je reklamował). W kwestii przyszłości Garetha Bale’a wolę się więc nie zakładać – choć ucieszyła mnie rada, której udzielił mu za pośrednictwem mediów jeden z takich speców od marketingu: „Trzymaj się, chłopie, Harry’ego Redknappa”.

PS Wiem, wieczór powinien należeć do Lecha i Manchesteru City, ale mnie ciągle nie minęła Balemania. Szczęśliwie wygląda na to, że i o jednych, i o drugich będziemy jeszcze mieli okazję pisać, bo przygoda Poznaniaków z Ligą Europejską ma wszelkie szanse potrwać dłużej niż dalszy ciąg kadencji Roberto Manciniego w zespole szejków. Jeżeli jeszcze straci punkty w niedzielę z West Bromwich, albo co gorsza we środę z Manchesterem United…

Liverpool ma dyrektora, a Tottenham menedżera

Będzie jeszcze o Tottenhamie, choć mam wrażenie, że dzisiejszy wpis zainteresuje także przeżywających niełatwy czas kibiców Liverpoolu – a to w związku z powołaniem na stanowisko dyrektora do spraw strategii piłkarskiej w tym klubie człowieka, który przed laty pełnił podobną funkcję na White Hart Lane. Od razu dopowiem: został z niej zwolniony w momencie, kiedy klub znalazł się na dnie ligowej tabeli. Odchodził w niesławie, otoczony nienawiścią kibiców, którzy obwiniali go o wcześniejsze wyrzucenie z pracy popularnego menedżera. Czy Damien Comolli był powodem kłopotów, jakie Tottenham przeżywał tak niewiarygodnie niedawno? A jeśli odpowiedź przynajmniej po części miałaby być pozytywna (był jednym z powodów), to czy problem leżał w osobowości, czy raczej miał charakter strukturalny, to znaczy dotyczył funkcji, którą pełnił?

 

Przypomnijmy tę historię. Kiedy Alan Sugar sprzedał swoje udziały w Tottenhamie firmie Enic, nowy prezes klubu, młodziutki wtedy Daniel Levy odbył podróż po Europie, żeby zorientować się, jak wygląda porządne zarządzanie klubem. Doszedł do wniosku, że najwłaściwsza jest struktura, w której menedżer (na kontynencie częściej nazywany po prostu „trener”) odpowiada za szkolenie pierwszej drużyny, jej treningi, taktykę itd., a cała reszta, ze szczególnym uwzględnieniem polityki transferowej i kontraktowej, opieką nad zespołami juniorskimi itd., spoczywa na barkach dyrektora sportowego. Pierwsze doświadczenia, związane z duetem Glenn Hoddle-David Pleat (Hoddle był menedżerem, Pleat – dyrektorem), Levy’ego nie zniechęciły: panowie byli wprawdzie w permanentnym konflikcie, Pleat, który ćwierć wieku wcześniej prowadził Tottenham z Hoddlem w składzie, wciąż miał ambicje menedżerskie, a Hoddle żalił się, że robi mu krecią robotę u prezesa, ale w końcu mogło tu chodzić o różnice charakterologiczne – dawny trener reprezentacji Anglii do najłatwiejszych we współpracy nie należał. Poza tym Pleat, którego jednym z zadań było wyszukiwanie młodych zdolnych na zapleczu angielskiej ekstraklasy (za „główne” transfery odpowiadał jednak Hoddle), robił to znakomicie – jego oku zawdzięcza Tottenham sprowadzenie np. Paula Robinsona, Aarona Lennona, Toma Huddlestone’a, Michaela Dawsona, Jermaina Defoe czy duetu Simon Davies – Matthew Etherington.

Po zwolnieniu Hoddle’a, Pleat niemal przez cały sezon siedział także w jego fotelu, a tymczasem Daniel Levy budował kolejną konstrukcję: po drobnym i dziwacznym epizodzie z Jacquesem Santinim, rządy w Tottenhamie przejęli świetnie się dogadujący Martin Jol (jako trener pierwszej drużyny) i Frank Arnesen (jako dyrektor sportowy). W tamtym czasie wydawało mi się, że Levy ma rację i że podobny podział ról w Anglii jest wyobrażalny. Pech chciał, że Arnesena rychło podkupiła Chelsea, a Martin Jol został bez zaufanego dyrektora. To wówczas w Londynie pojawił się po raz kolejny Damien Comolli (po raz kolejny, bo wcześniej był m.in. jednym ze skautów Arsene’a Wengera, odpowiedzialnym ponoć za sprowadzenie do Arsenalu Kolo Toure, Emanuela Eboue czy Gaela Clichy’ego).

 

Przed trzema laty należałem do grona wściekłych i zbolałych fanów, zakochanych w Martinie Jolu, który po latach posuchy nie tylko dwukrotnie zajął z drużyną piąte miejsce w tabeli, ale również przywrócił jej charakter (to od czasów Holendra Tottenham znów gra piękny, ofensywny futbol, z którego słynął przez dziesięciolecia). Nic dziwnego, że szukałem kozła ofiarnego. Facet, który wydawał się nie znać zapachu szatni, za to miał łatwy dostęp do uszu prezesa, nadawał się idealnie.

Dziś myślę, że Comolli wiedział jednak, co znaczy zapach szatni i że przypisywanie mu winy za zwolnienie Martina Jola jest grubą przesadą: ostateczne decyzje i tak podejmował prezes Levy, który uznał najwyraźniej, że ma już drużynę godną walki o Champions League, i jedyne, co musi jeszcze znaleźć, to godnego jej trenera – stąd pomysł z mającym wówczas niewątpliwie lepsze niż Jol C.V. Juande Ramosem, z którym podjęto potajemne negocjacje, natychmiast zresztą nagłośnione przez media.

Jola zwolniono w okolicznościach haniebnych (kibice podczas meczu pucharowego z Getafe dowiedzieli się o tym zanim jeszcze powiedziano zainteresowanemu), a kiedy pomysł z Ramosem okazał się katastrofą, łatwo było wskazać winowajcę: Damien Comolli stracił pracę, bo trudno się było spodziewać, że straci ją Daniel Levy. Szczęśliwie dla klubu rozpaczliwy ruch z zatrudnieniem Harry’ego Redknappa, który oczywiście nie chciał słyszeć o dyrektorze sportowym, okazał się ruchem genialnym: człowiek, który miał jedynie uratować zespół przed degradacją, wprowadził go do Ligi Mistrzów…

 

Sprawą kluczową w przypadku tamtej historii w Tottenhamie, i obecnej historii w Liverpoolu, jest jasny podział obowiązków i pogodzenie się dyrektora, nawet jeśli w klubowej hierarchii formalnie stoi wyżej, z usługową rolą wobec trenera-menedżera. Kiedy przeglądam listę piłkarzy sprowadzonych przez Londyńczyków za czasów Francuza, widzę, że w przytłaczającej większości przypadków miał nosa. Nie chodzi tylko o wielkie nazwiska, jak Berbatow czy Modrić, i nie chodzi o Garetha Bale’a, którego transfer z Southampton jest wspólną zasługą Jola i Comollego, ale także o zawodników wówczas kompletnie nieznanych, którzy po kilku latach zdołali się jednak wypromować, jak Assou-Ekotto, Kaboul czy grający dziś w Milanie Kevin Prince-Boateng.

Jeśli Comollemu w kwestii polityki transferowej można coś zarzucić, to przede wszystkim fakt, że kupując, nie zawsze kierował się aktualnymi potrzebami drużyny. Martin Jol długo stukał do drzwi prezesa, dopominając się o lewoskrzydłowego i defensywnego pomocnika, a otrzymywał w zamian piątego ofensywnego pomocnika albo czwartego napastnika, bo akurat był do kupienia, albo wyglądało na to, że za rok-dwa będzie go można z zyskiem odsprzedać.

Myślenie amerykańskich właścicieli Liverpoolu jest dla mnie jasne: klub potrzebuje ciągłości, a ciągłości nie zapewni 63-letni Roy Hodgson, i tak będący pod ostrzałem za niezbyt efektowny początek pracy na Anfield. Młody dyrektor sportowy ma pracować na sukcesy tego i następnych szkoleniowców, zmiana na stanowisku trenera nie będzie oznaczała wymiany jego współpracowników czy połowy składu… Tyle że tak samo myślał przed laty Daniel Levy: kiedy czytam dzisiejsze oświadczenie Johna W. Henry’ego, w którym rzuca się w oczy słowo „innowacyjność”, mam wrażenie, jakbym słuchał tamtego młodego prezesa Tottenhamu. Diabeł tkwi w szczegółach, a zwłaszcza w tym, czy Comolli będzie umiał się dogadać z Hodgsonem. Jako człowiek, który przez lata pracował na kontynencie, obecny menedżer Liverpoolu wprawdzie dobrze zna taką strukturę zarządzania klubem, zwracam jednak uwagę, że kiedy przyszedł do Fulham, doprowadził do odejścia z Craven Cottage dyrektora Lesa Reeda. No chyba że uznamy, iż stanowisko Roya Hodgsona nie ma znaczenia, bo i tak został już spisany na straty.

 

Comollemu życzę jak najlepiej, trochę zawstydzony, że tak źle życzyłem mu wtedy. Ale powrotu do z pewnością mało innowacyjnej struktury klubu zarządzanego przez menedżera nie żałuję. To już trochę poza tematem, ale od wczoraj mam wrażenie, że geniusz Harry’ego Redknappa stanowi najlepszą ze znanych mi ilustrację działania brzytwy Ockhama. W czasach, kiedy inni menedżerowie komplikują sobie i piłkarzom życie poszukując taktycznych nowinek, skomplikowanych ustawień czy specjalnych zadań, on po prostu mówi im, by zajmowali na boisku te pozycje, które odpowiadają im najlepiej, i aby robili z piłką to, co najlepiej potrafią. Tak rozumiem deklarację z poniedziałkowej konferencji, że w przypadku Tottenhamu najlepszą obroną jest atak i że mając do dyspozycji pięciu znakomitych ofensywnych pomocników po prostu trzeba wystawić wszystkich pięciu i to możliwie tam, gdzie najlepiej się czują. „Nie mam wyjścia, muszę zaryzykować – tłumaczył dziennikarzom Harry Redknapp. – Przecież nie posadzę na ławce Modricia albo van der Vaarta. To może być dla wszystkich ostra jazda, ale w końcu gramy u siebie…”.

Nie mam złudzeń: czasem to podejście będzie się mścić, z pewnością znajdą się tacy szczególarze, którzy – jak Benitez przed dwoma tygodniami – znajdą słabe punkty konstrukcji wznoszonej przez Redknappa. Ale kiedy wczoraj w 89. minucie słyszałem, jak wołał do Garetha Bale’a: „Go on, son!”, a dziś czytam deklaracje Walijczyka, że nigdzie się z Tottenhamu nie wybiera, to myślę sobie, że jedno może mieć z drugim związek. Gdzie Bale znajdzie drugiego takiego trenera, który delegując go do gry zamiast rysować w kajeciku jakiś schemat akcji, każe mu po prostu być sobą?

Taksówka dla Maicona albo Incredi-Bale

Uwielbiam, co ja mówię, kocham mylić się w ten sposób. Niech będzie, że się na tym kompletnie nie znam. Może rzeczywiście się nie znam? Może ponad 20 lat kibicowania Tottenhamowi uczyniło ze mnie jamnika, który wciąż nie potrafi wyjść spod szafy? A czy nie jest przypadkiem tak, że już pół roku temu, po wyjazdowym zwycięstwie nad Manchesterem City, dającym Tottenhamowi prawo do gry w Lidze Mistrzów tłumaczyłem samemu sobie, że tamten czas – czas marudzenia na moją drużynę, że nawet będąc na najlepszej drodze zawsze musi coś spieprzyć, definitywnie się skończył? Że najwyższa pora wreszcie w nich uwierzyć?

Dobra, dość tych wzdychów. Najwyższa pora przede wszystkim na poważne potraktowanie Harry’ego Redknappa. Naśmiewanie się z niego należy wśród części angielskich wyjadaczy do dobrego tonu (druga część jest z nim zwyczajnie zaprzyjaźniona): że żaden z niego strateg, że w taktyce jest kiepski – czego dowody złożył poniekąd przed pierwszym meczem z Young Boys Berno, a potem przed dwoma tygodniami w Mediolanie… Że owszem, piłkarze go lubią, że nie nudzą się z nim podczas treningów, że potrafi z nimi rozmawiać, ale jak przychodzi do odprawy, to mówi po prostu: „siądziemy na nich od pierwszej minuty i zobaczymy, co się wydarzy”. Najwyższa pora na potraktowanie Redknappa serio, bo nawet jeśli przyznać, że Inter miał słabszy dzień i że brakowało mu kilku podstawowych piłkarzy (a nam to niby nie brakowało?!), to przecież takie porażki temu zespołowi i temu trenerowi nie zdarzały się dotąd nadmiernie często. Menedżer Tottenhamu zapowiadał szturm, wierzył w jego powodzenie, nie kombinował np. z wystawieniem od pierwszej minuty bardziej defensywnie usposobionego Palaciosa (nie zrobił tego także od 45. minuty, kiedy musiał zdjąć kontuzjowanego van der Vaarta; wykazał się też pomyślunkiem, cofając wprowadzonego w miejsce Holendra Jenasa i dając Modriciowi więcej swobody z przodu). „Najlepszą obroną jest atak”, powtarzał przed meczem. Jakże piłka nożna potrafi być czasem prosta…

Tym, co w drużynie Tottenhamu imponowało mi najbardziej, była… drużyna właśnie. Pal licho błyski geniuszu Walijczyka, Chorwata czy Holendra, dziś na White Hart Lane oglądaliśmy zespół, w zasadzie bez słabych punktów i w zasadzie bez indywidualnych błędów. Za dużo miejsca miał na San Siro Sneijder między obrońcami a pomocnikami Tottenhamu? Na White Hart Lane nie miał go wcale. Skrzydłowi gubili kryjących ich bocznych obrońców? Nie tym razem, a jeśli nawet raz czy drugi udało się przedrzeć Biabianiemu, zatrzymywał go asekurujący Assou-Ekotto Kaboul. Przede wszystkim jednak: to Tottenham, nie Inter, dyktował warunki gry. To on narzucił szalone tempo, to on odbierał piłkę rywalowi, często jeszcze na jego połowie, to on potrafił przerzucić akcję z jednego skrzydła na drugie, a kiedy trzeba – zaatakować także środkiem, to on więcej biegał, to on mocniej się przepychał w pojedynkach jeden na jeden.

Oczy całego piłkarskiego świata zwrócone były na Garetha Bale’a i Walijczyk nie zawiódł. To jedna z moich pomyłek, bo przyznaję: nie mieściło mi się w głowie, że można powtórzyć wyczyn z Mediolanu – zwłaszcza że hat-tricka sprzed dwóch tygodni Bale ustrzelił w momencie, kiedy piłkarze Interu wyraźnie spuścili z tonu. W tym momencie najwyraźniej nikt nie jest w stanie go powstrzymać (no, może poza Rafaelem i Philem Nevillem…), nikt nie jest w stanie dotrzymać mu kroku, kiedy zaczyna przyspieszać. Paradoksalnie, Walijczyk przedostaje się pod bramkę rywali bardzo prostymi środkami, nie drybluje, nie błyszczy techniką, po prostu kopie piłkę prosto przed siebie i zaczyna biec: 50, 60, 70 metrów… Pytanie do Rafy Beniteza: dlaczego dziś tak rzadko Maicona asekurował któryś z defensywnych pomocników, podwajając krycie (że skrzydłowi Interu nie wracają do obrony, to Redknapp mówił jeszcze wczoraj na konferencji)? „Taxi dla Maicona” kibice Tottenhamu zamawiali już po godzinie gry, a najgorsze było jeszcze przed Brazylijczykiem. A może po prostu Javier Zanetti nie wytrzymuje 90 minut gry w tempie dość naturalnym dla Premier League, ale w Europie nieczęsto spotykanym?

O Bale’u będę musiał napisać osobno, podsumowując ten niewiarygodny rok, który zaczynał jako rezerwowy. Będę musiał wrócić do trwających zimą spekulacji, że zostanie wypożyczony gdzieś na północ, wspomnieć o kontuzji Assou-Ekotto, która umożliwiła mu w zasadzie powtórny debiut, a wkrótce – zakończenie feralnej statystyki, mówiącej, że Tottenham z nim w składzie nigdy nie wygrywa. Napomknąć o miejscu pochodzenia, o przywiązaniu do domu i rodziny (wspominałem rano, że kiedy Redknapp dał mu w ubiegłym tygodniu parę dni wolnego, doradzając wyprawę nad jakieś ciepłe morze, ten pojechał spędzić parę dni u mamy w Cardiff). Wszystko to trzeba będzie zrobić, i przyjdzie na to czas, kiedy w kolejce po skrzydłowego Tottenhamu ustawiać się będą Reale i Barcelony. Na razie można pochwalić jeszcze kilku jego kolegów, zwłaszcza niezmordowanego Modricia, który nie tylko wielokrotnie odbierał piłkę przeciwnikom, ale w pierwszej połowie popisał się fantastyczną akcją i bajecznym podaniem do van der Vaarta. Cud boski, że Holender nie spalił…

Pochwalić należy też Kaboula i Gallasa, twardych i zdecydowanych, a nade wszystko niepopełniających głupich błędów; sprzed pola karnego Tottenhamu Sneijder mógł wykonać tylko jeden rzut wolny. Cudiciniego, który w tych nielicznych przypadkach, kiedy miał coś do obronienia – robił to z dużym spokojem. Assou-Ekotto, który bez problemów radził sobie z Biabianym. Lennona, który zwłaszcza w ciągu pierwszych 45 minut szarpał po prawej stronie. Huddlestone’a, który – podobnie jak Modrić – niezbyt często zapędzał się do przodu, za to odbierał piłki, a następnie uruchamiał szybki atak swoim firmowym kilkudziesięciometrowym podaniem na skrzydło. Croucha, który zepsuł wprawdzie wyborną sytuację w pierwszej połowie (po jednym z pierwszych rajdów Bale’a strzelał, zamiast podawać do lepiej ustawionego van der Vaarta), ale zdobył kluczową drugą bramkę i wygrał niezliczoną ilość pojedynków z obrońcami, zgrywając piłkę kolegom. Van der Vaarta wreszcie, który w swoim dziesiątym występie w barwach Tottenhamu strzelił szóstego gola. Aż szkoda przerywać tę wyliczankę.

Tottenham Hotspur… Drużyna, z którą nie będziecie się nudzić. Drużyna, która myśli wyłącznie o grze ofensywnej, która gra szybki futbol, która kocha zagrania z pierwszej piłki i rajdy po skrzydłach. Drużyna, w której doskonale czują się tacy mistrzowie piłkarskiego fachu jak Hoddle czy Modrić, Gascoigne czy van der Vaart, Ginola czy Bale, Klinsmann czy Defoe. Przypomnijmy: ostatni raz takie emocje na White Hart Lane przeżywano 48 lat temu, kiedy w Pucharze Europy legendarna drużyna Billa Nicholsona walczyła jak równy z równym z Benficą z Eusebio w składzie. Wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec. Salman Rushdie swój fundamentalny esej o Tottenhamie pisał po marnym 1:0 w finale Pucharu Ligi z Leicester, w 1999 r. Najwyższy czas nie na pojedynczy esej, ale na całą książkę.

Liga Mistrzów na żywo: White Hart Lane, 20.45

10.40

Nawet jeśli to się skończy kolejną bolesną lekcją, daną Harry’emu Redknappowi i jego piłkarzom przez skądinąd wybitnego taktyka i mistrza rozgrywek pucharowych Rafę Beniteza, i tak czekam na dzisiejszy wieczór pełen ekscytacji. Ubiegłoroczny zwycięzca Ligi Mistrzów na White Hart Lane, telewizyjne transmisje na cały świat i powszechne – po zdumiewającym wyniku sprzed dwóch tygodni – oczekiwanie na wielkie widowisko… Coś, do czego kibice takiego Manchesteru United, Arsenalu, Chelsea czy Liverpoolu, zdołali w ostatnich latach przywyknąć, dla fana Tottenhamu wciąż jest nowością, wciąż widok jego piłkarzy wsłuchujących się w przeróbkę Haendlowskiego hymnu „Zadok the Priest” przyspiesza mu bicie serca.

Będę tu sobie blogował w ciągu dzisiejszego dnia, dopisując kolejne akapity zapewne niezbyt regularnie, bo wirus, który mnie zaatakował, wciąż daje o sobie znać, a w dodatku za kilka godzin czeka mnie wyprawa do lekarza, ale całkiem zwyczajnie nie mogę wytrzymać w łóżku. Nawet podrzemując między jednym a drugim atakiem kaszlu układam sobie w myślach scenariusz tego meczu, modląc się zwłaszcza, by gospodarzom wystarczyło koncentracji w ciągu pierwszego kwadransa – kwadransa, który przesądził o wyniku meczu na San Siro.

 

11.11

Na wczorajszej konferencji prasowej Harry Redknapp był w swoim żywiole: groził Football Assotiation bojkotem pomeczowych konferencji prasowych, jeśli ukarze go za – skądinąd nie do końca uzasadnioną – krytykę sędziego Clattenburga po sobotnim meczu z MU, flirtował z jedną z włoskich dziennikarek i żartował z siedzącego w pierwszym rzędzie dżentelmena, że wygląda jak syn Rafy Beniteza. Nade wszystko jednak był w swoim żywiole, zawczasu odkrywając karty i zapowiadając szturm swojej drużyny. Stara klisza „najlepszą obroną jest atak” znajduje tu zastosowanie po raz kolejny – trudno się bronić nie tylko ze względu na to, że w defensywie zabraknie kontuzjowanych Ledleya Kinga i Michaela Dawsona, a w bramce nie wystąpi pauzujący za czerwoną kartkę z Mediolanu Gomes. Także w drugiej linii Tottenhamu brakuje po prostu piłkarzy myślących o zabezpieczaniu tyłów, poza nienajlepszym w tym sezonie i za dziewięć godzin obsadzonym raczej w roli rezerwowego Palaciosem. Nawet jeśli ustawienie Londyńczyków może nieco przypominać stosowane przez Beniteza 4-2-3-1, to owa dwójka środkowych (Modrić i Huddlestone, ewentualnie Jenas) również myśleć będzie przede wszystkim o grze do przodu, nawet jeśli nie zabraknie jej, Chorwatowi zwłaszcza, serca do walki o piłkę.

Redknapp mówi, że kluczem do zwycięstwa będzie gra jego skrzydłowych, Bale’a i Lennona – że to oni będą próbowali przedzierać się pod pole karne Interu, zwłaszcza, że skrzydłowi gości raczej nie będą przesadnie angażować się w przerywanie ich akcji. Problem oczywiście w tym, że w razie potrzeby krycie Walijczyka i Anglika podwajać będzie jeden z defensywnych pomocników Interu, ale w przypadku udanej akcji i dośrodkowania to z kolei stworzy okazję któremuś z zawodników wchodzących z drugiej linii. Gareth Bale, który w ciągu ostatnich dwóch tygodni z największej (może obok Wilshere’a) nadziei futbolu brytyjskiego stał się jedną z największych nadziei futbolu europejskiego, mówił wczoraj, że tak jak Cristiano Ronaldo nauczył się żyć z podwojonym kryciem, tak i on musi iść w ślady Portugalczyka, ucząc się stale nowych sztuczek. Co do mnie, nie wierzę, by dzisiejszego wieczora możliwe było powtórzenie takich rajdów jak te z San Siro. Już wtedy przypisywałem ich skuteczność tyleż szybkości Walijczyka, co rozkojarzeniu Włochów, przekonanych o rozstrzygniętym godzinę wcześniej wyniku. Maicon został niedawno wybrany na najlepszego obrońcę poprzedniej edycji Ligi Mistrzów (za najlepszego bramkarza uznano Julio Cesara, wśród pomocników wygrał Sneijder, wśród napastników – Milito, Inter zgarnął więc komplet wyróżnień)…

Już prędzej myślę, że może zagrożenie dla Interu pojawi z prawej strony, gdzie szybkość Lennona może sprawić kłopoty Chivu. Skrzydłowy, do którego dośrodkowań zawsze zgłaszano zastrzeżenia, teraz podaje jakby celniej, reszta więc w głowie i nogach Petera Croucha. To nie przypadek, że jedyne gole napastnika Tottenhamu w tym sezonie padały w Lidze Mistrzów: obrońcy Premier League umieją już sobie z nim radzić, na europejskich boiskach styl gry drągala z Londynu wciąż jest niespodzianką. Oczywiście Benitez zna Croucha na wylot, trenował go w Liverpoolu, więc z pewnością będzie wiedział, co podpowidzieć Lucio i Samuelowi…

 

11.45

Tottenham ma dobre powody, żeby walczyć co najmniej o remis: zwycięstwo Interu zapewni mu awans już po czterech kolejkach i pozwoli wystawiać w dwóch ostatnich meczach, z Werderem i Twente, rezerwowych. Tym bardziej, że ma w perspektywie nie tylko rozgrywki ligowe, ale i klubowy Puchar Świata. W ten sposób nadzieja zespołów zajmujących obecnie trzecie i czwarte miejsce w grupie na urwanie punktów obrońcy trofeum – a w perspektywie także prześcignięcie Tottenhamu – radykalnie wzrasta.

Zadanie Interu jest oczywiście nieco utrudnione: z powodu kontuzji nie zagrają Julio Cesar, Cambiasso i Stanković, niewykluczone też, że Benitez da odpocząć fenomenalnemu w tym sezonie Eto’o – tu jednak ma mocnego zmiennika w postaci Milito. O ile w przypadku składu Tottenhamu nie mamy raczej wątpliwości, Hiszpan zastanawia się także, czy za plecami napastnika wystawi, jak przed dwoma tygodniami, znakomitych Biabiany’ego i Coutinho (młody Brazylijczyk był wówczas, moim zdaniem, najlepszy na boisku, nawet jeśli uwaga mediów skupiła się na Bale’u), czy raczej wymieni któregoś z nich na silniejszego Pandewa. Pytanie też, kto zagra w środku pomocy w miejsce Cambiasso: angielskie media spodziewają się świetnie znanego Redknappowi z czasów Portsmouth kolejnego siłacza, Muntariego.

 

12.20

Wspomniany wyżej Muntari pojawia się w angielskich mediach w jeszcze jednym kontekście: że kiedy Harry Redknapp będzie zmuszony do sprzedania Interowi Garetha Bale’a (sam prezydent Moratti przyznał, że złożył stosowną ofertę jeszcze w wakacje), w rozliczeniu przyjmie pod swoje skrzydła jednego z dawnych podopiecznych. Na razie Redknapp zdecydowanie odpowiada, że Walijczyk nie jest na sprzedaż, bo klub, który zamierza zadomowić się w Lidze Mistrzów, nie może pozbywać się swoich najlepszych piłkarzy. Sam Bale z kolei na razie wydaje się stąpać twardo po ziemi: pamięta, że jeszcze 10 miesięcy temu nie mieścił się w składzie, mówi, że wiele swojemu menedżerowi zawdzięcza i że musi się jeszcze wiele nauczyć, zanim zacznie się przejmować transferowymi plotkami. Nie bez taniego liryzmu warto dodać, że o stąpaniu po ziemi świadczy także to, gdzie spędził kilka dni urlopu, przyznanego mu w ubiegłym tygodniu przez Redknappa po wyczerpującej pierwszej fazie sezonu: zamiast, jak niektórzy, do Dubaju, Bale pojechał do rodziców, do Cardiff…

 

13.30

Mam zaplanowane dwa następne punkty: o kluczowych pojedynkach i o Benitezie, ale – niestety – najpierw do lekarza. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo…

 

15.20

Kluczowe pojedynki, rzecz jasna oprócz starcia Bale-Maicon, to Samuel Eto’o z Williamem Gallasem i Philippe Coutinho z Alanem Huttonem – w obu przypadkach zdecydowanie więcej atutów, przede wszystkim szybkość i aktualna forma, jest po stronie Interu – chyba że rację ma Nie płakałem po Mourinho, przekonujący w jednym z komentarzy, że młodzi Coutinho i Biabiany tracą na wyjazdach połowę wartości. Ale najciekawiej zapowiada się porównanie (trudno to nazwać pojedynkiem, bo na boisku pewnie widzieć się będą rzadko) dwóch genialnych holenderskich rozgrywających – Sneijdera i van der Vaarta. Przyjaciele z dawnego Ajaxu, koledzy i rywale z reprezentacji, a także ludzie, którym niezbyt powiodło się w Madrycie, będą mogli coś sobie wzajemnie udowodnić. Już zresztą zaczęli, wymieniając między sobą złośliwe esemesy w stylu, kto czyją koszulką czyści Puchar Mistrzów.

Więcej do udowodnienia ma oczywiście piłkarz Tottenhamu, który w ciągu zaledwie dwóch miesięcy stał się rewelacją Premier League (a kosztował, przypomnijmy, tylko 400 tys. więcej niż za niejakiego Bebe zapłacił Alex Ferguson…). Pytanie tylko, czy starczy mu sił; po mundialu miał skrócone wakacje, podczas okresu przygotowawczego w Realu nie grał zbyt wiele – praktycznie zaczął sezon w Tottenhamie bez jakiegokolwiek rozruchu, za co płacił i płaci serią urazów. Na Old Trafford w sobotę zszedł na kilkanaście minut przed końcem, wydawało się, że naciągnął któreś ze ścięgien, ale w poniedziałek Redknapp tłumaczył już, że raczej chodziło o skurcze i że Holender jest trochę zmęczony zbyt dużą ilością piłki. Arcyważny mecz we wtorek przychodzi zatem zbyt szybko…

A propos urazów w Interze polecam wpis na blogu Rafała Steca; przeczytałem jak zwykle z zainteresowaniem, choć nie znalazłem kropki nad i: zajeżdża Benitez swoich piłkarzy, czy nie?

 

16.15

To jeszcze a propos Interu i kontuzji (sprawę wywołała, jak się okazuje „La Gazetta dello Sport”): „Wszystkie drużyny łapią kontuzje” – tłumaczył na wczorajszej konferencji prasowej Benitez, podając statystyki, z których wynika, że 40 proc. kontuzji mięśniowych (bo ich dotyczył zarzut) przydarzyło się, kiedy jego piłkarze byli na zgrupowaniach reprezentacji, a 85 proc. to powtórki urazów z poprzedniego sezonu. Bronił się także – w związku z porównaniami do Mourinho – że 80 proc. treningów toczy się z piłką i przy piłce, i że drużynie brakuje czasu na regenerację w związku z liczbą meczów do rozegrania we wszystkich rozgrywkach, a także z faktem, iż także wielu jego piłkarzy nie wróciło odpowiednio wcześnie z mistrzostw świata.

W ogóle ostatnie konferencje prasowe Hiszpana upływają pod znakiem porównań, bo wczoraj musiał (lub chciał) polemizować także z Royem Hodgsonem, narzekającym, że odziedziczył w Liverpoolu dużo kosztownych niewypałów. Było ostro, nawet jak na angielskie standardy, padły też liczby, mające dowodzić racji Hiszpana, ale nie będę Was nimi zanudzał, bo w końcu nie o Liverpoolu dziś rozmawiamy. Napiszę tylko, że im więcej czasu upłynęło od wyjazdu Beniteza z Anglii, tym częściej na Anfield Road wspomina się go z rozrzewnieniem.

Sam o Benitezie w Liverpoolu napisałem w ciągu poprzedniego sezonu tysiące słów. Mnożyłem wątpliwości co do jego transferów, narzekałem na brak klasy w relacjach z kolegami-menedżerami i na chłód panujący od jakiegoś momentu w liverpoolskiej szatni, jednego wszakże nie kwestionowałem: taktycznego kunsztu, udowadnianego wielokrotnie, ale najwyraźniej może w rozgrywkach Ligi Mistrzów właśnie. Triumf nad Realem Ramosa byłby tylko jednym z wielu przykładów – upieram się, że pierwszy mecz z Tottenhamem był przykładem najświeższym, bo Benitez świetnie wiedział, jak poradzić sobie z rywalem, a wynik „na papierze” zepsuła jedynie porażająca skala sukcesu odniesionego przez Inter w pierwszej połowie. Oto dlaczego trudno mi być przed dzisiejszym wieczorem optymistą, choć – jak napisałem na początku – cokolwiek się stanie, czekam na niego z ekscytacją… Darujcie autocytat: wiele można powiedzieć o Tottenhamie, ale nie to, że można się oglądaniem go znudzić.

 

19.45

Za chwilę składy, ale wiadomo już (błogosławiony Twitterze!), że w pierwszej jedenastce Tottenhamu będzie van der Vaart. Czy jeszcze raz będzie bohaterem White Hart Lane? A może jednak będzie nim Gareth Bale, tu wychwalany pod niebiosa przez Arsene’a Wengera? Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to niemożliwe. Że obejrzymy Benitezowską partię szachów, zakończoną matem dla Tottenhamu – nawet jeśli emocji będzie co niemiara. Ale co tam, do meczu godzina, najwyższy czas przemienić się w kibica. Zdrowy rozsądek powróci, mam nadzieję, za kilka godzin.

 

19.50.

Są składy, w zasadzie bez niespodzianek.

Tottenham (4-4-1-1): Cucidini; Hutton, Kaboul, Gallas, Assou-Ekotto; Lennon, Huddlestone, Modric, Bale; Van der Vaart; Crouch.

Inter (4-2-3-1): Castellazzi; Maicon Lucio Samuel Chivu; Zanetti Muntari; Biabiany Sneijder Pandev; Eto’o

A więc Coutinho, którego tak tu wychwalałem, jeżeli zagra, to z pewnością nie od pierwszej minuty… Dla Younesa Kaboula to najważniejszy mecz w życiu. Zwróćcie na niego uwagę, bo facet ma wszystko, co potrzebne, by stać się wielkim obrońcą: szybkość, technikę, siłę i odwagę, którą imponuje zwłaszcza podczas niemal bezbłędnych wślizgów, także we własnym polu karnym. Jedyny właściwie feler Francuza to momenty dekoncentracji, ale szczęśliwie zdarzające się coraz rzadziej. Byle nie dziś…

Gramy do gwizdka

No dobra, miejmy to szybko z głowy i zajmijmy się poważniejszymi sprawami. Heurelho Gomes nie powinien wkraczać w rolę sędziego, nawet jeśli był słusznie przekonany, że jego drużynie należy się rzut wolny. Sekundę wcześniej w polu karnym Tottenhamu szarżował Nani, niemal do ostatniej chwili pociągany za koszulkę przez Kaboula i w związku z tym usiłujący wymusić jedenastkę. Pół sekundy wcześniej Portugalczyk przytrzymywał sobie piłkę ręką, by wzmocnić swoje argumenty. Sędzia karnego nie podyktował, Gomes przejął więc futbolówkę od Naniego, przesunął ją o kilka metrów do przodu, by wykonać rzut wolny, chwilę się ociągał, a co było potem, zobaczcie sami.

Błąd sędziego niewątpliwy i niekwestionowany: skoro nie ma karnego, jest ręka Naniego i rzut wolny dla Tottenhamu. Ale błąd Gomesa równie niewątpliwy i niekwestionowany: skoro nie ma gwizdka, lepiej zachowywać się tak, jakby go nie było i nie decydować samemu, co powinno być grane. Prosta piłka.

Uwagi ogólne można przy tej okazji wygłosić dwie: Tottenham wyjątkowo nie ma szczęścia do decyzji sędziowskich na Old Trafford, ze szczególnym uwzględnieniem decyzji Marka Clattenburga. Przed pięcioma laty ten właśnie arbiter nie zauważył, że piłka po strzale Mendesa przekroczyła linię bramkową o dobry metr, zanim Roy Carroll zdołał ostatecznie wypchnąć ją w pole. Przed dwoma laty Howard Webb podyktował karnego dla MU, mimo iż Heurelho Gomes czysto wybił piłkę spod nóg Carricka – Tottenham prowadził wówczas 0:2, decyzja sędziego pozwoliła Czerwonym Diabłom wrócić do gry.

Uwaga druga: istnieje jednak pewien rodzaj równowagi w futbolowym ekosystemie. Skoro przed dwoma tygodniami sędzia nie powinien był uznać bramki Huddlestone’a w meczu z Fulham, to teraz mógł uznać gola Naniego. Tam zyskaliśmy, tu tracimy, w bilansie wychodzimy na zero.

Otwarte pozostaje oczywiście pytanie, czy gdyby nie drugi gol dla MU Tottenham zdołałby przywieźć do Londynu wynik remisowy? Szczerze mówiąc, niewiele na to wskazywało. Wiem, rzecz jasna, że MU niejeden już raz w tym sezonie remisował wygrane mecze, ale po ubiegłotygodniowym zwycięstwie nad Stoke wydawało się, że ta maszynka zaczęła wreszcie zaskakiwać. Tottenham miał w tym meczu swoje szanse, przede wszystkim podczas wyjątkowo otwartej i – zwłaszcza jak na standardy tego stadionu – wyrównanej pierwszej połowy, kiedy to van der Vaart uderzył w słupek, a van der Sar z dużym trudem poradził sobie ze strzałem Modricia. W drugiej połowie jednak, nade wszystko po wzmocnieniu drugiej linii MU wejściem Scholesa, pomysły się wyczerpały, zszedł kontuzjowany van der Vaart i pozostało granie na aferę, czyli na główkę wprowadzonego w miejsce Holendra Croucha. Nie podejrzewam, by Vidić z Ferdinandem mieli w końcówce przeżywać ciężkie chwile, a skoro jestem przy obrońcach MU nie mogę nie zauważyć, że młody Rafael radził sobie z Garethem Balem nieporównanie lepiej niż niejaki Maicon…

Decyzja Harry’ego Redknappa o postawieniu w ataku na Robbiego Keane’a spodobała mi się niezwykle, bo jestem sentymentalnym starym durniem. To nie tylko to, że lubię Irlandczyka, ale i to, że lubię, jak moja drużyna gra piłkę po ziemi, a nie ogranicza się wyłącznie do dośrodkowań na głowę wysokiego napastnika. Jestem jednak świadom, że była to decyzja ryzykowna potrójnie: abstrahując od formy, w jakiej obecnie znajduje się Keane, i od tego, że nieliczne rajdy skrzydłami Lennona i Bale’a nie mogły się kończyć zagraniem wysokiej piłki, obecność Pawluczenki lub Croucha jest przecież konieczna również we własnym polu karnym przy stałych fragmentach gry. Efekt? Nie było komu pilnować Vidicia, kiedy strzelał pierwszą bramkę dla United…

PS Ten dzień tak mi się ułożył, że zdołałem obejrzeć jedynie spotkanie na Old Trafford. Wrzucam więc tych kilka akapitów i idę oglądać retransmisje.

Kanonada

Temat, który – jak wiecie – zaprząta mnie od jakiegoś czasu: czy ta drużyna Arsenalu jest materiałem na mistrza kraju. Sądząc po dzisiejszym wyniku, oczywiście tak. Sądząc po dzisiejszym występie, hmmm…

To był świetny mecz. Toczony w obłędnym tempie, z którego wynikały także spóźnione wślizgi (choć sędzia Clattenburg w pierwszej połowie pokazał mnóstwo kartek, o polowaniu na kości nie było raczej mowy – ot, za każdym razem uciekający z piłką zawodnik był o ułamek sekundy szybszy od goniącego). Mimo błyskawicznego – ale zasłużonego – wyrzucenia Boyaty z boiska, przez co Manchester City niemal całe spotkanie musiał grać w dziesiątkę, mecz otwarty i wyrównany. Zdecydowanie nie przypominało to starcia Interu z Tottenhamem: we środę czerwona kartka Gomesa właściwie zamknęła sprawę mówienia o tym meczu w kategoriach czysto piłkarskich. Dziś można się było zastanawiać, co  by było, gdyby piłkarze Manciniego zdążyli wcześniej strzelić samemu. Po jednym z rajdów Richardsa Silva mógł przecież zdobyć bramkę – być może kluczowa dla tego meczu była więc druga, a nie piąta minuta, czyli moment, w którym Łukasz Fabiański po raz pierwszy tego popołudnia mógł się wykazać koncentracją i refleksem?

Po czerwonej kartce sytuacja musiała się oczywiście zmienić. Problemem gospodarzy było załatanie dziury po wyrzuconym z boiska środkowym obrońcy; jak zauważa nieoceniony Michael Cox, w ciągu następnych 30 minut Mancini kilkakrotnie zmieniał ustawienie defensywy, a to umieszczając jako partnera Kompany’ego Yaya Toure, a to Richardsa (który przez moment grał także… na środku ataku), a to przesuwając na lewą obronę Barry’ego w miejsce Boatenga, a to wpuszczając w drugiej połowie Bridge’a… Spore zamieszanie, nieprawdaż? Inna sprawa, że od lat cała Anglia ogląda akcje Arsenalu przebiegające według schematu, który przyniósł Kanonierom pierwszą bramkę (wymiana piłki po obwodzie, wejście z drugiej linii w pole karne, zagranie z klepki do będącego już w szesnastce kolegi, wykończenie akcji przez wchodzącego…), a nie znaczy to, że ktokolwiek nauczył się ów schemat neutralizować. Ktokolwiek – nie defensywa prowizorycznie klecona w warunkach frontowych…

Za każdym razem, kiedy oglądam w tym sezonie Arsenal, myślę o możliwościach, jakie daje im sprowadzony przed sezonem Marouane Chamakh. Marokańczyk, jak wszyscy pozostali w tej drużynie, uwielbia grę kombinacyjną, ale jego wzrost pozwala także na częstsze dośrodkowania w pole karne, a co za tym idzie – śmielszą grę skrzydłami. Gdybyż jeszcze Gael Clichy nieco lepiej centrował (choć przy Waynie Bridge’u jego statystyki i tak nie są złe: lewy obrońca MC dośrodkowywał w pole karne rywala 49 razy, za każdym razem niecelnie…). Słabsza w ostatnich tygodniach forma Arszawina przestaje być problemem, skoro wraca Walcott, obrona bez Vermaelena jakoś sobie radzi, fenomenalnie rozwija się Wilshere, a co polskiego czytelnika musi cieszyć szczególnie – wydaje się, że Łukasz Fabiański wreszcie odzyskał pewność siebie. Dziś wprawdzie raz niefortunnie wyszedł do górnej piłki, dając się wyprzedzić Adebayorowi, ale ten uderzył niecelnie – poza tym zaś bramkarz Arsenalu radził sobie bardzo dobrze. Zdaję sobie sprawę, że w tym moim pisaniu nadużywam przykładów związanych z Tottenhamem, ale ten wydaje się na miejscu: przed dwoma laty cała Anglia naśmiewała się z Heurelho Gomesa, dziś wszyscy traktują go serio. Pozbycie się towarzyszących własnemu nazwisku stygmatyzujących przymiotników jest absolutnie możliwe.

Jak słyszę bardzo dobry mecz przeciwko Blackburn rozegrał Liverpool, a i Torres pojawił się na liście strzelców, czas więc na marsz w górę tabeli. Jak wysoko? Na mocne opinie w tej sprawie jest zdecydowanie za wcześnie, zwłaszcza że nowy właściciel drużyny z Anfield Road wyłoży pewnie w styczniu jakieś pieniądze na wzmocnienia, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obecna pierwsza czwórka – choć niekoniecznie w tej kolejności – może być pierwszą czwórką na koniec sezonu. Mocniejsze od liverpoolskich nadziei na przełamanie są chyba zresztą nadzieje manchesterskie – te z okolic Old Trafford. Czerwone Diabły przecież również wyszły z jakiegoś psychologicznego impasu, kolejny raz pozwalając wprawdzie rywalowi odrobić straty na kilka minut przed końcem meczu, ale w ostatniej chwili ponownie wychodząc na prowadzenie. Czy wyglądałoby to tak różowo, gdyby Gary Neville dostał drugą żółtą kartkę za faul na Etheringtonie? Pytanie, na które żaden kibic MU nie będzie odpowiadał, skoro ma „Chicharito” Hernandeza, porównywanego już z Solskjaerem czy młodym Michaelem Owenem…

Tylko krowa nie zmienia poglądów

Wayne Rooney… podpisał nowy, pięcioletni kontrakt z Manchesterem United. Rooney: „Przez ostatnich kilka dni rozmawiałem z menedżerem i właścicielami klubu, którzy przekonali mnie, że to najwłaściwsze miejsce. Kibice byli dla mnie fantastyczni od momentu przyjścia do Manchesteru, teraz muszę swoją grą odzyskać ich serca. Powiedziałem we środę, że sir Alex jest geniuszem – jego zaufanie i wsparcie umożliwiły mi powrót”. Ferguson: „Mówiłem, że drzwi są zawsze otwarte, jestem zachwycony, że zgodził się zostać”.

Football, bloody hell… Kilkanaście godzin po deklaracji, że zamierza odejść, angielski napastnik zmienił zdanie, przeprosił kolegów-piłkarzy i trenera, po czym w błyskawicznym tempie przedłużył umowę z wicemistrzem Anglii. Żeby ten zadziwiający zwrot wydarzeń mógł mieć miejsce, Rooney musiał wprawdzie zjeść żabę – bo to w końcu on kilkadziesiąt godzin wcześniej zarzucił klubowi brak ambicji na miarę jego ambicji (ale z drugiej strony, jak zwraca uwagę Mark Ogden, nigdy nie powiedział, że chce odejść…). Całe szczęście, że ze strony klubu nie padło ani jedno słowo, które utrudniałoby mu zmianę decyzji. A może padły takie, które pozwoliły mu rzecz jeszcze raz przemyśleć? Sir Alex Ferguson użył we środę powiedzonka o pastwisku i krowie:  że niektórym wydaje się, iż krowa na pastwisku sąsiada jest lepsza od krowy na jego pastwisku. Powiedzonko, przez metaforykę bukoliczną, okazuje się nadspodziewanie użyteczne: ludziom, którzy mają kłopot z faktem, że po tym, co zostało dotąd powiedziane, podpisanie kontraktu przez Rooneya wydaje się kompletnie nielogiczne, można odpowiedzieć po prostu, że jedynie krowa nie zmienia poglądów. Naprawdę byłoby dużo lepiej, gdyby podobne zwroty wydarzeń zdarzały się częściej. Zakończenie tej historii jest przecież, co aż niewiarygodne, najlepsze dla wszystkich stron.

Tottenham: nigdy was nie znudzimy

W gruncie rzeczy cieszę się bardzo, że do ostatnich chwil przed meczem Interu z Tottenhamem pochłaniała mnie sprawa Rooneya. Trochę się nawet dziwiłem samemu sobie: drużyna, której od ponad 20 lat kibicuję, z którą przeżywałem upadki i wzloty (przeważnie jednak upadki), debiutująca w Lidze Mistrzów po najbardziej niezwykłym sezonie w ciągu tego z górą dwudziestolecia, gra z obrońcą trofeum na jednym z najwspanialszych stadionów Europy, a ja nie dość, że nie bloguję na żywo, to niemal do ostatniej chwili nie umiem się w to wszystko wkręcić. Przeczuwałem lanie, które miało nastąpić już za moment? Redaktor Mucharski świadkiem, że o tym przebąkiwałem, choć jeśli miałbym być do końca szczery, to raczej z wrodzonej ostrożności niż z rzeczywistych obaw. Spodziewałem się, oczywiście, że para stoperów Gallas-Bassong nie poradzi sobie z będącym w wybornej formie Samuelem Eto’o, i wiedziałem, że wśród pomocników Tottenhamu nie ma takich, którzy będą potrafili skutecznie wyłączyć z gry Sneijdera, ale mimo wszystko sądziłem, że wyższość obrońcy trofeum zostanie udowodniona w sposób mniej bezapelacyjny, a zwłaszcza że nie stanie się to w ciągu pierwszego kwadransa.

No właśnie: niech nikogo nie zmyli końcowy wynik. Tottenham został dzisiaj rozłożony na czynniki pierwsze, a to że na papierze ostatecznie widzimy minimalną porażkę, wynika wyłącznie z faktu, że od 14. minuty mieliśmy do czynienia z wydarzeniem całkowicie pozapiłkarskim. Jako kibic piłkarzy z Londynu cieszę się oczywiście, że wrócą do kraju z podniesionym czołem, a może nawet z poczuciem, że Interowi można strzelić bramkę, więc za dwa tygodnie, bez frajerstwa w pierwszej minucie i w jedenastu, będą się mogli całkiem zrewanżować. Cieszę się też, że w drugim meczu tej grupy Twente i Werder podzieliły się punktami, a w związku z tym sytuacja przed rundą rewanżową jest niezła – o ile po zapewnieniu sobie awansu remisem lub wygraną na White Hart Lane Inter nie wystawi w dwóch ostatnich meczach rezerwowego składu i Holendrzy lub Niemcy nie zyskają punktów tam, gdzie nie mogliby o nich nawet marzyć. Podziwiam klasę Garetha Bale’a, przy kolejnych bramkach odjeżdżającego Maiconowi, Zanettiemu czy Cordobie, ale zastanawiam się, jakie jest prawdopodobieństwo, by po takim występie młody Walijczyk występował w koszulce Tottenhamu za rok. Może to dlatego, że wciąż mam w głowie dzisiejsze oświadczenie Rooneya, a może dlatego, że widziałem pomeczowy wywiad z Balem (trudno sobie wyobrazić drugiego równie rozczarowanego zdobywcę hat-tricka w Lidze Mistrzów)?

Powtarzam jednak: gdyby nie pierwszy kwadrans, nic podobnego by się nie zdarzyło. 70. sekunda: nie ostatni raz w tym meczu zbyt duży odstęp między pomocnikami a obrońcami, złe ustawienie Huttona i Gallasa i pytanie, czy Gomes powinien był ruszać się z linii. 8. minuta: fenomenalne podanie Sneijdera (dlaczego nikogo przy nim nie było?!) za plecy Assou-Ekotto do wychodzącego sam na sam Biabiany’ego, faul bramkarza i słabiutkie wątpliwości, czy oprócz karnego powinna być jeszcze czerwona kartka. 14. minuta: szybka wymiana podań Interu (było ich w sumie 35!), niezdecydowanie środkowych obrońców Tottenhamu i nierozgrzany Cudicini złapany na wykroku. A potem sesja treningowa Włochów, polegająca na jak najdłuższym utrzymywaniu się przy piłce – z jednym rajdem Lennona w odpowiedzi i dobrym dośrodkowaniem na głowę Croucha (uderzył ponad bramką). Wreszcie 35. minuta: Coutinho do Eto’o, płonne nadzieje na spalonego (zagapił się Bassong) i 4:0. Spokojnie mogło być więcej.

Nie szukam usprawiedliwień. Nie mówię, że gdyby na środku obrony grali King, Dawson czy Woodgate, a nawet Kaboul (dopiero co wrócił do treningów po kontuzji, podobnie zresztą jak Gallas), ten mecz potoczyłby się inaczej. Boli mnie poczucie, że – tak samo jak w Bernie w eliminacjach – oni nie wiedzieli, co ich czeka. Że nie wiedzieli, jak poradzić sobie z zespołem grającym 4-2-3-1 i dyrygowanym przez tak wybitnego rozgrywającego jak Sneijder. Że pod względem analizy gry przeciwnika – zwłaszcza w przypadku przeciwnika spoza Anglii – sztab szkoleniowy Londyńczyków znów zawiódł na całej linii. Na szczęście Inter wyszedł na drugą połowę zrelaksowany i zdekoncentrowany, a Tottenham… no cóż, Tottenham to dziwna drużyna. Napisałem wcześniej o 35 podaniach przed golem Stankovicia – przed strzałem Huttona w drugiej połowie goście wymienili ich aż 43 (Opta wylicza, że to rekord, jeśli idzie o akcję zakończoną uderzeniem na bramkę w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów). I jeszcze ten hat-trick Bale’a. I jeszcze ci kibice, których niestrudzony doping było słychać na San Siro nawet przy stanie 4:0… Doprawdy, Ligi Mistrzów nie wygramy, podobnie jak nie zdobędziemy mistrzostwa Anglii, ale jedno mogę Wam obiecać: nigdy nie będziecie się z nami nudzić.

PS. Redaktorowi Mucharskiemu jestem osobiście wdzięczny za wszystkie esemesy, których nie wysłał do mnie tego wieczora.

PS 2. Jestem otwarty na dalszą dyskusję na temat Rooneya. Do tego, co powiedzieliśmy już o jego oświadczeniu, dodałbym jeszcze, że zostało ogłoszone w fatalnym momencie: nie odwraca się uwagi kibiców swojej drużyny na dwie godziny przed ważnym meczem. Pytanie, czy 20 minut występu przeciwko West Bromwich nie było przypadkiem ostatnimi minutami Anglika w koszulce MU, wydaje mi się uzasadnione.

Opowieść o synu marnotrawnym

Możliwość pierwsza: Wayne Rooney świetnie wie, co robi. Sytuacja w Manchesterze United przypomina losy podupadającego imperium. Starzejący się monarcha wciąż rządzi żelazną ręką, ale nie potrafi powstrzymać pogłębiającego się rozkładu. Symptomy rozkładu? Odejście Ronaldo i Teveza. Brak przekonujących wzmocnień. Trzech kluczowych piłkarzy – Scholes, van der Sar, Giggs – w wieku przedemerytalnym albo wręcz emerytalnym. Imponujące obroty, ale wciąż niezmniejszający się dług, ba: właściciele regularnie wyciągający pieniądze z klubu. Drużyna tracąca punkty nie tylko w meczu z Evertonem, ale i z West Bromwich, Sunderlandem, Boltonem czy Fulham. Jak tu wiązać wieloletnią przyszłość z miejscem, w którym za dwa lata może nie być Alexa Fergusona, a najlepiej podającym piłkę pomocnikiem okaże się Anderson? Z pewnością musi być jakieś lepszy adres dla Piłkarza Roku…

Możliwość druga: Wayne Rooney, który nigdy nie był tytanem intelektu, kompletnie się pogubił. Pogubił się w życiu prywatnym, co wbrew pozorom może mieć większe konsekwencje niż medialna jatka, bo zdrowy rozsądek i wsparcie Coleen pozwoliło mu w ostatnich latach przejść niejeden kryzys. Pogubił się w życiu zawodowym: kontuzja odniesiona pod koniec marca w feralnej ostatniej minucie meczu z Bayernem odnowiła się dwa tygodnie później w rewanżu i potem dawała już o sobie znać, powodując utratę formy i kompletnie nieudany mundial. Wtedy, w czerwcu i lipcu, w zasadzie nic już nie było tak, jak powinno: skandal z prostytutką mógł wybuchnąć w każdej chwili, gra w piłkę stała się powodem gigantycznej frustracji (pamiętacie, jak wrzeszczał do kamery na kibiców, okazujących niezadowolenie z występu reprezentacji?), a w dodatku w kwestiach kontraktowych angielski napastnik miał najgorszego z możliwych doradców.

Przedstawicielem Rooneya jest dawny sprzedawca odkurzaczy Paul Stretford, który przed dwoma laty otrzymał od FA półtoraroczny zakaz uprawiania zawodu agenta (niezależna komisja dołożyła jeszcze 300 tys. funtów kary) za nieprawidłowości podczas przejmowania w 2002 r. opieki nad 16-letnim wówczas napastnikiem, a także za przedkładanie fałszywych dowodów i składanie fałszywych zeznań. Sprawa jest prosta: następny kontrakt Rooneya będzie najwyższym w życiu zarówno 25-letniego zawodnika, jak i jego „opiekuna”. Skoro Manchester City gotów jest płacić o ponad 100 tysięcy funtów tygodniowo więcej niż Manchester United, trudno się dziwić, że Stretford tłumaczy, przekonuje, nieżyczliwi powiedzieliby: mąci. Na poprzednim transferze zarobił marne półtora miliona, ale od tamtego czasu dorobił na prowizjach z kontraktów reklamowych sportowca, którego uważa się za jednego z najbogatszych w Anglii (zdaniem „Sunday Timesa” Rooney zgromadził dotąd majątek wielkości 33 milionów funtów)…

W niezwykłym zaiste, sześcioipółminutowym wystąpieniu Fergusona na wczorajszej konferencji prasowej, padły gorzkie słowa: „Łatwo powiedzieć, że masz konflikt z menedżerem. Bardzo łatwo”. Jego relacje z Rooneyem uważano dotąd za wzorowe, sir Alex wielokrotnie stawał w obronie piłkarza, doradzał w kłopotach, jeszcze podczas mundialu dzwonił do krytykowanego podopiecznego, żeby się zrelaksował i cieszył udziałem w wielkiej imprezie. O tym, że Anglik nie chce przedłużyć kontraktu, dowiedział się 14 sierpnia, tuż przed rozpoczęciem obecnego sezonu – a więc jeszcze przed wybuchem afery z prostytutką (warto dodać, że po zakończeniu poprzedniego sezonu, 16 lipca, dyrektor wykonawczy MU David Gill usłyszał od Paula Stretforda, że intencją Rooneya jest podpisanie kontraktu). Jak mówi dziś, nie mógł i nie może pojąć, dlaczego.

Alex Ferguson trwa w przekonaniu, że Manchester United jest najlepszym klubem dla Rooneya, więc swoje wczorajsze oświadczenie skonstruował tak, by było jasne, że w razie zmiany decyzji przyjmie marnotrawnego syna z otwartymi ramionami. Znamienne, że proszeni o komentarz do sprawy Jose Mourinho i Harry Redknapp mówili, że jeśli napastnik MU rzeczywiście znajdzie się na liście transferowej, będą oczywiście zainteresowani, ale na miejscu piłkarza nie ruszaliby się z Manchesteru. Wiadomo: przeprowadzka za granicę będzie kłopotliwa, transfer do MC uczyni go jedną z najbardziej znienawidzonych postaci w futbolowej historii miasta i kraju, pozostałe kluby angielskie raczej nie zaspokoją jego oczekiwań finansowych.

Co jednak czyni sprawę niejednoznaczną (i dlatego tak ciekawą): nawet jeśli Rooney pogubił się w życiu prywatnym i od miesięcy nie może odzyskać formy, nawet jeśli ma złego i chciwego doradcę, to problemów zarysowanych w pierwszym akapicie tego tekstu nie sposób łatwo unieważnić. Możliwość trzecia, będąca w gruncie rzeczy rozwinięciem pierwszej: Wayne Rooney jest ambitnym sportowcem. Jego żądza wygranej jest tak wielka, że nawet nieproszony wraca za piłką pod własne pole karne, a w przeszłości potrafił brutalnie sfaulować rywala albo napyskować sędziemu. Dziś chce znów być mistrzem kraju i zdobywcą Ligi Mistrzów, tylko nie wie, czy droga do sukcesów wciąż wiedzie przez Old Trafford.

Którą możliwość wybieracie?

Prawo Murphy’ego

Pomyłki sędziów i bramkarzy zdominowały dyskusje wokół weekendowych meczów Premier League, ale główny temat ostatnich tygodni – wślizgi – wciąż nie pozwalał o sobie zapomnieć. Jak zapewne pamiętacie, podczas ostatniej kolejki najpierw wyleciał z boiska piłkarz Wolverhampton Karl Henry za brutalny faul na Jordim Gomezie z Wigan (tak, ten sam Henry, który kilka tygodni wcześniej złamał nogę Bobby’ego Zamory, a wiosną dostał czerwoną kartkę za faul na Rosickym), a potem Nigel de Jong złamał nogę Hatema ben Arfy w meczu MC z Newcastle (tak, ten sam de Jong, który podczas finału mistrzostw świata ciosem kung-fu omal nie pogruchotał klatki piersiowej Xabiego Alonso). Postępek Holendra najlepiej podsumował Bert van Marwijk, nie powołując go na mecze eliminacji mistrzostw Europy, ale jeszcze dalej posunęły się władze Olympique Marsylia (ben Arfa jest wciąż piłkarzem tego klubu, jedynie wypożyczonym do Newcastle), publicznie rozważając wystąpienie przeciw de Jongowi na drogę sądową. Sporów na temat boiskowych brutali było w następnych dniach co niemiara, podobnie jak pomysłów, co z nimi robić. Padła m.in. propozycja karania ich tak długą dyskwalifikacją, jak długo trwać będzie leczenie faulowanych przez nich piłkarzy. Propozycja nierealistyczna, podobnie jak dywagowanie o całkowitym zakazie wślizgów, ale jakoś oddająca problem: za straszliwe zaiste wejście w skrzydłowego Newcastle de Jong nie obejrzał nawet żółtej kartki…

Kiedy wydawało się, że debata cichnie, oliwy do ognia dolał pomocnik Fulham Danny Murphy, wskazując jako odpowiedzialnych za ostatnie wydarzenia trzech  menedżerów: Micka McCarthy’ego z Wolves, Tony’ego Pulisa ze Stoke i Sama Allardyce’a z Blackburn. Zdaniem Murphy’ego wszyscy oni wręcz podjudzają swoich piłkarzy do ostrej gry, tak pompując ich adrenaliną przed i w trakcie meczu, że nic dziwnego, iż któremuś zdarzy się stracić głowę. Awantura wybuchła nielicha, Murphy’ego skrytykowała nawet League Manager Association, zaś Sam Allardyce na przedmeczową konferencję prasową przyszedł z karteczką, żeby jak niegdyś Rafa Benitez mówić o „faktach” (nas nie oszukasz, wielki Samie, pamiętamy twój Bolton…). A dla mnie wszystko to nie jest czarno-białe, bo po pierwsze wcale nie jestem przekonany, czy w ostatnim czasie mamy do czynienia z jakąś eskalacją ostrej gry (pamiętam finał Pucharu Anglii sprzed 19 lat, w którym Paul Gascoigne zerwał własne wiązadła kolanowe podczas brutalnego wejścia w Gary’ego Charlesa z Nottingham Forest: wtedy takie faule były na porządku dziennym, dziś mimo wszystko zdarzają się rzadko), po drugie, także zespoły trenowane przez Marka Hughesa (obecny pracodawca Murphy’ego) lubią grać ostro, po trzecie wreszcie najgorszy wczoraj faul był dziełem piłkarza Arsenalu. A przecież to Kanonierzy zwykle skarżą się na zbyt ostre traktowanie…

Czerwoną kartkę na faul na Zigiciu obejrzał Jack Wilshere, poza tym bezsprzecznie najlepszy piłkarz meczu Arsenal-Birmingham (a moim zdaniem od kilku kolejek najlepszy piłkarz angielskiej ekstraklasy), niewiarygodnie kreatywny mistrz klepek – podczas jednej tylko akcji z Chamakhiem czterokrotnie odgrywali do siebie z pierwszej piłki… Kto wie jednak, jak potoczyłyby się losy tego spotkania, gdyby nie kontrowersyjny karny dla przegrywających Kanonierów w końcówce pierwszej połowy. Zgoda: próbujący wślizgu Scott Dann był daleko od piłki, ale moim zdaniem nie dotknął również nogi Chamakha, który widząc obrońcę Birmingham po prostu zanurkował…

To pierwsza kontrowersyjna decyzja sędziowska tego weekendu, druga dotyczy oczywiście zwycięskiego gola dla Tottenhamu w meczu z Fulham: Huddlestone uderzył zza pola karnego, piłka przeszła przez gąszcz nóg piłkarzy obu drużyn odbijając się przy okazji od Bairda, minęła znajdującego się na pozycji spalonej i usiłującego zmienić jej lot Gallasa i wpadła do bramki. Jak dla mnie, tak jak rozumiem ducha tej gry (bo nie przepisy), Gallas był na spalonym, a jego obecność przed bramką przeszkadzała w interwencji Schwarzerowi. Alan Shearer w Match of the Day tłumaczył jednak, że Francuz nie był na spalonym  a k t y w n y m: bramka nie zostałaby uznana, gdyby dotknął piłki, albo gdyby dobił strzał (jeśliby np. odbiła się od słupka), albo gdyby znajdował się na linii prostej, wytyczonej między Huddlestonem i Schwarzerem. Zawiłe, nieprawdaż? Już widzę, jak sędzia potrafił to ocenić w ułamku sekundy. Owszem więc: moja drużyna skorzystała na tym przepisie, ale w gruncie rzeczy wolałbym gwizdanie spalonych po staremu.

Inna sprawa, że z gry Tottenhamu byłem naprawdę zadowolony. Pierwszy kwadrans wyglądał jak sesja treningowa, polegająca na jak najdłuższym utrzymywaniu się drużyny przy piłce. Później, kiedy Fulham zdominowało środek pola i strzeliło bramkę, błyskawicznie udało się wyrównać, a w przerwie dokonać zmiany, która pozwoliła odzyskać kontrolę nad meczem: w miejsce skądinąd niezłego, choć nieco zbyt entuzjastycznego debiutanta Sandro (miał żółtą kartkę i każdy kolejny faul groził usunięciem z boiska), pojawił się Aaron Lennon, Modrić grający wcześniej po prawej stronie przeszedł do środka, a że w Fulham kontuzji doznał jeszcze wspomniany Danny Murphy, wyższość drugiej linii Tottenhamu przestała budzić wątpliwości. Znaki zapytania przed środowym meczem z Interem są w zasadzie dwa: kto zastąpi w obronie Ledleya Kinga, który kolejny raz musiał przedwcześnie zejść z boiska z urazem (w trzynastu meczach tego sezonu próbowano już jedenastu kombinacji środkowych obrońców!), i kto zastąpi Rafaela van der Vaarta, pauzującego za czerwoną kartkę w meczu z Twente. Budowanie drużyny „pod Holendra” ma jednak swoje wady – wczoraj ofiarą padł Luka Modrić, zagubiony przez pierwsze 45 minut na prawym skrzydle.

W kwestii Manchesteru United jestem równie daleko odgadnięcia zagadki masowo traconych w tym sezonie punktów, co pewnie większość jego kibiców. Aż sobie obejrzałem nad ranem retransmisję meczu z WBA, żeby spróbować zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. I przyznaję: nie znalazłem żadnej przekonującej odpowiedzi poza błogosławionym czy też przeklętym Przypadkiem. W pierwszej połowie Czerwone Diabły miały przewagę wystarczającą do strzelenia więcej niż dwóch bramek i nie wyglądało na to, że cokolwiek, poza Przypadkiem właśnie, może odebrać im punkty. Roberto di Matteo szczerze wyznał zresztą, że w przerwie nie miał wielkich nadziei: ot, namawiał zawodników, by dalej próbowali grać w piłkę (tak: WBA, podobnie jak Blackpool, gra w piłkę – jeszcze jeden kamyczek do ogródka panów Allardyce’a, Pulisa i McCarthy’ego), a jeżeli przypadkiem uda im się strzelić gola, to wtedy, kto wie… I zaiste, pierwszy gol był przypadkowy, drugi zaś padł po zdumiewającym błędzie van der Sara – warto jednak podkreślić, że podczas akcji, która przyniosła gościom wyrównanie, piłkarze MU nie przykładali się specjalnie do pressingu.

Może więc tu kryłaby się odpowiedź na pytanie, dlaczego Czerwone Diabły po raz trzeci w tym sezonie zremisowały mecz, w którym wcześniej prowadziły, i dlaczego po raz drugi roztrwoniły dwubramkową przewagę? Zaskakujące momenty dekoncentracji drużyny mogą mieć związek z brakiem lidera, czyli z fatalną formą tego, który w poprzednim sezonie niemal w pojedynkę ciągnął ją do przodu: Wayne’a Rooneya. Jeśli dodać do tego fakt, że z dwóch najlepiej grających w tym roku piłkarzy wicemistrza Anglii mających zadatki na przywódcę, czyli Ryana Giggsa i Paula Scholesa, jeden zszedł z boiska z kontuzją, a drugi pojawił się na nim dopiero w końcówce, jeśli – wracając do Rooneya – przypomnieć sobie medialne zamieszanie wokół jego ubiegłotygodniowej wypowiedzi, że wcale nie był kontuzjowany i dlatego nie rozumie, dlaczego sir Alex nie wystawiał go z Sunderlandem i z Valencią… Nie myślałem, że kiedykolwiek w życiu napiszę coś podobnego, ale wygląda na to, że nawet piłkarzom Manchesteru United brakuje czasem pewności siebie.

O tym, czym jest pewność siebie, zapomnieli chyba na dobre piłkarze Liverpoolu, w większości nieprzywykli przecież do przebywania w strefie spadkowej. Sytuacja poza boiskiem została wreszcie uporządkowana, widmo upadłości oddalone, znów mówi się o budowie nowego stadionu, ale sądząc po tym, co drużyna pokazała w pierwszych ośmiu kolejkach, John W. Henry będzie musiał zainwestować daleko więcej niż to 300 mln funtów, dzięki któremu przejął klub. Nie wiem, czy Amerykanin zna się na piłce, ale nie trzeba znać się na piłce, by w czasie dzisiejszych derbów stwierdzić, że piłkarzom Roya Hodgsona – z chlubnymi wyjątkami Carraghera, Kyrgiakosa i może Gerrarda – brakowało pasji. To zawodnicy Evertonu wygrywali większość pojedynków główkowych i wślizgów, to oni szybciej startowali do bezpańskich piłek, to oni więcej i szerzej biegali, to ich druga linia lepiej obsługiwała wybiegających na pozycje piłkarzy ofensywnych. Wiele się mówi o braku formy Fernando Torresa, ale żeby się o tym przekonać, trzeba by najpierw zobaczyć Hiszpana z piłką przy nodze: przez pierwszą godzinę nie dostał bodaj ani jednego podania. W dodatku Liverpool przez cały niemal czas pchał się środkiem: zarówno Cole, jak Maxi Rodriguez rzadko zbiegali w kierunku bocznej linii, a Carragher i Konchesky niechętnie przekraczali połowę – nawet gdy wynik był już mocno niekorzystny. Anemiczne to było i nadmiernie zachowawcze, a z ławki rezerwowych wiało bezradnością. Może, hmmm, Rafa Benitez nie był taki najgorszy? Przekonam się we środę…

Na zakończenie weekendu wszyscy kibicowaliśmy Blackpool. Gdyby mieli lepszych napastników, gdyby potrafili wykorzystać dominację z pierwszej połowy, gdyby sędzia nie podniósł chorągiewki przy „golu” Taylora-Fletchera na początku drugiej części (nie był na spalonym, na pozycji spalonej był D.J. Campbell, ale do cholery: jeśli Gallas nie uczestniczył w grze, to jakim cudem uczestniczył w niej napastnik Blackpool?), albo gdyby podniósł ją niedługo później przy golu Teveza… Niczego nie ujmując fantastycznej bramce Davida Silvy, wygląda na to, że bóg futbolu (a jeśli nie on, to z pewnością jego namiestnik z gwizdkiem) zbyt często staje po stronie silniejszych.

PS po paru godzinach, jeszcze o Rooneyu: angielskie media donoszą, że odmówił podpisania nowego kontraktu z MU, a obecny obowiązuje jeszcze tylko półtora roku, więc dla obu stron najlepsze wydaje się odejście w styczniu. I że powodem, dla którego odmawia, są relacje z Fergusonem. Niby nic nowego pod słońcem: odchodzili Keane, Beckham, van Nistelrooy, Ronaldo, a drużyna się odbudowywała. Niby… Jakoś wydaje mi się, że tym razem sytuacja jest inna: że sir Alex jest w innym momencie życiowym, a i w Manchesterze jakoś mniej piłkarzy klasy światowej. Pytanie z innego porządku, zadawane drżącym głosem i po raz pierwszy: dokąd miałby odejść? Odpowiedź, udzielana jeszcze bardziej drżącym głosem: może do Manchesteru City, bo jakoś poza Anglią trudno go sobie wyobrazić… Wiem, z problemami w życiu rodzinnym łatwiej byłoby sobie poradzić z dala od angielskich mediów, ale przecież bez złudzeń: one znajdą go wszędzie, tak jak znajdowały Beckhama. Że wszystko to niewyobrażalne? W momencie, w którym Rooney podważył wiarygodność Fergusona w sprawie kontuzji, niewyobrażalne być przestało. Mocno się obawiam, że na naprawienie tego błędu (bo, że Rooney popełnia błąd nie mam wątpliwości) jest już za późno…