Archiwum kategorii: Bez kategorii

Kwestia profesjonalizmu

Myślałem już, że nie dam rady nic napisać. Byłem wczoraj tak zły, że nawet zaprzestanie na kilka godzin wszelkiej okołopiłkarskiej aktywności i poświęcenie się robieniu gazpacho nie poprawiło mi nastroju. „Wszystko jest kwestią profesjonalizmu”, myślałem, i ostatecznie to zdanie zdecydowało o niebraniu sobie wolnego na dzisiejszy wieczór.

Nic nie usprawiedliwia piłkarzy Tottenhamu: ani to, że im dłużej trwał ich mecz z Wigan, tym większą liczbą piłkarzy bronili się goście na własnej połowie, ani to, że zabrakło dwóch-trzech kontuzjowanych zawodników (Harry Redknapp żałował nieobecności Modricia, który w takich meczach potrafi poderwać kolegów zarówno niebanalnym zagraniem, jak – ach, jakże wczoraj tego brakowało… – skutecznym odbiorem; inni pewnie żałowali braku Gomesa, bo strzał Rodallegi, który dał punkty Wigan, był łatwy do obrony). Kac po Lidze Mistrzów – oto czego kibice Tottenhamu powinni się obawiać: że po spektakularnych pojedynkach toczonych przy brzmieniu adaptacji Haendlowskiego „Zadok the Priest”, piłkarzom Harry’ego Redknappa trudno będzie schodzić na ziemię, żeby użerać się z angielskimi przeciętniakami – zwłaszcza przeciętniakami zagęszczającymi środek pola… Z Wigan grali wolno, podawali niecelnie, tracili piłkę przed własnym polem karnym (Assou-Ekotto!), wślizgów próbowali bez przekonania, słowem: zachowywali się nieprofesjonalnie, jakby myśleli, że mecz z drużyną, która w dwóch poprzednich spotkaniach straciła dziesięć bramek, którą przed rokiem pokonali 9:1, i której podczas meczu w Londynie towarzyszyło… 60 kibiców, wygra się sam. A przecież to Premier League, gdzie mecze same nie wygrywają się nigdy…

No nic, szkoda czasu na Tottenham. Kiedy mówimy o kwestii profesonalizmu, musimy mówić o zajmujących już pierwsze trzy miejsca w tabeli Chelsea, Manchesterze United i Arsenalu – przede wszystkim o Arsenalu. Jeśli chce się serio walczyć o mistrzostwo, nie można tracić punktów w takich meczach jak ten z Blackburn, gdzie rywal robi wszystko, żeby drużynę grającą w piłkę zadeptać (przed rokiem czy dwoma porażki w podobnych starciach zdarzały się Kanonierom, niestety…). Jeszcze w piątek Arsene Wenger mówił na konferencji prasowej o tym, jak brutalnie piłkarze Stoke traktowali przed tygodniem Gomesa; zdaniem zaprzyjaźnionego blogera-kibica Arsenalu była to forma prewencji, mająca dać do myślenia sędziemu spotkania z Blackburn. I słusznie: przy zespole Allardyce’a zawodnicy Pulisa, niebędący przecież aniołkami, wydają się absolwentami szkółki niedzielnej. Na twitterze spotkałem się nawet z porównaniem Blackburn do Wimbledonu z lat 80., a ponieważ tak się składa, że pamiętam tamten Wimbledon, porównanie wydało mi się wyjątkowo trafne – wyjąwszy może pozaboiskowe zachowania, bo o tychże w wydaniu chłopaków z Blackburn nic nie wiem.

Było więc to spotkanie pięknej i bestii, spotkanie – jak przypomniał Gary Lineker w MotD – najlepiej podającego z najgorzej podającym zespołem ekstraklasy. Zespołu, którego pomysłem na wygrywanie meczu jest szybka wymiana piłki i nieustanny ruch zawodników w poszukiwaniu wolnego pola (po angielsku całe to długie zdanie mógłbym zastąpić dwoma słowami: pass and move…), z zespołem, który do strzelenia bramki dąży za pomocą długich piłek (często od świetnie grającego nogami Paula Robinsona) w pole karne rywala i stałych fragmentów gry – wczoraj największe zamieszanie w szesnastce Almunii miało miejsce po  wyrzutach piłki z autu. Prawdziwe powitanie w Premier League miał Laurent Koscielny, przepchnięty przez El Hadji Dioufa przed golem dla gospodarzy i kilkakrotnie sponiewierany przez innych piłkarzy Blackburn. A w omawianym tu przed tygodniem sporze Alana Hansena ze zwolennikami Theo Walcotta przewagę osiągnęli ci drudzy (komicznie wyglądało to zwłaszcza w studio BBC, gdy z poglądami Hansena polemizował Alan Shearer, ale w taki sposób, by nie zwrócić się wprost do siedzącego obok kolegi-eksperta).

Jako się rzekło, profesonalnie zachowali się także piłkarze MU, choć aż do rzutu karnego rozgrywali piłkę zaskakująco powoli (piękne gole Naniego i Berbatowa, kiedy już grali na luzie, kilka fenomenalnych piłek Scholesa, który dla mnie jest piłkarzem miesiąca, no a przede wszystkim: odblokowanie Rooneya, cóż z tego, że z karnego…), a także zawodnicy Chelsea. Pozostałe mecze sobotnie – zwłaszcza grającego po raz pierwszy w tym sezonie na własnym stadionie Blackpool z Fulham, ale też Wolverhampton z Newcastle były typowymi dla tej ligi, czytaj: pełnymi emocji, kartek i niespodziewanych rozstrzygnięć. Zwłaszcza w tym pierwszym zaimponował skazywany przez wielu (także przeze mnie) na pożarcie beniaminek ekstraklasy; zaimponował nie tylko determinacją i zaangażowaniem – to przecież banał, ale także stylem gry. „Mandarynkowi” nie wykopują na oślep, nie rozpychają się i nie faulują: Ian Holloway, podobnie jak przed rokiem Roberto Martinez czy Owen Coyle, a teraz także Roberto di Matteo, chce, żeby jego drużyna grała ładną piłkę. I rzeczywiście, akcja na 2:1 była przedniej urody. Holloway mówił wprawdzie po meczu, że cztery punkty w pierwszych trzech meczach to może być wszystko, co uda się wywalczyć do maja, i że przed zamknięciem okienka transferowego potrzebuje co najmniej ośmiu piłkarzy, ale był to typowy pokaz humoru tego menedżera: Anglik wie, że jak na razie jest nieźle…

A dziś? Dziś ciąg dalszy europejskiego kaca: drużyny grające w środku tygodnia mecze Ligi Europejskiej męczyły się, nawet jeśli dwie z nich ostatecznie wygrywały. Na wszystkie trzy spotkania popatrywałem przerzucając się z kanału na kanał. Z całą pewnością coś mi umknęło, bo nie rozumiem, jak bardzo przyzwoicie grający Everton może wciąż pozostawać bez zwycięstwa…

Wczorajszy zły humor poprawił mi się nieco, kiedy Manchester City stracił punkty z Sunderlandem. Nie żeby piłkarze Manciniego grali źle (nawet Tevez, mimo fatalnego pudła z pierwszej połowy) i nie żeby on sam nie umiał wyciągnąć wniosków, kiedy przyzwoita gra zespołu nie przynosiła efektów (ciekawa zmiana ustawienia po wejściu na boisko Adebayora, kiedy Gareth Barry wrócił na lewą obronę; pozycję, od której kiedyś zaczynała się jego kariera w Aston Villi). Nie wiem też, czy gol z karnego tak naprawdę zdołał na dobre odczarować bramkę Joe Harta – faktem jest jednak, że rewelacyjny młodzian musiał wreszcie wyjąć piłkę z siatki.

A propos odczarowywania: po wczorajszym odblokowaniu Rooneya, mamy dziś odblokowanie Torresa. Poza tym jednym błyskiem klasy Hiszpana mecz Liverpoolu był jednak zwyczajnie nudny, West Bromwich broniło się rezolutnie, a dwukrotnie w sposób uzasadniony dopominało się o karnego. Roy Hodgson stopniowo przebudowuje zespół i chyba też zmienia styl jego gry: z nie za ładnego (za czasów Beniteza) na jeszcze brzydszy. Co zmieni odejście Mascherano i przyjście Raula Meirelesa? To pytanie zatrąca o kwestie tegorocznych transferów – z odpowiedzią zaczekajmy do wtorku, kiedy, jak to zwykle przy zamykaniu okienka transferowego, będziemy blogować na żywo. Przede wszystkim dzięki Tottenhamowi (zobaczycie, może być transferowa bomba…) i West Hamowi, a pewnie też Liverpoolowi i Newcastle, nudno nie będzie.

Tottenham way

Do tego zdążyliśmy się wszyscy przyzwyczaić: Tottenham nie uznaje łatwych dróg. Zawsze muszą być emocje, niepokój, nerwy – często na własne życzenie. Nawet kiedy drużyna prowadzi do przerwy 3:0, może przegrać 3:4 albo 3:5 (jeśli nie pamiętacie, służę przykładami). Nawet kiedy w eliminacjach Ligi Mistrzów losuje wymarzonego rywala, w pół godziny daje sobie strzelić trzy bramki i stawia pod znakiem zapytania wart co najmniej kilkanaście milionów funtów awans. Nawet dziś przez dobre dwadzieścia minut nie zmienia kontuzjowanego bramkarza. O epizodach kuriozalnych – jak ten z końcówki ubiegłego sezonu, kiedy Gomes kontuzjował się podczas eksplozji radości po którymś z goli dla Tottenhamu, nawet nie wspominam.

Nie czas jednak na wybrzydzanie, że taką przebodli nas drużyną. Dziś było przede wszystkim profesjonalnie: odpowiedzialnie i ostrożnie w defensywie (poza dwoma stratami Palaciosa przed własnym polem karnym i nieporozumieniem Gomes-Dawson, wynikającym jednak z kontuzji zostającego na linii bramkarza), zespołowo i z oddaniem w odbiorze piłki, szybko i z należną fantazją w ataku, świetnie, jeżeli idzie o zajmowanie pozycji na boisku, zarówno, kiedy zespół był przy piłce, jak i kiedy starał się o jej odzyskanie, a przede wszystkim: skutecznie przy stałych fragmentach gry. To rzut rożny pozwolił Tottenhamowi wrócić do gry w pierwszym meczu, i to rzut rożny pozwolił mu dobrze wejść w spotkanie rewanżowe.

Kogo wyróżniamy? Najpierw tych mniej oczywistych: Ledleya Kinga, którego cicha obecność na boisku uspokaja Michaela Dawsona na tyle, że młodszy ze środkowych obrońców zanotował najlepszy występ w tym sezonie, a także Benoit Assou-Ekotto, w pierwszym meczu z powodów taktycznych zdjętego z boiska, dziś bezbłędnego w destrukcji i piekielnie groźnego przed polem karnym przeciwnika (znów strzelał z dystansu, o mało nie łamiąc żeber blokującego obrońcy). Później oczywistszych: Toma Huddlestone’a, znajdującego się u podstawy wszystkiego, co dobre w grze ofensywnej – rzucającego długie i celne piłki raz na jedno, raz na drugie skrzydło. Także Aarona Lennona, bardzo szybkiego i bardzo precyzyjnego w dośrodkowaniach z prawej strony. Wreszcie najoczywistszych: Garetha Bale’a, jeszcze bardziej precyzyjnego niż Lennon (cztery asysty!) i tylko trochę mniej szybkiego po stronie przeciwnej (o Walijczyku można by właściwie osobny akapit, bo niewiele jest talentów równie mocno błyszczących w europejskim futbolu, ale nie chcę się rozpisywać, bo wino oddycha na stole). I Petera Croucha, od którego właściwie zaczęła się ta przygoda, bo to jego gol podczas kwietniowego meczu z Manchesterem City zapewnił Tottenhamowi udział w eliminacjach Ligi Mistrzów. Pomijając hat-tricka: ileż on dziś przejął  górnych piłek, ileż razy celnie podawał do kolegów, ileż pojedynków jeden na jeden wygrał podczas pressingu własnej drużyny… Ocenę występu Defoe’a, i w ogóle ocenę za styl tego zwycięstwa, obniża ręka przed kapitalnym zaiste strzałem na 2:0, a także fakt, że parę minut później zmarnował świetną sytuację na trzecią bramkę. Wiemy, że Defoe zmaga się z kontuzją, że bez bólu jest w stanie wytrzymać na boisku mniej więcej godzinę i że aby pomóc drużynie w awansie do Ligi Mistrzów odłożył konieczną operację – ale ręka jest ręką.

Przed meczem Harry Redknapp jak zwykle bagatelizował kwestie taktyczne. Mówił, że nie zamierza nakłaniać piłkarzy do cierpliwości, tylko każe im „usiąść na nich”, licząc na to, że poniesie ich doping kibiców (był zaiste fantastyczny). Wyszło na jego: awanturnicze w pierwszym meczu 4-4-2 tym razem zadziałało. Nadal uważam, że podczas spotkań wyjazdowych w europejskich rozgrywkach lepiej wystawiać więcej niż dwóch piłkarzy w środku pomocy, kosztem jednego napastnika (i tak będzie odcięty od podań…), ale gdybym w takim momencie zaczął znowu marudzić, z pewnością solidnie byście mnie obsobaczyli.

Tottenham w Lidze Mistrzów. „Tottenham way” może znaczyć nie tylko nerwowo, ale także pięknie. W losowaniu będzie trzeci koszyk, co oznacza, że z pierwszego koszyka można wpaść na Inter czy Barcelonę, a z drugiego np. na Real. Tym też będę się martwił jutro. Zachowałem pewną butelkę na tę właśnie okazję.

Piłkarski mózg

To musiało zdumieć niejednego widza wczorajszego „Match of the Day”: po otwierającym program skrócie meczu Arsenalu; meczu, którego niewątpliwym bohaterem był zdobywca trzech bramek Theo Walcott, Alan Hansen… skrytykował tego ostatniego. To znaczy owszem: podobały mu się gole, podobały mu się zagrania z pierwszej piłki, imponowała szybkość, ale do analizy występu skrzydłowego Arsenalu Hansen wybrał także sytuacje, w których piłkarz ten nie działał instynktownie, tylko miał czas na podjęcie decyzji: bo chwilowo nikt go nie atakował, bo miał przed sobą trochę miejsca, mógł podnieść głowę, rozejrzeć się i wybrać jeden z możliwych wariantów rozegrania. Zdaniem eksperta w każdym z tych przypadków gwiazdor Arsenalu decydował źle.

Podobnie mówił tego lata Chris Waddle, grywający na tych samych pozycjach, co Walcott, choć, hm…, w kompletnie innym klubie: kiedy przyszło mu skomentować niepowołanie Walcotta do kadry na mundial, powiedział, że jego zdaniem młody Kanonier nie ma mózgu piłkarza. Że nie rozumie piłki nożnej, nie wie, w którą stronę się rozpędzić, kiedy próbować obiegać bocznego obrońcę, a kiedy szukać klepki z którymś z pomocników. Że dobrzy defensorzy zawsze złapią go na spalonym, i że kompletnie się nie rozwinął w ciągu tych czterech lat w Arsenalu.

Zabrzmiało mocno, prawda? Zwłaszcza że od tamtej pory solidnie wypoczęty w ciągu wakacji Walcott nie tylko pognębił defensywę Blackpool, ale także co najmniej przyzwoicie zaprezentował się w meczu reprezentacji z Węgrami. Mnie przypadek tego piłkarza silnie kojarzy się z Aaronem Lennonem (obaj należą do najszybszych w ekstraklasie), o którym mawiałem kiedyś, że bywa „jeźdźcem bez głowy”, ale od jakiegoś czasu uważam to zdanie za nieaktualne, a od początku tego sezonu zdumiewam się celnością jego dośrodkowań. Słuchając Hansena myślę więc, że nie potrafi się on uwolnić od kliszy, do której zdążył się przyzwyczaić, ale która przestaje już być aktualna (nie pierwszy przypadek u ekspertów BBC…). Na pełnej szybkości Walcottowi wciąż zdarza się zagrać niedokładnie, zgoda. Ale krytykować go w takim dniu i po takim meczu, wydaje się ekscentryczne.

Z Walcottem w składzie Arsenal stał się pierwszym z trzech zespołów, które zdołały w ten weekend strzelić rywalom sześć bramek – ale, jak to Arsenal, mógł tych goli strzelić ze dwadzieścia. Ręka w górę, kogo nie zachwycały szybkie wymiany podań między Arszawinem, Chamakhem, Rosickym i Walcottem (patrz gol na 1:0), komu nie podobały się wejścia z głębi pola Diaby’ego, kto nie czuł dreszczy patrząc na rządzący w środku duet Fabregas-Wilshere. Owszem, kiedy na boisku pojawił się mistrz świata, wynik był już rozstrzygnięty – w dużej mierze zresztą dzięki czerwonej kartce i karnemu (faul był niewątpliwie przed polem karnym, ale Evatt był niewątpliwie ostatnim zawodnikiem). Pewnie także stąd brała się relatywna nieskuteczność grających na luzie gospodarzy, zwłaszcza Chamakha, który powinien schodzić z boiska jako czwarty w tej kolejce autor hat-tricka.

Wróćmy jednak do kwestii piłkarskiego mózgu. W zdumiewającym pod względem statystyk meczu Wigan z Chelsea (przewaga w posiadaniu piłki gospodarzy, przyciskających Chelsea do własnego pola karnego zwłaszcza przez pierwsze trzydzieści minut, ale sześć bramek gości, do tego zero rzutów rożnych) zaimponował Didier Drogba – tym razem w roli podającego: Kalou najsłuszniej w świecie wybrał czyszczenie mu butów w ramach celebracji po swoim pierwszym golu. A przecież ja zapamiętałem także zachowanie Johna Terry’ego, który kiedy w pierwszej połowie został nadepnięty przez N’Zogbię, pokazał mu gestami, że będzie szukał rewanżu i dotrzymał słowa: najpierw za faul na piłkarzu Wigan otrzymał żółtą kartkę, a potem mógł nawet wylecieć z boiska, gdyby sędzia ukarał go za kolejne wejście w tego samego zawodnika. Chelsea, podobnie jak Arsenal, w wielkim stylu wykorzystuje błędy w obronie przeciwników, i daje demonstrację siły na samym początku sezonu; szkoda, że Terry rozumie „demonstrację siły” nieco inaczej niż jego koledzy.

A propos piłkarskiego mózgu jeszcze wtręt od zaniepokojonego kibica Tottenhamu, który nie wie, jak to z nim jest w przypadku Williama Gallasa (podpisał dziś roczny kontrakt z klubem): Harry Redknapp jest wprawdzie przekonany, że pamiętne ataki furii Francuza – choćby po meczu Birmingham-Arsenal, kiedy dramatyczną kontuzję odniósł Eduardo – brały się stąd, że w jego ówczesnym otoczeniu nie było wystarczająco dużo profesjonalistów, ale nie wiem, czy przekonuje mnie ta wypowiedź. Nie wiem też, czy Gallas łatwo zaakceptuje rolę rezerwowego – bo że King i Dawson będą przed nim przy ustalaniu składu, nie mam wątpliwości. Wiem, że jest dobry, cieszę się, że nie kosztował fortuny i że zgodził się na pensję dużo niższą niż w Arsenalu, ale czy nie będzie rozwalał atmosfery w szatni?

A skoro o Tottenhamie, to wypada słowo na temat meczu ze Stoke. Najkrócej mówiąc: z trzech punktów jestem dumny, bo mało kto wywozi je z Britannia Stadium, podobnie jak dumny jestem z tego, że w pierwszej połowie udało się narzucić gospodarzom swój styl gry, w drugiej zaś – wytrzymać konfrontację z ich łokciami. Jak wszystkich, zachwycił mnie vanbastenowski gol Bale’a i jak prawie wszystkich wprawił mnie w konfuzję nieuznany gol dla Stoke (choć sekundę przed strzałem Waltersa Huth oburącz wepchnął do bramki Gomesa). Warto zwrócić uwagę, że zespół nie czuł się wypalony po eskapadzie do Szwajcarii, choć nie od rzeczy będzie też zauważyć, iż aż pięciu piłkarzy z tamtego meczu – Defoe, Modrić, Pawluczenko, Keane, Giovani – nie zagrało z powodu kontuzji. Co mnie zaniepokoiło, to postawa bramkarza Kogutów przy rzutach rożnych, jakby to nie sezon 2010/11 się zaczynał, tylko sezon dwa lata wcześniejszy: Gomes nie umiał się zdecydować, czy wychodzić do górnych piłek, czy zostawać na linii, dawał się przepychać i poniewierać, źle oceniał tor dośrodkowań, a w związku z tym wszystkim kiepsko dyrygował kolegami… Doprawdy, mieliśmy w sobotę mnóstwo szczęścia.

Gdybym chciał porządnie tę kolejkę opisać, musiałbym spędzić przed komputerem jeszcze wiele godzin, zanim więc o meczach dzisiejszych, zauważmy jeszcze, że West Ham pod Awramem Grantem przypomina „Baby Bentley Brigade”, która tak irytowała Alana Curbishleya, że doprawdy niewytłumaczalne są marne początki kolejnych sezonów Evertonu i że Wolverhampton zdaje się potwierdzać opinie tych, którzy twierdzili, że ten nieefektowny zespół nie da się wypchnąć z ekstraklasy. Dzisiaj zaś… no cóż, wielkie brawa dla Chrisa Hughtona i dla jego umotywowanych weteranów (Nolan, Smith, Barton: to jest przecież druga linia, która Premiership zna na wylot), w wielkim stylu przypominających się ekstraklasie, ale przede wszystkim brawa dla tego, który wnosi do niej nową jakość: Andy’ego Carrolla, który nie tylko wykańcza akcje, ale też znakomicie współpracuje z wchodzącymi z drugiej linii do jego zgrań kolegami (czas na powołanie do reprezentacji? w porównaniu z Zamorą, Bentem czy Carltonem Colem nie ma się przecież czego wstydzić). Oczywiście mało brakowało, a ten mecz miałby inny scenariusz: Carew nie wykorzystał karnego przy stanie 0:0, ale od tego feralnego dla Aston Villi momentu dominacja drugiej linii Newcastle była już absolutna; nawet jeśli nie byli szybsi, byli bardziej zdecydowani. Zastanawiam się, kiedy Mike Ashley podpisze wieloletni kontrakt z Hughtonem – najwyższy czas przestać traktować Irlandczyka jako „wiecznego tymczasowego”.

Sądząc po komentarzach pod poprzednim wpisem, mecz Fulham z Manchesterem United wywołał wśród Was spore poruszenie. Rozumiem punkt widzenia kibica Diabłów. Dla mnie była to jednak po prostu świetna reklamówka Premier League: oto oglądamy mecz największej firmy w tej lidze, oglądamy kolejny świetny występ jednej z jej żywych legend, czyli Paula Scholesa, i kiedy wszystko wydaje się iść zgodnie ze scenariuszem, zespół skazywany na porażkę podnosi się, odrabia straty, a dodatku teoretycznie słabszy bramkarz tej drużyny (Schwarzer jest kontuzjowany, ale wciąż się mówi o jego transferze do Arsenalu) broni karnego, jej teoretycznie najlepszy obrońca strzela samobója, ale później rehabilituje się przed bramką rywala… Wielkie brawa dla Fulham, zwłaszcza dla ciężko pracującego Zamory (biedny Evans…), nieustannie skutecznego Daviesa i zaskakująco aktywnego w ofensywie Etuhu. W United nie zawiedli moim zdaniem – podkreślam to, bo w ostatnich miesiącach go krytykowałem – Berbatow, świetny od początku sezonu Scholes, solidni Fletcher i van der Sar; z Nanim mam kłopot, bo wniósł wiele ożywienia, ale nie wykorzystał karnego. Co mnie natomiast martwi, to postawa defensywy, której boleśnie brakuje Rio Ferdinanda. A może to po prostu atmosfera Craven Cottage im nie leży? Podobno dziś przed meczem reklamowano dvd z wielkimi zwycięstwami Fulham nad Manchesterem United, jeśli dobrze liczę, tylko w ciągu ostatniej dekady Czerwone Diabły przegrywały tu trzykrotnie.

PS Craig Bellamy bramkowo zadebiutował w Cardiff. Cóż za marnotrawstwo, wyrzucać ze składu dwóch swoich najlepszych piłkarzy z poprzedniego sezonu…

Jaka piękna porażka

O tym, na co narażony bywa kibic Tottenhamu, pisywałem na tym miejscu aż za często, przywoływałem też wyniki badań zrobione dla Lloyds Pharmacy, z których wynikało, że fani Kogutów są najbardziej zagrożeni atakiem serca spośród fanów wszystkich klubów angielskiej ekstraklasy. Miała być prosta droga do fazy grupowej Ligi Mistrzów, a była prosta droga do kompromitacji – i to nie tylko po pierwszych czterdziestu minutach, kiedy Tottenham przegrywał 3:0, ale i po minutach osiemdziesięciu, kiedy Young Boys zmarnowało dwie stuprocentowe okazje, by podwyższyć na 4:1. Tylko przekornemu duchowi futbolu – bo przecież nie naszym piłkarzom – możemy dziękować za to, że Londyńczycy wciąż mają szansę na awans.

Nie wiem, czy jest sens w jakikolwiek sposób to racjonalizować. Sztuczna murawa, polana dodatkowo przed meczem, niewątpliwie nie pomagała, a co więcej: była nie tylko przyczyną kontuzji Modricia i Defoe’a, ale także aż czterech zmian w składzie w porównaniu z sobotnim meczem z MC (Harry Redknapp tłumaczył, że zdecydował się na nie, bo po wczorajszym treningu miał poczucie, że kilku zawodników za bardzo obawia się o swoje nogi). Szybko stracona bramka musiała zdeprymować. Nieobecność Kinga oznaczała, że nie ma kto nadrabiać braków szybkościowych Dawsona (Bassong taki wolny znowu nie jest, ale ustawia się zdecydowanie gorzej niż Anglik). Grający pierwszy mecz w tym sezonie Palacios ewidentnie nie czuł piłki: kilka razy stracił ją przed własnym polem karnym, był wolniejszy od rywali – chociaż tyle, że nie faulował… Nade wszystko jednak: otrzymaliśmy kolejną lekcję, po tej, którą pobrała w RPA drużyna Fabio Capello, ile jest warte ustawienie 4-4-2 w konfrontacji z zespołem stosującym system 4-2-3-1. Przewaga Szwajcarów w drugiej linii długo nie podlegała dyskusji, podobnie jak łatwość, z jaką przechodzili oni do szybkiego ataku. Plus dla Redknappa, że zareagował, zanim było za późno: do momentu pojawienia sie na boisku Huddlestone’a (przestawiony wówczas na lewą pomoc Modrić schodził do środka, niewelując przewagę liczebną gospodarzy w tej strefie, podobnie jak cofający się bardzo głęboko Pawluczenko – w zasadzie także goście ustawili wówczas 4-2-3-1) wyglądało to przecież katastrofalnie. Nie chciało się wierzyć, że oglądamy drużynę, która na inaugurację Premier League była bliska zrównania z ziemią Manchesteru City. „Zapomniałem, jacy oni są dobrzy” – pisałem po tamtym meczu, więc przekorny duch futbolu uznał za stosowne przypomnieć mi, jacy oni potrafią być fatalni.

Nie wiem więc, czy jest sens w jakikolwiek sposób to racjonalizować. W komentarzach, które czyniliście na bieżąco, najsłuszniej w świecie domagaliście się zmiany Pawluczenki, „bo gra piach”, i Bassonga, „bo jest do, za przeproszeniem, wypieprzenia w kosmos”. Kłopot w tym, że to Rosjanin i Kameruńczyk przywrócili Tottenhamowi nadzieję (zwłaszcza fantastyczny gol Pawluczenki musiał zdumiewać po rzeczywiście kiepskich 82. minutach w wykonaniu tego piłkarza) i teraz, podobnie jak jeszcze kilka godzin temu, Tottenham znów uchodzi za faworyta. Tfu, tfu, odpukać… Jaka piękna porażka. Pół wieku temu z Górnikiem w Zabrzu Tottenham przegrał 4:2.

PS Manchester City kupił Jamesa Milnera za 26 milionów, czyli jak skomentował na twitterze jeden z publicystów „Daily Telegraph”, na jednego Anglika wydał więcej niż Real na dwóch Niemców, Khedirę i Ozila. Ale to doprawdy nie moje zmartwienie.

Tangerine dream

Zapomniałem, jacy oni są dobrzy. Oglądałem pilnie mecze towarzyskie, a nawet, wstyd się przyznać, w jakimś porywie sentymentu obejrzałem wiosenne zwycięstwa nad Arsenalem, Chelsea i Manchesterem City, a mimo to stale marudziłem, że przydałyby się wzmocnienia, że z ustawieniem 4-4-2 trzeba się jak najszybciej pożegnać i że kiedy w pierwszym składzie wychodzi Peter Crouch, to kończy się rozgrywanie. Potem przeczytałem skład, w stosunku do majowego meczu z MC różniący się zaledwie nazwiskiem prawego obrońcy, rozsiadłem się przed monitorem i…

Tak, to był ten sam porażająco szybki i niezmordowany Gareth Bale (w „Przewodniku po Premiership” napisałem o Martinie Petrowie, że jest najlepszą lewą nogą ekstraklasy, a De skomentował, że Giggs się obrazi, ale co w takim razie powiedzieć o Bale’u…). To był ten sam Luka Modrić, imponujący przeglądem sytuacji i walecznością (ta pchła, ustawiona tym razem w środku pomocy, nie bała się wchodzić wślizgiem w Yaya Toure!). To był ten sam Aaron Lennon, szybki, ale przede wszystkim celnie dośrodkowujący. Ten sam elegancki i nie do przejścia Ledley King. Ten sam rozrzucający piłki na skrzydła albo celnie i mocno uderzający z dystansu Tom Huddlestone. Ten sam szukający sobie miejsca do niespodziewanego uderzenia Jermain Defoe. Ten sam zaczynający pressing swojej drużyny Peter Crouch. Jedynym zaskoczeniem, choć przecież nie całkowitym, był świetny występ na lewej obronie Benoit Assou-Ekotto: w przeszłości zdarzały mu się kiksy i faule w polu karnym, a wczorajszy wślizg, którym odbebrał piłkę Wrightowi-Philipsowi kilkadziesiąt sekund po rozpoczęciu drugiej połowy, nawet za dziesięć miesięcy będzie jedną z najlepszych interwencji obrońcy w tym sezonie Premiership.

Tak, to był ten sam Tottenham, z błyskawicznie ekspediowanymi przez środkowych pomocników piłkami do szybkich skrzydłowych, to z lewej strony, to z prawej nabiegających na bocznych obrońców rywala. Ale można powiedzieć również, że mimo iż Roberto Mancini ostrzygł się i zdjął szalik, był to ten sam, co w ubiegłym sezonie, Manchester City: w meczach wyjazdowych hiperostrożny i ratujący punkty głównie dzięki fenomenalnej postawie bramkarza. Fabio Capello musiał po meczu pluć sobie w brodę, że nie postawił na Joe Harta od pierwszego meczu mundialu: jego znakomitej formy po świetnych występach w Birmingham (a nawet kilkanaście miesięcy temu w Manchesterze City) można się przecież było spodziewać. To, że Tottenham nie wygrał 4:0, nie jest winą źle ustawionych celowników gospodarzy (no, może Gareth Bale nie musiał pudłować mając przed sobą otwartą bramkę w końcówce meczu; szkoda, że musiał uderzać słabszą nogą…), tylko zasługą życiowej formy młodego Anglika.

Zdumiewające jednak, jak na wiele pozwolili Tottenhamowi jego koledzy, i to mimo ultradefensywnego ustawienia 4-3-2-1. Zastanawialiśmy się, po co Manciniemu tylu defensywnych pomocników, to już wiemy: Włoch w jednym meczu potrafi wystawić ich trzech, jako jedyne zadanie powierzając im jak najdłuższe utrzymywanie się przy piłce (statystyka podań: Barry 56 celnych z 59, Yaya Toure 68 z 70, de Jong 55 z 59 – wygląda na to, że podawali głównie do siebie)… Szkoda (dla widowiska), że do gry przed nimi deleguje kiepskich wczoraj Silvę i Wrighta-Philipsa, a nie np. Adama Johnsona. Szkoda, że tak późno decyduje się sięgnąć po Adebayora, a wpuszczając go, wycofuje równocześnie Teveza, który wcześniej nie miał szans w rywalizacji z wysokimi stoperami Tottenhamu. Szkoda, że wpisując do protokołu meczowego jednych, niemal automatycznie idzie na wojnę z innymi, przypomnijmy: najczęściej fantastycznie zarabiającymi gwiazdorami o niemałym ego. Zgoda, to dopiero pierwszy mecz, ale po jego zakończeniu misja Włocha wydaje mi się jeszcze bardziej impossible. Zresztą – ech, to szaleństwo angielskich mediów… – już zaczynają się pojawiać spekulacje na temat osoby, która przejmie po nim drużynę; wśród faworytów jest m.in. Capello.

Nawet mimo defensywnej taktyki MC złe duchy mundialu zostały odpędzone już w ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut sezonu: mimo iż ostatecznie nie obejrzeliśmy bramek, była walka, było bardzo szybkie tempo i były okazja za okazją. A w kolejnych meczach działo się równie wiele. Chociaż i tutaj – może poza jednym wyjątkiem – można było odnieść wrażenie, że wciąż oglądamy sezon poprzedni. Perwersyjnie nie zaczynając ani od lidera, ani od wicelidera tabeli: Everton, jak co roku, zaczyna powoli, całkiem odwrotnie jak Aston Villa (nawet jeśli na ławce nie siedzi O’Neill, a Milner rozgrywa pewnie ostatni mecz – mają młodego Albrightona), Birmingham, jak przed rokiem, okazuje się niełatwym orzechem do zgryzienia, Sunderland wciąż nie umie się bronić i wciąż (Cattermole…) przesadza ze wślizgami, nawet West Ham mimo zmiany menedżera nie wydaje się ani trochę mocniejszy…

Blackpool wróżyłem bezapelacyjny spadek z Premier League i swoje zdanie podtrzymuję, ale jestem zachwycony, że przez kilka godzin liderowali tabeli. Pamiętam jednak, że wszystkie okazje dla beniaminka – i wszystkie bramki – padały po przerażających błędach w obronie Wigan. Piłkarze Roberto Martineza nie grali pressingiem, nie kryli i niemal w każdym przypadku zostawali metr za rywalem – oto dlaczego i oni powinni w tym roku opuścić ekstraklasę. Piłkarze Iana Hollowaya zaś… cóż, będziemy im kibicować, tak jak przed rokiem kibicowaliśmy Burnley Owena Coyle’a, ale – jak mówi sam menedżer – „są kilometry za wszystkimi innymi”. Przed nimi długi, ciężki sezon.

Podobnie długi, ciężki sezon czeka West Bromwich. Z całym szacunkiem dla klasy mistrzów Anglii, piłkarze Roberto di Matteo – zwłaszcza ci stojący w murze podczas rzutów wolnych – robili wszystko, by ułatwić im zadanie. Trzy gole po prostych błędach przy stałych fragmentach gry, i mecz jest przesądzony: czas na popisy – takie jak akcja, po której bramkę zdobył Frank Lampard.

Co do dzisiejszego meczu Arsenalu z Liverpoolem wypada zacząć od cytatu z Carlo Ancelottiego, który powiedział: „Benayoun i Cole są kompletnie różni: Yossi jest bardzo inteligentnym piłkarzem”. Zgoda: zabrzmiało jak zabrzmiało, bo włoski menedżer nie stał się w ciągu ostatnich miesięcy bardziej wymowny. Z drugiej strony jak tu skomentować zachowanie piłkarza, który w ostatniej minucie pierwszej połowy, kilometry od własnej bramki, w ten sposób atakuje nogi rywala?

Kompletnie różny mecz od tego Tottenhamu z Manchesterem City. Oba zespoły dużo ostrożniejsze, tempo wolniejsze, dużo mniej sytuacji – a w związku z tym pojedyncze incydenty dużo mocniej rzucające się w oczy. Przykład pierwszy z brzegu: Almunia, mijający się z piłką przy dośrodkowaniu z rzutu rożnego w pierwszej połowie jak Fabiański podczas meczu z Legią – oto dlaczego Wenger powinien się rozejrzeć za bramkarzem. Przykład kolejny: Koscielny zniesiony na noszach po faulu Cole’a – choć ostatecznie wyszedł na drugą połowę, kibice Arsenalu, świadomi nieobecności w kadrze innych klasowych środkowych obrońców, musieli drżeć. Dalej: Chamakh, choć ostatecznie miał udział przy golu, wcześniej przegrał bodaj wszystkie pojedynki główkowe z obrońcami (witamy w Premiership…). Wilshere, rozgrywający w sumie niezły mecz, traci piłkę przed własnym polem karnym na rzecz Mascherano, z czego bierze się nieszczęście. A jeśli idzie o Liverpool: naprawdę świetny finisz Ngoga, kilka znakomitych wślizgów, dośrodkowań i przerzutów a la Xabi Alonso w wykonaniu Gerrarda, generalnie zaś: poprawiona organizacja gry, zwłaszcza w defensywie, gdzie imponowali Carragher, Agger i Skrtel (Johnsona chwalimy, jak zwykle, tylko kiedy atakuje). W ataku Roy Hodgson metodę miał prostą: wiadomo, że wysoko ustawiona defensywa Arsenalu prowokuje do grania piłek za plecy obrońców, więc Liverpool – ustawiony w naszym ulubionym mundialowym systemie 4-2-3-1 – próbował i próbował, i prawie mu się udało; kłopot w tym, że Ngog zbyt szybko startował do piłki.

W sumie nadzwyczaj udany weekend, na początek w kolorze mandarynkowym – czyli w barwach Blackpool. To nie był sen.

Przewodnik po Premiership

„Najbardziej emocjonująca i najbardziej nieprzewidywalna, najbogatsza, ale i najdroższa, kiedy mówimy o cenach biletów; najbezpieczniejsza, kiedy mówimy o trybunach, i najniebezpieczniejsza, kiedy mówimy o kontuzjach, słowem: najlepsza liga świata rozpoczyna kolejny sezon” – piałem z zachwytu przed dwoma laty, odpalając pierwszy „Przewodnik po Premiership”. Przed rokiem przymiotników było już nieco mniej: emocji, owszem, wciąż mogliśmy się spodziewać, zwłaszcza wyrównania poziomu rywalizacji pomiędzy poszczególnymi zespołami, ale z poziomem sportowym – zwłaszcza po wyjeździe Ronaldo i Xabiego Alonso – miało być już gorzej. Jak będzie tym razem? Kto zostanie mistrzem Anglii, kto zagra w Lidze Mistrzów, a kto w Europa League, kto zajmie bezpieczne miejsce w środku tabeli i kto spadnie? Kto najmocniej odczuje konieczność krojenia składu pod wprowadzoną przez Ekstraklasę regułę „home-grown players” (co najmniej ośmiu członków 25-osobowej kadry musi być szkolonych przez angielskie lub walijskie kluby w okresie trzyletnim; kadrę można uzupełniać bez ograniczeń piłkarzami poniżej 21. roku życia). O to, czy będą dymisje trenerów, transferowe hity, erupcje młodych talentów, skandaliczne pomyłki sędziowskie itd. nie pytam, ale o bankructwa zasłużonych klubów – i owszem. Po kłopotach Portsmouth w zeszłym roku, po niespodziewanej dymisji Martina O’Neilla z poniedziałku (kompetencji trenerskich menedżerowi AV nikt nie kwestionował; właścicielowi klubu nie podobało się drastyczne przekroczenie budżetu płacowego), nic już nie będzie w stanie nas zdziwić.

Kandydatów do mistrzostwa Anglii/gry w Lidze Mistrzów widzę sześciu: tych, co wszyscy. Ale im dłużej przyglądam się każdemu z osobna, tym więcej widzę argumentów, dla których nie powinni kończyć sezonu na pierwszym miejscu. Myślę więc nie tylko, że walka będzie wyrównana, ale że każdy z faworytów będzie przegrywał częściej niż w poprzednim sezonie. Co dla nas lepiej.

Naturalny konserwatyzm każe mi zacząć od urzędującego mistrza. Atuty Chelsea to szkoleniowiec, który znakomicie odnalazł się w Premier League, odnajdując kontakt ze starzejącymi się gwiazdami w podobny sposób, w jaki czynił to w Milanie. A także grupa piłkarzy stanowiących o trzonie zespołu: Didier Drogba, który nie zdążył się zmęczyć na mundialu (w przypadku każdej z drużyn ten aspekt trzeba brać pod uwagę: jak bardzo ich największe gwiazdy wypalone są turniejem w RPA; kiedy Hiszpanie z Holendrami rozgrywali mecz finałowy, niejeden zespół Premiership wznawiał treningi) i który sam o sobie mówi, że po raz pierwszy od sześciu lat nic go nie boli, wreszcie zdrowy Michael Essien (sceptyk powie: pytanie, jak długo…), pragnący odzyskać twarz po angielskim i francuskim blamażu Terry, Lampard, Ashley Cole i Malouda. Podejrzewam również, że aktywność transferowa Chelsea nie zakończy się na Benayounie (prosta wymiana za Joe Cole’a) i Ramiresie; zwłaszcza po odejściu Carvalho można się spodziewać przyjścia środkowego obrońcy (David Luiz z Benfiki?) i pewnie jeszcze jednego spektakularnego tranferu piłkarza ofensywnego (Neymar, o którego wybuchła awantura z Santosem?). Wspomniane reguły „home-grown”, wiek i wysokość kontraktu kazały się pożegnać z Ballackiem, Belettim i Deco, i w większym niż dotąd stopniu dawać w okresie przygotowawczym szansę piłkarzom młodszym: Sturridge’owi, Kakucie czy Brumie. Ale – tu przechodzimy do wątpliwości – wyniki tegoż okresu przygotowawczego były mocno przeciętne, a wspomniani piłkarze kluczowi nie chcą się zrobić młodsi… Z werdyktem na temat mistrzostwa poczekam na jeden megatransfer.

Słabe punkty widzę też w Manchesterze United. O tym, jak bardzo ta drużyna uzależniła się od jednego piłkarza, Wayne’a Rooneya, mogliśmy się przekonać, gdy brakowało go w ostatnich miesiącach poprzedniego sezonu. Najwięcej znaków zapytania budzi jednak środek pomocy: Scholes, owszem, świetnie wypadł w meczu o Tarczę Wspólnoty, ale trudno się spodziewać, by w meczach rozgrywanych w szybszym tempie radził sobie równie dobrze; również Carrickowi brakuje dynamiki takiego, powiedzmy, Essiena. Wciąż nie mogę zapomnieć, jak w finale Ligi Mistrzów przed kilkunastoma miesiącami Czerwone Diabły zabiegała Barcelona… Niepokoi mnie także defensywa: Ferdinand boryka się z kontuzjami, Evans zalicza wpadki, Smallingowi brakuje ogrania, bracia da Silva nadal uczą się angielskiej piłki… Oprócz Rooneya, bardzo wiele będzie zależało od skrzydłowych: Valencii i Naniego; zwłaszcza ten drugi musi wreszcie regularnie prezentować się tak, jak podczas styczniowych derbów z MC i w ogóle w pierwszych miesiącach 2010 r.. Właściwie całkiem dobrze jest tylko w ataku: nawet jeśli Berbatow nadal będzie hamletyzował, to pole manewru dają doświadczony Owen i błyszczący na mundialu Hernandez.

Może więc będzie to – wreszcie – sezon Arsenalu? Patrzę na to zdanie i nie wierzę własnym oczom. Owszem, Arsene Wenger osiągnął jedno z największych zwycięstw na tegorocznym rynku transferowym, a mianowicie przekonał Cesca Fabregasa do zostania w klubie. Owszem, sprowadził godnego partnera/zmiennika dla van Persiego, Marouane Chamakha (podobał mi się w Warszawie). Owszem, ma Arszawina, Rosicky’ego, Walcotta, znakomitego w meczu z Legią Nasriego oraz mocno promowanego przez media świeżo upieczonego reprezentanta Anglii Wilshere’a. Owszem, jego piłkarze imponują łatwością strzelania bramek, konstruowania akcji itd., itp. Ale nie potrafię odpowiedzialnie mówić o mistrzowskich szansach drużyny, która przystępuje do sezonu w kwestii obsady bramki niepewna jak dwaj główni kandydaci do stanięcia między słupkami i z trójką nominalnych środkowych obrońców. Wiem: pewnie Wenger pójdzie jeszcze na zakupy (a przydałby mu się jeszcze defensywny pomocnik…), ale myślę, że w pewnych kwestiach jest już nieuleczalny.

Może więc będzie to sezon Manchesteru City? Jeśli arabskim właścicielom wystarczy cierpliwości, to myślę raczej o sezonie następnym… Tym razem znów zaczyna się od radykalnej przebudowy składu i wydawania 19 milionów funtów na lewego obrońcę (Kolarov z Lazio), a w tle są napięcia wywoływane przez piłkarzy niemieszczących się w kadrze (Bellamy, Ireland, ale uwaga: z Santosu wrócił Robinho, potencjalnych kandydatów do gry na dwóch pozycjach defensywnych pomocników jest sześciu…) i narzekających na zbyt ciężkie treningi (wiosną marudził nawet Tevez). A więc nie tylko trzeba będzie wpasować do dotychczasowej koncepcji / stworzyć nową koncepcję sprowadzone na City of Manchester Stadium, tym razem niesprawdzone w Premiership supergwiazdy, ale także utrzymać morale tych, którzy będą siedzieć na ławce. Nawet Shay Given zasugerował, że nie chciałby być numerem dwa po powrocie z wypożyczenia Joe Harta. Na papierze MC ma najsilniejszy skład (no, może poza środkiem obrony…), a do końca sierpnia może być jeszcze silniejszy – niemal na pewno przyjdą Baloletti i Milner. Nadmiar bogactwa bywa jednak źródłem kłopotów; mistrzostwa nie będzie, natomiast wywalczenie prawa do gry w Lidze Mistrzów wydaje się obowiązkiem Manciniego i jego piłkarzy.

Liverpool po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzedniego. Tutaj, podobnie jak w przypadku Arsenalu i Fabregasa, największym sukcesem Roya Hodgsona, który objął schedę po Benitezie, jest zatrzymanie w klubie Torresa i Gerrarda. Mascherano być może odejdzie, ale na jego miejsce udało się sprowadzić za niewielkie pieniądze Poulsena, za darmo przyszli m.in. Joe Cole i Jovanović. Nowy menedżer to w przypadku Liverpoolu pierwszy krok do sukcesu: gołym okiem było widać, że formuła współpracy między poprzednikiem a piłkarzami wyczerpała się gdzieś koło stycznia. A Hodgson, jak sądzę, nadmiernie kombinował nie będzie: prostota była drogą do sukcesu w Fulham i podobnie będzie w Liverpoolu. Prostota, czyli piłkarze na najbardziej odpowiadających im pozycjach, jasno wytyczone zadania, przejrzysta taktyka, dużo walki… oj, nie będzie w tym roku chętnych do grania z Liverpoolem. Na powrót do pierwszej czwórki jednak wciąż wydaje się tu o kilku klasowych piłkarzy za mało. W Lidze Europejskiej (zaczęli w końcu lipca), krajowych pucharach i w Premier League trzeba będzie zagrać meczów co niemiara: parę kontuzji obnaży słabości, których wciąż zadłużony klub tak łatwo nie załata. Owszem: znów mówi się o tym, że panowie Hicks i Gilett są coraz bliżsi sprzedania swoich udziałów, np. milionerowi z Chin, dyskretnie wspieranemu przez rząd w Pekinie, ale nie sądzę, aby zdążyli przed zamknięciem letniego okienka transferowego, tak, żeby nowy właściciel dał Royowi Hodgsonowi jakieś ekstra pieniądze.

Szóstkę faworytów zamyka Tottenham, o którym ze zrozumiałych względów pisać mi najtrudniej. Największą zaletą kadry, którą ma do dyspozycji Harry Redknapp, jest stabilność: na razie oprócz Brazylijczyka Sandro, który wciąż kończy rozgrywki Copa Libertadores, jedyne wzmocnienia to wracający z wypożyczeń i błyszczący w meczach towarzyskich Giovani dos Santos i Robbie Keane. W tym przypadku nie ma mowy ani o szczupłości kadry (problem Liverpoolu, a nawet Chelsea, gdzie dublerzy wyraźnie odstają od tych najlepszych), ani o trudnościach ze spełnieniem kryteriów home-grown. Słabszym ogniwem jest jedynie środek obrony, gdzie trudno się spodziewać, by mający chroniczne problemy z kolanami Ledley King mógł grać co tydzień; poza tym o miejsce w składzie na każdej pozycji rywalizuje co najmniej dwóch dobrych zawodników. Czego się więc obawiam? Ano tego, że debiutujący w Lidze Mistrzów Tottenham nie będzie potrafił łapać dwóch srok za ogon: jeśli wykorzysta idealne losowanie w eliminacjach i zwycięży w dwumeczu z Young Boys Berno, może namieszać w fazie grupowej, ale solidnie się przy tym zasapie w ekstraklasie.

Jeszcze w poniedziałek siódme miejsce w tabeli przyznałbym komuś innemu, ale w tej sytuacji nie mam wątpliwości:  „Best of the rest”, walczący do końca o awans do Europa League, a pewnie też o triumf w krajowych pucharach, będzie Everton Davida Moyesa, kolejnego po Hodgsonie menedżera, który piłkarzy gdzie indziej niechcianych albo niezauważonych w aniołów przerobi. Nie dajcie się zwieść, że niby nie ma wzmocnień: ile potrafi Jermaine Beckford, przekonywaliśmy się przed rokiem w Pucharze Anglii. Po co zresztą wzmocnienia, skoro nie odeszli Cahill, Arteta, Fellaini czy Piennaar, i skoro więcej ma grać Jack Rodwell? Szkoda Goslinga, którego na skutek tajemniczych zaniedbań w negocjacjach kontraktowych pozyskało Newcastle, i niepewna jest przyszłość Jagielki (interesuje się nim Arsenal), ale przecież bez tego ostatniego The Tofees musieli sobie radzić w ciągu niemal całego ubiegłego sezonu. Myślę więc sobie, że w ankiecie na najbardziej niechcianego rywala, rozpisanej wśród angielskich menedżerów, Everton wygrałby w cuglach: piłkarze Moyesa nie tylko nie przestają biegać i nie tylko nie cofają nogi, ale dorównują przeciwnikom umiejętnościami technicznymi, a druga połowa ostatnich rozgrywek, ze zwycięstwami nad obiema drużynami z Manchesteru w pierwszym rzędzie, pokazała, że umieją grać porywająco.

Ósme miejsce daję Aston Villi po odejściu Martina O’Neilla: jeszcze w poniedziałek widziałem ich oczko wyżej. Myślę, że niezależnie od tego, kim okaże się następca Irlandczyka, jego dziedzictwo będzie trudne do roztrwonienia, a ekipa świetnych piłkarzy (z przodu szybcy Young i Agbonglahor, wspomagani przez Downinga – z Milnerem jednak trzeba się będzie pożegnać, solidni Dunne, Collins, Cuellar, Warnock czy Luke Young, a zwłaszcza wiecznie młody Friedel z tyłu) napsuje krwi niejednemu faworytowi. Któż zresztą wie: może nowy szkoleniowiec wniesie także nieco własnych koncepcji, bo krytycy, zarzucający O’Neillowi, że taktyka „długa piłka plus szybki bieg”, bywała momentami przewidywalna, mają trochę racji. Wśród talentów, które mogą rozwinąć się pod jego skrzydłami, są Marc Albrigton i Fabien Delph; przydałby się jeszcze bramkostrzelny napastnik.

Górna połowa tabeli należy się Fulham. Po ubiegłorocznym sezonie marzeń, zakończonym finałem Ligi Europejskiej, Roy Hodgson odszedł do Liverpoolu. Po pierwsze jednak, nikogo ze sobą nie zabrał, po drugie – Mark Hughes wydaje się następcą idealnym, preferującym podobny styl gry. Schwarzer i Hangeland to największe atuty z tyłu, Zamora i Gera z przodu – jak dotąd wszyscy oni trenują na Craven Cottage, pomiędzy nimi zaś dwójka weteranów: Danny Murphy i Damien Duff; bardzo możliwe, że dojdzie wypychany z MC ulubieniec i rodak Hughesa Bellamy. Uwolnieni od męczących podróży po Europie, będą mogli skupić się na lidze – i poprawić ubiegłoroczną pozycję.

W okolicach bezpiecznego środka widziałbym również Birmingham. Jak dla mnie piłkarze Alexa McLeisha byli największą niespodzianką roku ubiegłego: typowani do spadku, namieszali w czubie. Pewnie w tym sezonie aż tak dobrze im nie pójdzie, pewnie trudno będzie powtórzyć serię dwunastu meczów bez porażki, ale na łatwy mecz na St. Andrews nikt nie powinien liczyć. Nowi w zespole, Zigić i Foster, raczej zastępują tych, co odeszli – Beniteza i Harta (zwłaszcza do bramkarzy odbudowujących swoją reputację ma szkocki menedżer szczęście); wiele zależeć będzie od znakomitej i wciąż niedostatecznie docenianej przez media pary stoperów Johnson-Dann. Co jednak w Birmingham podoba mi się najbardziej, to fakt, że nikomu tu nie zależy na byciu docenianym przez media: stara klisza, że liczy się zespół, nie indywidualności, na St. Andrews jest ilustrowana może najmocniej.

Stoke to kolejna z ubiegłorocznych niespodzianek: z łatwością uporali się z „syndromem drugiego sezonu” i nie tylko nie spadli, ale wręcz umocnili pozycję wśród angielskiej elity. Menedżer Tony Pulis zbiera komplementy od wszystkich, którym zdarzyło się gubić punkty na Britannia Stadium (czyli od wszystkich…), choć niejeden purysta będzie narzekał, że metodą na zwycięstwo zbyt często są stałe fragmenty gry (ze szczególnym uwzględnieniem wyrzutów z autu Rory’ego Delapa); są też tacy, którzy skarżą się, że z meczów przeciwko Stoke wychodzą mocno poobijani. Jakakolwiek jest prawda, Pulis ma również piłkarzy technicznych, jak Etherington czy Tuncay. Czy dla nich wyrzeknie się swoich pryncypiów, jest jednak wątpliwe: nawet jeśli statystyki mówią, że jego drużyna wypada najgorzej w statystykach posiadania piłki, liczby strzałów i celnych podań, to w kwestii zdobywanych punktów nie ma powodów do narzekań. Świetnym wzmocnieniem niedomagającej nieco linii ataku może być Kenwyne Jones, odkupiony zresztą…

…od kolejnego zespołu bezpiecznego: Sunderlandu. Sprawdzony w Premier League menadżer wzmocnił sprawdzoną ekipę (Darren Bent i Lee Cattermole jako najjaśniejsze punkty) piłkarzami również sprawdzonymi, jak Titus Bramble (w czasach Wigan przestały mu się zdarzać wpadki, z których słynął w Newcastle), i takimi, którzy mają się dopiero wypromować, jak Paragwajczyk Riveros; stratę Jonesa ma ponoć zrekompensować Asamoah Gyan. Czy uda mu się ustabilizować formę zespołu, który potrafi świetnie zacząć sezon, by potem zaliczyć serię niewytłumaczalnych wpadek? Na inaugurację mają mecz z Birmingham, więc o punkty łatwo nie będzie…

Blackburn to kolejny po Stoke zespół, z którym nikt nie lubi grać i który niewielu poza własnym miastem lubi oglądać. Szybko wykopywana do przodu piłka, rozpychający się łokciami napastnicy, skrzydłowi zdolni do teatralnych upadków w polu karnym (uważajcie na Pedersena!) – w sumie niezbyt fajna reklama, ale Sam Allardyce daje gwarancję utrzymania w lidze.

Utrzymać się powinien również West Ham, ale nic więcej. Nowi właściciele klubu mają ogromne ambicje, a niepokonany podczas meczów towarzyskich nowy menedżer Awram Grant – szansę wykazania się w normalnej pracy, gdzie do szatni nie zaglądają ani rosyjski oligarcha, ani komornik. Ale ten sezon będzie raczej sezonem przejściowym: zespół ustabilizuje pozycję w ekstraklasie, żeby w latach następnych znów spoglądać w górę. Kluczowym piłkarzem jest Scott Parker, ciekawymi transferami: znani Grantowi z poprzedniej pracy Piquionne i Ben Haim, a także Hitzlsperger, tu także brakuje przynajmniej jednego napastnika.

Po roku w Championship do ekstraklasy wraca Newcastle – i powinno w niej pozostać, co nie znaczy, że bez problemów. Chris Hughton, do którego mam wieloletnią słabość, nie został wystarczająco mocno wsparty na rynku transferowym przez kontrowersyjnego właściciela klubu – chociaż poszczęściło mu się z wolnymi transferami Dana Goslinga i Sola Campbella, a wielkie nadzieje można wiązać ze wciąż niesfinalizowanym wypożyczeniem z Marsylii Hatema Ben Arfy. Inne atuty to Kevin Nolan i Joey Barton w środku pomocy (pamiętacie tych łobuzów? założę się, że pamiętacie), Andy Carroll w ataku i Steve Harper w bramce, a także nowy etos, który zjednoczył tych, którzy zostali w klubie po spadku z ekstraklasy, i kilkadziesiąt tysięcy ludzi na trybunach. Mogłoby być lepiej, ale będzie dobrze.

Tak jak nie wierzyłem przed rokiem, tak wierzę w tym roku w utrzymanie Wolverhampton – i nie sądzę, by była to tylko trauma grudniowej porażki Tottenhamu na White Hart Lane. Po pierwsze, znaki firmowe drużyny Micka McCarthy’ego to dyscyplina, waleczność i zaangażowanie. Po drugie, w ataku mają Kevina Doyle’a, po trzecie, udało się im sprowadzić Stevena Fletchera, a zwłaszcza Stephena Hunta – dla zespołu tej klasy dawny skrzydłowy Reading i Hull to bezcenny nabytek, z poprzednich klubów świetnie wiedzący, co to znaczy walczyć o życie.

Zostały więc cztery drużyny, spośród których typuję kandydatów do spadku. Pierwszą jest Wigan, stale i wciąż utrzymujące się w ekstraklasie, promując równocześnie piłkarzy, którzy stają się gwiazdami w innych klubach. Palacios i Valencia to ostatnie przykłady, następnym kandydatem do spektakularnego transferu jest Rodallega, który, jeśli zostanie na pustawym DW Stadium, będzie głównym atutem menedżera Martineza (a następnymi mającymi się promować będą Argentyńczyk Boselli i Alcaraz z Paragwaju). Główną słabością, paradoksalnie, może być przywiązanie do ładnego dla oka, technicznego futbolu: grając w ten sposób można było wprawdzie w dobrym dniu pokonać Chelsea, Liverpool i Arsenal (ale też ponieść sromotną porażkę 9:1 z Tottenhamem w dniu gorszym), tu jednak trzeba będzie zdobywać punkty konfrontując się, powiedzmy, ze Stoke czy Blackburn. Po prostu: w walce o utrzymanie bardziej opłaca się grać łokciem niż piętą.

Tę prawdę świetnie znają w Boltonie, choć charyzmatyczny menedżer Owen Coyle pokazywał w czasach Burnley, że lubi także, kiedy jego zawodnicy rozgrywają piłkę. Zespół wzmocniła najlepsza lewa noga ekstraklasy, czyli Martin Petrow, na środku obrony wciąż bryluje reprezentant Anglii Gary Cahill, ale Kevin Davies w ataku najlepsze lata ma już za sobą. Na pewno łatwo skóry nie sprzedadzą, ale przed nimi długi ciężki sezon.

O West Bromwich Albion mówi się czasem „klub jo-jo”, czyli taki, co to ciągle spada i awansuje. Ponieważ właśnie awansowali, czas przygotowywać się do spadku. Wzmocnienia wprawdzie były (m.in. Boaz Myhill, Nicky Shorey i Steven Reid), ale wciąż niewystarczające. Menedżer, skądinąd znany z gry w Chelsea Roberto Di Matteo, próbuje ustawienia 4-2-3-1, pytanie jednak, kto ma być tym najbardziej wysuniętym. Roman Bednar nie wydaje się napastnikiem na standardy ekstraklasy (nawet w Championship więcej bramek zdobywali pomocnicy, Brunt i Dorrans), podobnie jak wielu jego kolegów. Obawiam się, że w przyszłym roku znów będą w Championship.

W przypadku Blackpool mam w tej kwestii niemal pewność. Tu awans do ekstraklasy po morderczych barażach był zdarzeniem niemal cudownym i choć dziennikarze uwielbiają menedżera Iana Hollowaya, to nikt nie żywi złudzeń, że zespół, o którym przed rokiem mówiło się, że powinien spaść z Championship, zdoła się utrzymać w ekstraklasie. Wszystko zdaje się być na „nie”: fakt, że w związku z rozbudową stadionu pierwsze mecze trzeba będzie rozgrywać na wyjeździe, pogłoski o nienajlepszej atmosferze w drużynie w związku z niewypłaconymi premiami za awans, a nawet o rezygnacji Hollowaya. Obrotów na poziomie… siedmiu milionów funtów, wydatków na pensje na poziomie… 4,8 miliona, i rekordowego transferu na poziomie pół miliona nie sposób porównywać z pozostałymi klubami Premiership. Uwielbiamy kopciuszków i chętnie im kibicujemy, ale tego wydaje się za wiele.

Krótkie było lato, eliminacje Ligi Europejskiej zaczynały się niemal natychmiast po zakończeniu mundialu, więc wybaczcie to pisanie na krótkim oddechu. Początek już za niecałą dobę: na White Hart Lane przyjeżdża Manchester City…

Villa bez O’Neilla

Po pierwsze, nie ma dobrze poinformowanych. Na temat ewentualnego odejścia Martina O’Neilla, owszem, spekulowano na przełomie kwietnia i maja, ale teraz, na kilka dni przed rozpoczęciem sezonu? Wczoraj wieczorem zaskoczeni byli wszyscy, nawet jeśli z dzisiejszej prasy wynika coś dokładnie przeciwnego.

Po drugie, zwyczajnie szkoda. Ten klub w ciągu ostatnich lat był na fali wznoszącej, a jego szkoleniowiec z dobrych piłkarzy umiał czynić jeszcze lepszych – weźmy Barry’ego, Agbonglahora, Ashleya Younga, a przede wszystkim Milnera, o którym Graham Souness mówił w czasach Newcastle, że „z drużyną Jamesów Milnerów niczego się nie wygrywa”, a o którego bije się teraz Manchester City. Szkoda, bo wydawało się, że nawet bez Milnera, ale za to pod O’Neillem, zespół z Birmingham znów będzie walczył o europejskie i krajowe puchary.

Po trzecie, wybrał fatalny termin. I ze względu na interes klubu (szukać nowego menedżera na dni przed pierwszą kolejką!), i ze względu na swój własny: podejrzewam np., że Liverpool wolałby zatrudnić jego niż Roya Hodgsona. Pamiętam, że kiedyś nazwał się „typowym Irlandczykiem, nierobiącym planów na przyszłość” – właśnie o swoich słowach zaświadczył.

Po czwarte, jakkolwiek był wielkim motywatorem, cieszącym się mirem piłkarzy i kibiców, robił też błędy – zwłaszcza, niestety, dotyczące wydawania nieswoich pieniędzy. Stuart James zwraca uwagę, że w zasadzie niegrający w ubiegłym sezonie Shorey, Reo-Coker, Sidwell, Beye, Davies i Luke Young zarabiali łącznie blisko ćwierć miliona funtów tygodniowo (w sumie na pensje szło 71 milionów, aż o 11 milionów więcej niż np. w Tottenhamie i o 21 milionów więcej niż w Evertonie). A dziennikarze „Daily Mail” obliczają, że w ciągu czterech lat O’Neill wydał na transfery ponad 120 milionów, odzyskując z tej kwoty jedynie jedną trzecią.

Martin O’Neill jest ambitnym facetem: ze stanowiska właściciela w sprawie równoważenia budżetu zrozumiał, że w tym klubie nie osiągnie już nic więcej, skoro np. pieniędzy z transferu Milnera nie będzie mógł wydać na następców. Zapomniał, że rozwój talentu Milnera zawdzięcza także odejściu Barry’ego i że może podobnie w tym roku mogłaby zabłysnąć gwiazda Fabiana Delpha? Był zwyczajnie zmęczony? W tę ostatnią ewentualność nie wierzę: Martin O’Neill zmęczony nie bywa. Rozumiem, że nie chciał kolejny raz patrzeć, jak po imponującym początku rozgrywek i udanej zimie, wiosną jego podmęczona i szczuplejsza niż u największych rywali kadra zaczyna stopniowo osuwać się w dół tabeli. Czy jednak jego postulat, by właściciel nie zakręcał kurka z pieniędzmi, był realistyczny? Lubię go bardzo i jego podskoków przy linii bocznej będzie mi brakować, obawiam się jednak, że ambicja podpowiedziała mu złą decyzję.

Tarcza i twarz

Nie wyciągajmy zbyt daleko idących wniosków ani z faktu, że Manchester United zdołał dziś pokonać Chelsea, ani z faktu, że obrona Arsenalu grała wczoraj komicznie, ani z faktu, że podczas sparingów Manchester City dostawało raczej w skórę (skądinąd podobnie jak Chelsea), ani z faktu, że najskuteczniejszym strzelcem Tottenhamu podczas okresu przygotowawczego okazał się Robbie Keane. Prawdziwy sprawdzian zaczyna się za tydzień, i to sprawdzian rozpisany na 38 kolejek.

Co nie znaczy oczywiście, że triumf Manchesteru United nad mistrzem i najważniejszym rywalem do mistrzostwa, w meczu rozgrywanym na Wembley itd., należy traktować jako zwycięstwo w jeszcze jednym spotkaniu towarzyskim. Cokolwiek mówili na ten temat trenerzy w ciągu ostatniego tygodnia, ilu zmian mogli dokonać, i jakkolwiek piłkarze oszczędzali się podczas bezpośrednich starć, już same wyjściowe jedenastki pokazywały, że mecz nie toczy się o czapkę gruszek. No i dobrze, bo jak porównam kilka ostatnich starć o Tarczę Wspólnoty, dzisiejsze okazało się jednym z ciekawszych i stojących na lepszym poziomie.

Powody do zadowolenia Alexa Fergusona muszą się wiązać nie tylko z faktem, że z Chelsea Ancelottiego wygrał po raz pierwszy, ale i z formą kluczowych graczy, przede wszystkim Rooneya, który chyba od pół roku nie rzucił równie dobrego podania, jak to do Valencii z 41 minuty. Ale także o sekundę wcześniejszego partnera w tej akcji: rozważnego i precyzyjnego najlepszego na boisku Paula Scholesa, oraz świetnie broniącego van der Sara. Psychologicznie ważne będą z pewnością zdobyte już na otwarcie sezonu bramki Berbatowa (Ferguson ściskał go po meczu jak Maradona Messiego, jakby chciał powiedzieć „Jest nowy początek, chłopie, teraz już na pewno ci się uda”) i Hernandeza, nawet jeśli ten drugi skierował piłkę do siatki… twarzą.

Zabawne: do czasu pojawienia się Meksykanina na boisku, można było odnieść wrażenie, że wciąż jesteśmy w poprzednim sezonie, bo wszyscy ci, którzy rozpoczęli mecz od pierwszej minuty, reprezentowali swoje kluby także w maju (to na razie temat poboczny, ale go zasygnalizuję: dopóki Manchester City nie kupi Jamesa Milnera, zasilając kasę Aston Villi i niejako wymuszając na niej inwestycje w celu załatania dziury, angielski rynek transferowy nie otworzy się na dobre). Ale jeszcze jeden powód do satysfakcji sir Alexa: współpraca Hernandeza i Berbatowa wyglądała dobrze, po ich wejściu mecz przyjemnie się ożywił. Ze statystyk wynika, że Hernandez był najszybszym piłkarzem mundialu – czyli to nie tylko kwestia kontrastu z Terrym…

Ancelotti powodów do zadowolenia ma dużo mniej. Chociaż tyle, że Mourinho oficjalnie ogłosił, iż nie zamierza go pozbawiać Ashleya Cole’a, że transfer Ramireza zostanie sfinalizowany w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin, że bez wątpienia zdrowy jest Michael Essien, a na ligę będzie gotów także Czech, i że w końcówce z bardzo dobrej strony pokazali się Benayoun i Sturridge.

Z innej beczki: zdumiało mnie buczenie na reprezentantów Anglii. Nowy początek drużyny Capello ma mieć miejsce we środę podczas meczu z Węgrami, ale na razie wszystko zostaje po staremu. Nawet jeśli w kadrze mamy kilka nowych lub przynajmniej zapomnianych nazwisk, to fakt, że już po ogłoszeniu powołań Wes Brown i Paul Robinson oświadczają, iż rezygnują z kariery reprezentacyjnej, wskazuje, że odzyskiwanie twarzy przez Fabio Capello potrwa znacznie, znacznie dłużej.

Warszawski sen

Lejący się z nieba upał, komiczne błędy obu linii defensywnych, ale niejako w nagrodę jedenaście goli na rzeczywiście pięknym stadionie… A wcześniej klasyczne przygody kibica Tottenhamu jadącego na mecz Arsenalu: najpierw popsuta lokomotywa, później awaria hamulców ekspresu Kraków-Warszawa, skutkujące tym, że zamiast dwóch i pół godziny podróż trwała dwa razy dłużej… No to zaczynamy.
No to zaczynamy. Przed nami czterdzieści kolejnych weekendów z angielską piłką (a przede mną czterdzieści kolejnych niedzielnych wieczorów spędzonych na pisaniu o tejże, nie licząc, obawiam się, licznych wieczorów w środku tygodnia). Czy może być lepszy początek niż przyjazd góry do Mahometa, czyli Arsenalu do Warszawy? Arsenalu, który eksperci z roku na rok usiłują wypchnąć z pierwszej czwórki Premier League, ale który z roku na rok broni swojej pozycji. Arsenalu, którego menedżer wciąż chętniej kupuje graczy ofensywnych niż obrońców czy defensywnych pomocników (także teraz wzmacnianie zaczął od Chamakha, a odejścia Silvestre’a, Campbella i Gallasa równoważy na razie jedynie Koscielnym – a przecież i po wcześniejszych sparringach, i po dzisiejszym meczu, który zaczęła teoretycznie podstawowa formacja obronna Kanonierów, widać, że to o wiele za mało), ale który wciąż prezentuje piłkę na Wyspach najpiękniejszą… Arsenalu wreszcie, który wczoraj odniósł jeden z największych sukcesów na tegorocznym rynku transferowym, a mianowicie: zdołał przekonać Cesca Fabregasa do zostania na Emirates co najmniej przez kolejny rok. Strach pomyśleć, jak wyglądałyby boiska Premiership bez katalońskiego rozgrywającego, choć niektórzy angielscy kibice Kanonierów chcieliby pewnie częściej oglądać w pierwszej jedenastce Jacka Wilshere’a, który nawet jeśli w dzisiejszym meczu udane zagrania zbyt często przetykał stratami, otrzymał od Fabio Capello powołanie na mecz z Węgrami – podobnie zresztą jak Gibbs i Walcott.
Fabregasa rzecz jasna w Warszawie nie zobaczyliśmy – podobnie jak inny finalista Mundialu Robin van Persie dopiero co wrócił z wakacji i pewnie nawet na pierwszą kolejkę nie będzie jeszcze gotowy (w środku przyszłego tygodnia czeka go jeszcze wyprawa na mecz reprezentacji z Meksykiem). Nie zobaczyliśmy też kontuzjowanych i rekonwalescentów Arszawina, Diaby’ego, Songa i Denilsona. Sądząc po atmosferze na stadionie – nikomu to nie przeszkadzało. Nawet w nieco innym składzie personalnym (gestem Arsene’a Wengera wobec polskiej publiczności było wystawienie między słupkami Fabiańskiego i Szczęsnego; podobno Francuz najchętniej widziałby na ich miejscu Reinę) był to wciąż ten sam Arsenal.
Ten sam oznacza w tym kontekście zarówno to, za co zespół Wengera podziwiamy (zwłaszcza w drugiej połowie, kiedy zaczęli grać w ustawieniu 4-4-2: dużo gry z pierwszej piłki, elegancję i przegląd pola Samira Nasriego, ofensywne wejścia bocznych obrońców – w tej drugiej połowie ich dublerzy byli zresztą ustawieni jako skrzydłowi), jak i to, co wciąż przeszkadza mu w powrocie na szczyt – straszliwe błędy w defensywie, zwłaszcza przy rzutach rożnych w pierwszej połowie meczu. Kiedy widziałem młyn, jaki pod bramką Fabiańskiego robili piłkarze Macieja Skorży, miałem wrażenie, że oglądam, powiedzmy, Fulham. Ale i Wilshere łatwo dał się przepchnąć – imponującemu skądinąd – Cabralowi przy pierwszym golu dla Legii, a sposób, w jaki Lansbury wyłożył piłkę pod nogi Iwańskiego w końcówce zasługiwałoby na osobne obśmianie, gdyby nie to, że rywali do podobnego obśmiania było aż za wielu. Błędy popełniali i Fabiański, i Antolović (ten pierwszy z nadziejami na pierwszy skład może się chyba pożegnać), podobnie jak stojące przed nimi linie obrony. Szkoda, że uraz wymusił zmianę Vrdoljaka – odnosiłem wrażenie, że do czasu jego zejścia z boiska Legia kasowała wszystkie akcje Kanonierów. Niewidoczny był Walcott – nawet przy wysoko grającej obronie gospodarzy nie znalazł okazji, by się porządnie rozpędzić. Oprócz Nasriego w Arsenalu podobał mi się Chamakh, a w drugiej połowie Gibbs, Eboue i Szczęsny: gdyby nie jego podwójna interwencja z 47 minuty byłoby 4:1, a wówczas Kanonierzy nie zdołaliby pewnie odwrócić losów spotkania. Bohaterami Legii, która udowodniła Miastu i Światu, że nie wypadła sroce spod ogona, byli przydatny w ofensywie Jędrzejczyk, wszystkowidzący Cabral i biegający między oboma skrzydłami Manu.
Dopisuję ostatnie słowa w pociągu powrotnym. Lokomotywa na razie spisuje się bez zarzutu. Za tydzień z Liverpoolem/Polonią będzie zupełnie inaczej. Nie będę udawał: największe wrażenie zrobił na mnie „Sen o Warszawie” zaśpiewany przez dwadzieścia tysięcy gardeł pogodzonych z klubem kibiców. Na taki stadion chciałoby się wracać.

Dyplomatyka i łowy

Jeśliby wierzyć oficjalnej stronie klubu (odradzam), przygotowania do sezonu przebiegają nadzwyczajnie. Nie dość, że wspaniałe warunki treningowe na supernowoczesnych obiektach, to jeszcze arcyciekawe wizyty w powiązanych z klubem instytucjach, spotkania z mediami, podpisywanie autografów w sklepach należących do sieci producenta klubowych koszulek… Że niby wspaniałe warunki treningowe na supernowoczesnych obiektach można mieć o rzut beretem, bez konieczności odbywania kilkunastogodzinnej podróży za ocean, kłopotów ze zmianą czasu i kompletnie innymi warunkami klimatycznymi (wilgotno i duszno)? Doprawdy, nie bądźmy drobiazgowi. Oficjalna strona klubu jest zachwycona, bo nie o przygotowania do sezonu tu idzie, ale o wielki marketing.

Jest tysiąc powodów, dla których można lubić Harry’ego Redknappa, ale tysiąc pierwszym jest to, że potrafi być zmorą dla klubowych piarowców. Tottenham tym razem w ramach przygotowań do sezonu udał się na tournee do USA, w poprzednich latach był m.in. w Hongkongu i Korei Południowej. O korzyściach sportowych z takich podróży nie ma co mówić, o korzyściach ekonomicznych, nadziei na zdobycie nowych rynków, nowych sponsorów i nowych fanów – jak najbardziej. Zjawisko nie dotyczy tylko Tottenhamu – równie daleko i równie bez sensu (sportowego) podróżowały i podróżują Chelsea, Manchester United, Manchester City, Everton… – siedzę teraz daleko od własnych fiszek i z ograniczonym dostępem do internetu, więc ta lista jest mocno niepełna, ale w zasadzie mam poczucie, że każdy angielski klub z aspiracjami wypuszcza się na takie wyprawy. Zasadą numer jeden dla wszystkich klubowych oficjeli jest w takich przypadkach robienie dobrej miny do złej gry. Super było spędzić w podróży kilkanaście godzin, a że prawy obrońca fatalnie naciągnął mięsień w samolotowym fotelu – o tym cicho sza.

Na Redknappa jednak zawsze można liczyć. Podsumowując amerykańską przygodę (remis i wygrana z drużynami z USA, remis ze Sportingiem Lizbona, dobra forma Robbiego Keane’a) powiedział dziennikarzom, że byłby kłamcą, gdyby mówił, że przygotowania do sezonu przebiegają idealnie i że gdyby to od niego zależało, zabrałby piłkarzy do Szkocji i rozegrał tam kilka meczów… Wyobrażam sobie minę prezesa.

***

Dostęp do internetu mam, jako się rzekło, ograniczony, więc z pewnością nie mam pełnej informacji o ruchach transferowych. Tego, że będzie się zbroił Manchester City (jeśli dobrze liczę, już 75 milionów funtów wydanych tego lata), można się było spodziewać, podobnie jak tego, że Joe Cole ulegnie magii – i pieniądzom – Liverpoolu (skądinąd zabawna zamiana: Benayoun za Cole’a; kto na tym lepiej wyjdzie?). Jak do tej pory najbardziej intrygujące wydaje mi się więc przejście Dana Goslinga z Evertonu do Newcastle: świetny strzał Chrisa Hughtona, ale też dziwne zaniedbanie Davida Moyesa – przynajmniej tak to wygląda z mojej jogińskiej oddali. Wracam do cywilizacji za niecały tydzień, mam nadzieję, że w sam środek Wielkiego Kupowania…