Archiwum kategorii: Bez kategorii

Figury woskowe

Ktoś nazwał wczorajszą (i wtorkową) kolejkę najważniejszą kolejką Premiership rozgrywaną w środku tygodnia. Trudno się dziwić: los sprawił, że grała trzecia drużyna z czwartą, a dwa ścigające się konie natrafiły na przeciwników, którzy w każdym z poprzednich sezonów potrafili nieźle namieszać. A jeszcze spotkanie West Hamu z Birmingham, ciekawe nie tylko ze względu na burzę nad Upton Park, ale i konfrontację starego z nowym klubem panów Sullivana i Golda. I jeszcze Tottenham, przewidywalnie nieprzewidywalny…

Kolejka była ważna w tym sensie, że nie przyniosła żadnych definitywnych rozstrzygnięć: jeśli wskazywała na jakieś zjawiska trwające dłużej niż 90 minut, to na odrodzenie Evertonu (do pierwszego składu tej drużyny wreszcie wrócił Arteta) i zadyszkę Tottenhamu. W wykonaniu Londyńczyków był to najsłabszy mecz od dawna. Niby mieli piłkę, niby dostawali się z nią przed pole karne Wolverhampton, ale co zrobić dalej, nie mieli pomysłu: owszem, dwa razy udało się rozegrać ją z klepki i wyrobić pozycję strzelecką Krajnczarowi, ale poza tym – jak powiedział po meczu Harry Redknapp – zabrakło magii. Kiedy pod koniec sierpnia kontuzję odniósł Luka Modrić wydawało się, że to jego nieobecność skomplikuje szanse Tottenhamu na awans do pierwszej czwórki; dziś wygląda na to, że szanse te pogrzebała kontuzja Aarona Lennona. Bez jego przyspieszenia, dośrodkowań i strzałów (patrz: statystyki), zespół któryś już mecz z rzędu bije głową w mur albo raczej: próbuje trafić piłką w głowę Petera Croucha (wczoraj przez ponad godzinę brakowało i tego: zamiast Croucha grał Gudjohnsen, ale jego występ przyzywał raczej na pamięć ostatnie tygodnie pobytu Robbiego Keane’a na White Hart Lane).

Są jednak kwestie ciekawsze niż tradycyjne udręki kibica Tottenhamu. Pierwsza dotyczy wspomnianego wyścigu dwóch koni, a w jego ramach – dwóch kwestii personalnych. W meczu Manchesteru United Nani roztrwonił wiele kapitału, pracowicie zebranego podczas niedawnych meczów z Arsenalem i Manchesterem City. Jego faul był jak z podręcznika „Czego nie wolno robić na boisku”, i to z jednego z pierwszych rozdziałów – Portugalczyk dowiódł więc, że wypowiedzi Alexa Fergusona na temat jego dojrzałości były przedwczesne. Przyznam, że mam kłopot z recenzowaniem skrzydłowych Manchesteru: taki Valencia np. rozczarowuje bodaj równie często jak Nani, ale jego wczorajsze wejście na boisko okazało się bardzo dobrym posunięciem. Manchester po czerwonej kartce przeszedł na ustawienie 4-4-1, a że Rooney jak zwykle biegał jak za dwóch, wyglądało wręcz na to, że to piłkarze Fergusona grają w przewadze. A może jest tak, że utrata jednego zawodnika w dzisiejszej piłce wcale nie jest tak wielkim problemem, jak mogłoby się wydawać? Nie rozwijam tej kwestii, odsyłając do bloga Jonathana Wilsona – statystyki, które podaje, są bardzo pouczające.

Druga kwestia personalna dotyczy oczywiście Johna Terry’ego. Znajdujący się z własnej winy pod niewiarygodną presją kapitan Chelsea tym razem popełnił dwa poważne błędy. Za utratę pierwszej bramki go nie obciążam, chociaż to on usiłował dogonić Sahę w polu karnym (gorzej zachował się teoretycznie asekurujący pierwszy słupek Lampard), ale później dwukrotnie źle oceniał tor lotu piłki, wyskakiwał do główki, a potem bezradnie patrzył, jak ta go omija i ląduje na nodze Francuza – Petr Czech obronił tylko raz.

Najlepszym meczem, jaki obejrzałem w ciągu wczorajszego wieczora i dzisiejszej nocy było spotkanie AV-MU, ale drugie 45 minut pojedynku Arsenal-Liverpool mogło z nim rywalizować. Zabawne, że gol, który rozstrzygnął o wyniku „play-off o trzecie miejsce”, padł w tak niewengerowym stylu: zamiast długiego rozgrywania piłki po obwodzie i próby prostopadłego zagrania – piłka do boku, dośrodkowanie i główka… Jako dinozaur pamiętam Kanonierów prowadzonych przez George’a Grahama i te ich niezliczone zwycięstwa 1:0 – akcja zakończona golem Diaby’ego przypominała tamten Arsenal, podobnie zresztą jak wślizg Gallasa podczas szarży Ngoga przypominał interwencje Davida O’Leary’ego. Inna sprawa, że Liverpool – inaczej niż Chelsea czy MU – zostawił piłkarzom Arsenalu zaskakująco dużo miejsca. Dzisiaj na Anfield Road zaprezentowano figurę woskową Stevena Gerrarda, gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że w co najmniej kilku momentach drugiej połowy wyglądało na to, że Kanonierzy mają naprzeciw siebie kilka figur woskowych. Gdyby jeszcze Rosicky po bajecznym podaniu Arszawina lepiej przyjął piłkę…

Armageddon w West Hamie

„Za dobrzy, żeby spaść…” – ten szkodliwy frazes był falsyfikowany wielokrotnie, ostatnio, w sposób wyjątkowo spektakularny, przez Newcastle. Czy następny będzie West Ham? I miejsce w tabeli, i forma muszą niepokoić kibiców z Upton Park. Zmartwienia właścicieli na tym się nie kończą.

Wywiad Davida Sullivana dla „The Sun” poraża z mnóstwa powodów, ale powodem nie najmniej ważnym jest to, że człowiek odpowiedzialny za klub podnosi w mediach kwestie tak fundamentalne na kilkadziesiąt godzin przed ważnym meczem. Sullivan, który wraz z Davidem Goldem przejął West Ham przed kilkoma tygodniami (wcześniej zarządzali Birmingham, z którym zespół ma się zmierzyć dziś wieczorem – i po porażce z Burnley naprawdę powinien wygrać…), jest przerażony tym, co znalazł w dokumentach finansowych. Klub ma 110 milionów funtów długów (w tym 15 milionów zaległych rat za transfery) i gigantyczne potrzeby bieżące: Gianfranco Zola zarabia 1,9 mln funtów rocznie, jego asystent Steven Clarke 1,2 mln, a grywający w kratkę Scott Parker i w ogóle niegrający Kieron Dyer – każdy grubo ponad trzy miliony (65 tys. funtów tygodniowo). „Przeglądałem umowy pracowników i nie wierzyłem własnym oczom – mówi Sullivan. – Każde stanowisko i każdy człowiek jest przepłacany – wszystko jedno, czy mówimy o piłkarzach, czy o administracji. Są w ośrodku treningowym ludzie, o których nie mamy pojęcia, czym się zajmują, i jest ich mnóstwo…”. Obraz całości dają detale, choćby 110 telefonów komórkowych, za które West Ham płaci („nawet niższy personel ma wypasione blackberry” – grzmi właściciel), albo oficer łącznikowy, którego jedynym zadaniem jest podwożenie kilku piłkarzy, i który dostaje za to kilkadziesiąt tysięcy funtów. Nie lubię cytować tabloidów, ale akurat ten skrót dziennikarzom „Sun” się udał: klub londyńskich robotników próbował żyć jak bogacze z Chelsea i teraz nie potrafi zapłacić rachunków.

David Sullivan Fot. Reuters/Onet.pl

„Jeśli spadniemy, będzie Armageddon” – ostrzega Sullivan i zapowiada, że nawet jeżeli klub się utrzyma, część pracowników zostanie zwolniona, a pozostali będą zachęcani do dobrowolnej rezygnacji z jednej czwartej poborów. Rzeczywiście, świetny sposób motywowania do walki o pozostanie w Premiership… Podobnie jak niewątpliwie świetnym sposobem motywowania menedżera jest porównywanie go z Ossiem Ardilesem (przed laty świetnym piłkarzem Tottenhamu, a później – kiepskim szkoleniowcem, zwolnionym po roku pracy): „Ze wszystkich menedżerów, z którymi pracowałem, Gianfranco Zola jest najmilszy. Pytanie brzmi: czy nie jest zbyt miły? Ossie Ardiles jest najprzyjemniejszym człowiekiem na świecie, a zobaczcie, co osiągnął w Tottenhamie”…

Włoch zresztą ostro odpowiedział na wczorajszej konferencji prasowej: że ma swoje zasady, z których nie zrezygnuje, że nie jest tu dla pieniędzy i że władze klubu mogą mówić o drużynie, ile chcą, ale jeśli robią to przed ważnym meczem, popełniają błąd: „Może powinni najpierw porozmawiać z nami, a potem iść do gazet. Mówię szczerze, nieważne, czy to się spodoba, czy nie. Nie obchodzi mnie, jak to będzie odebrane”.
Opisując tegoroczne kłopoty drużyny Zola przywołuje rosyjską matrioszkę: wyciągasz jedną laleczkę, ale w środku jest druga, a w niej kolejna… Dotąd jednak mówiło się głównie o kontuzjach kluczowych piłkarzy (nieodżałowany Dean Ashton musiał zakończyć karierę w wieku zaledwie 26 lat), nie o napięciu zarząd-menedżer i zarząd-zawodnicy. Cokolwiek myśleć o racjach Sullivana i Golda, wybrali fatalny moment na podważanie pozycji Zoli i poczucia bezpieczeństwa finansowego ekipy. Nawet jeśli media już spekulują, że Włocha może niedługo zastąpić Mark Hughes, nie bez znaczenia będzie, z jakim dorobkiem punktowym przejmie drużynę (jeśli w ogóle obejmie, bo Turcja zaoferowała mu posadę trenera reprezentacji). No chyba, że właściciele liczą na to, że w ten niekonwencjonalny sposób zintegrują West Ham na nowo. Cóż z tego, że przeciwko sobie…

A integracja bardzo by się temu klubowi przydała – i porównanie z Newcastle, niestety, narzuca się samo. Na papierze świetny skład, w rzeczywistości w dużej mierze wypalony. Nieustanne kłopoty ze zdrowiem najważniejszych piłkarzy. Zamieszanie na szczytach władzy. Nieoczekiwane (w ubiegłym sezonie do końca mieli szansę na europejskie puchary…) kłopoty na boisku. Trzeba walczyć o życie, a poza Scottem Parkerem mało kto z tej grupy zawodników dał wcześniej dowody, że potrafi.

Na szczęście jest właśnie Parker, a poza nim Behrami, obiecujący Mark Noble i jeszcze bardziej obiecujący Junior Stanislas (szkółka West Hamu to ewenement w Premiership: żadna inna nie produkuje tylu znakomitych wychowanków), no i rewelacyjny w pierwszej fazie sezonu Carlton Cole, o którym mówiono nawet, że Capello powinien zabrać go na mundial. Linię ataku udało się w styczniu wzmocnić sprowadzając Mido, Ilana i McCarthy’ego, w obronie jest Upson, w bramce Green. „Za dobrzy, żeby spaść”, chciałoby się powiedzieć. Ano właśnie.

PS Zdaje się, że zaczyna się jakaś olimpiada. Nie bardzo się na tym znam, ale w „Tygodniku” z czystym sumieniem mogę polecić rozmowę z prof. Teresą Kodelską-Łaszak, olimpijką z Oslo. Kiedyś to byli sportowcy.

Wyścig dwóch koni

Dwóch rzeczy powinienem się wystrzegać w opisywaniu tego sezonu: nadmiernej koncentracji na rywalizacji o miejsca od czwartego do siódmego i zbyt częstego cytowania Harry’ego Redknappa. Miejmy to więc z głowy od razu: menedżer Tottenhamu komentując zwycięstwo Liverpoolu w derbach, niespodziewaną porażkę Manchesteru City z Hull i remis jego własnej drużyny z Aston Villą powiedział, że podobnych zwrotów akcji spodziewa się wiele aż do końca rozgrywek. Po serii wpadek Liverpoolu przyszło pasmo siedmiu meczów bez porażki, po serii zwycięstw Manchesteru City – dwie kolejne przegrane, Tottenham jakby częściej remisuje, tłok jak nie wiem co, i właściwie dziś z równym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że każda z wymienionych drużyn zajmie miejsce czwarte, piąte, szóste albo siódme (a może, hm…, trzecie?).

Pisząc o Liverpoolu i Tottenhamie warto wspomnieć o nieobecnościach dwóch kontuzjowanych, Torresa i Lennona, i o tym, jak skorzystali na nich dwaj zastępcy: Dirk Kuyt i David Bentley. Bardziej spektakularny jest oczywiście drugi przypadek, bo Holender grywa w pierwszej jedenastce Liverpoolu regularnie, różnica polega jedynie na tym, że teraz może wykazać się na pozycji, która kiedyś była jego podstawową, czyli w środku ataku. I choć wielu okazji nie wykorzystuje, to dzięki bramce w derbach (a wcześniej w meczu z Tottenhamem) w dużej mierze z jego nazwiskiem wiązać będziemy powrót na czwarte miejsce w tabeli. Z Bentleyem całkiem co innego: forma Lennona i frustracja siedzeniem na ławce doprowadziły do tego, że najgłośniejszym epizodem z ostatnich miesięcy jego życia był spowodowany po pijanemu wypadek samochodowy. Tu punkt dla Redknappa: gwiazdeczka całkiem niedawno porównywana do Beckhama i powoływana do reprezentacji, na boisku zdolna zarówno do rzeczy wielkich (gol życia w derbach z Arsenalem podczas ubiegłego sezonu), jak do przejścia obok gry (słynna awantura, jaką menedżer Tottenhamu zrobił mu w przerwie meczu rezerw, który Bentley kompletnie olewał), niejeden raz bardziej niż na treningu skupiona na wizycie u fryzjera, dała mu – jak widać – mnóstwo powodów, by postawić na niej krzyżyk. Ale Redknapp słusznie uchodzi za wzór pracy z poszczególnymi piłkarzami: dał Bentleyowi ostatnią szansę, po pierwszym niezłym występie zostawił go w wyjściowej jedenastce na kolejne spotkania, a ten odwdzięczył się naprawdę dobrą grą. We środę po zwycięstwie nad Leeds wybrano go piłkarzem meczu (mimo hat-tricku Defoe’a), wczoraj ten tytuł musieli zgarnąć członkowie bloku defensywnego Aston Villi, ale znów należał do najlepszych w Tottenhamie. Jako kibic tej drużyny mam skłonność do wypowiedzi hiperkrytycznych, ale poza słabszym dniem Modricia nie mam się do czego przyczepić: nie pierwszy raz w tym sezonie po bardzo dobrym występie trzeba się zadowolić jednym punktem, oklaskując wybitnego bramkarza i blokujących wszystko obrońców gości (na pytanie spod poprzedniego wpisu, co znaczyła moja wypowiedź na twitterze „Mógł. Być. Karny”, odpowiadam: znaczyła, że mógł być karny; że ponieważ na trzy minuty przed końcem doszło do kontaktu między napastnikiem Tottenhamu a obrońcą gości, sędzia mógł podyktować jedenastkę, podobnie to ocenili zresztą piłkarze obu drużyn – inna sprawa, że nie wiadomo, czy i kto po wyjeździe Robbiego Keane’a strzeliłby ewentualnego karnego).

Ale miałem się nie rozgadywać na temat miejsc cztery-siedem. Zaapeluję więc tylko jeszcze o ostrożną dyskusję na temat derbów Liverpoolu: to, że emocji było co niemiara i że obu drużynom nie można odmówić ambicji, zaangażowania, woli walki, słowem: to, że wielu z nas bawiło się znakomicie, że hulały w nas adrenalina i testosteron, nie oznacza, że oglądaliśmy dobre spotkanie. „Neutrals are not welcome” – skomentował to sprawozdawca „Timesa”. Nie chciałbym, żeby ktoś to odebrał jako czyjąkolwiek krytykę, a zwłaszcza krytykę Rafy Beniteza – przeciwnie, jestem pod wrażeniem tego, jak po raz kolejny w tym sezonie zdołał poderwać drużynę, ale nie mogę nie dostrzec, że poza (wreszcie!) bardzo dobrze zorganizowaną defensywą jego pomysłem na grę było najwyraźniej stare dobre kick and rush. Głównym tematem dotychczasowych dyskusji po tym meczu nie była zresztą jakość gry którejkolwiek z drużyn, tylko kontrowersje (a propos nich: gdyby sędzia usunął nie tylko Kyrgiakosa, ale i Fellainiego, wcale bym go nie krytykował).

A zanim o dzisiejszym meczu słówko jeszcze o spotkaniu Manchesteru City z Hull. I o cierpliwości właścicieli do menedżerów. Pamiętam taki okres na przełomie października i listopada, kiedy nawet oficjalna strona klubu dementowała pogłoski o dymisji Phila Browna – nowy prezes dał mu wtedy ponoć ultimatum i oceniał sytuację po każdym kolejnym tygodniu. A że ostatecznie wytrzymał nerwowo, to proszę: doczekał dni, w których jego zespół odebrał punkty zarówno Chelsea, jak Manchesterowi City. W drużynie gości zawiódł zwłaszcza młody obrońca Boyata (Mancini, podobnie jak Hughes, nie znalazł jeszcze odpowiedzi na pytanie o optymalne zestawienie dwójki środkowych), coraz częściej krytykuje się także Barry’ego, kompletnie przeszedł obok gry Adebayor; w Hull, przy mniej widocznym tym razem Huncie błysnęli Altidore i Venegoor). „City, mamy problem” z grą na wyjazdach. I ze statystykami: to druga w ciągu dziesięciu dni, a trzecia od grudnia porażka Manciniego. Hughesa zwolniono po dwóch, i to odniesionych z rywalami mocniejszymi niż Hull…

Fot. AFP/Onet.pl

Czas jednak na wyścig dwóch koni, czyli walkę o mistrzostwo Anglii. Wiem, że z wielu powodów wypadałoby zacząć od meczu Chelsea-Arsenal, ale zamierzam nim skończyć – i spróbuję wytłumaczyć, dlaczego. Najpierw Manchester United, którego wczorajsze spotkanie z Portsmouth spowodowało, że pierwszy raz w tym sezonie musiałem przyznać przed samym sobą, że nie wierzę w utrzymanie drużyny Awrama Granta. Już nie chodzi o nieustanne perypetie finansowe czy o rozpaczliwie zestawiony skład z tych, których nie udało się sprzedać – inaczej niż niedawno w meczu z MC, Portsmouth właściwie nie podjęło walki, a ciąg pechowych zdarzeń (rykoszety, samobóje, niezauważone spalone) również może świadczyć o tym, że los drużyny jest przypieczętowany. Prawda jest taka, że MU mogło wygrać i dziesięcioma bramkami, gdyby skuteczniejsli byli np. Valencia, Berbatow czy Biram Diouf. Kibice Czerwonych Diabłów musieli cmokać z zachwytu nie tylko nad formą Rooneya (to już banał), ale i nad renesansem Michaela Carricka, znów podającego z centymetrową dokładnością. Capello prócz dylematów wyjątkowo nieprzyjemnych, ma i przyjemne: jak zestawić drugą linię, skoro w tak wysokiej formie są Carrick czy (powtarzam się nieznośnie) Milner.

Nieprzyjemne dylematy Capello przywodzą nas wreszcie tam, gdzie powinniśmy zacząć: do meczu Chelsea-Arsenal. Kończę właśnie nim, bo jakoś nie potrafiłem ulec presji „pojedynku, który miał przesądzić, czy Arsenal będzie się liczył w walce o mistrzostwo”. Ta kwestia została, moim zdaniem, rozstrzygnięta przed tygodniem, o ile nie pod koniec listopada, podczas derbów na Emirates. Nie chodzi o znęcanie się nad Arsenalem, tylko o krótkie wyliczenie słabych punktów tej drużyny, kolejny raz bezlitośnie unaocznionych przez podopiecznych Carlo Ancelottiego.

Po pierwsze, bramkarz, którego masakrowały w tych dniach angielskie media (co zabawne: te same, które przed rokiem widziały go między słupkami reprezentacji), ujawniając przy okazji, że w ostatnim dniu okienka transferowego Wenger usiłował ściągnąć na Emirates Tomasa Sorensena. Po drugie, lewy obrońca, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po trzecie, prawoskrzydłowy, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po czwarte, doraźny środkowy napastnik, który lepiej się czuje jako atakujący ze skrzydła. Po piąte, podstawowy środkowy napastnik, od miesięcy leczący kontuzję. Po szóste (tu sprawa robi się poważniejsza), organizacja gry obronnej – to chyba dla Arsenalu nieuleczalne; nie oceniam poszczególnych zawodników, ale całą formację, w momentach takich, jak stałe fragmenty gry. Po siódme (tu sprawa robi się jeszcze poważniejsza), asekuracja: i Everton, i MU, i Chelsea obnażyły kwestię bezlitośnie, bo kiedy Arsenal rozgrywa te swoje akcje ofensywne przed polem karnym przeciwnika, wystawia się na kontry jak żaden inny zespół z czołówki. Drugi gol Drogby pokazał, że taśma z meczu z MU nie została obejrzana zbyt uważnie…

Co się tyczy Chelsea, krótką a przydatną analizę jej taktyki daje nieoceniony David Pleat. Poza Maloudą, którego komplementuje, moją uwagę zwróciło czterech piłkarzy: Didier Drogba, szybki i silny (po angielsku jest fajne słowo unplayable), John Terry, do którego boiskowej postawy nie można mieć najmniejszych zarzutów – jakby rozładowywał nagromadzone w ostatnich tygodniach napięcie po prostu perfekcyjnie wykonując swoje obowiązki, Ashley Cole, po prostu niezawodny w obronie i ataku, a wreszcie Petr Czech, który – niedawno zasłużenie krytykowany – rozegrał bodaj czy nie najlepszy mecz od miesięcy. Może i Almunia się pozbiera?

Porażki z MU i Chelsea pewnie kolejny raz rozpoczną spekulacje na temat przyszłości Arsene’a Wengera – jego jedyną szansą na trofeum w tym roku pozostaje Liga Mistrzów (choć on sam przebąkuje, że trzecie miejsce to też trofeum, w dodatku cenniejsze nie tylko niż jakiś tam Puchar Ligi, ale i Puchar Anglii). Osobiście wciąż mam wrażenie, że brakuje bardzo niewiele, ot, zdrowego van Persiego, żeby stworzona w jego głowie maszynka zaczęła wreszcie działać. Z całą uczciwością przyznajmy zresztą: przed sezonem nikt nie stawiał, że będą walczyć o mistrzostwo, raczej spodziewano się, że to oni wypadną z pierwszej czwórki. Tylko – to już pytanie nie retoryczne – czy fakt, że jest lepiej niż się spodziewano, safysakcjonuje kibiców Arsenalu?

Robbie, wróć

Jeśli wierzyć Davidowi Connowi (a Connowi wierzyć trzeba), kluby Premiership wydały zaledwie 30 milionów funtów w tegorocznym okienku transferowym: dbając o budżety, ograniczano się głównie do wypożyczeń lub sprowadzania wolnych zawodników. Także piłkarz, o którym – nie pierwszy zresztą raz – chcę tu mówić, nie kosztował nowego pracodawcę zbyt wiele. Jego sprawa odróżnia się od innych tym, że rzadko znajduje się taki transfer, po którym wszyscy są zadowoleni.

Fot. AFP/Onet.pl

Z perspektywy Celticu, któremu nie idzie w tym sezonie najlepiej, wypożyczenie z Tottenhamu Robbiego Keane’a – piłkarza będącego wyrazistą osobowością, charyzmatycznego i mającego duży wpływ na atmosferę w szatni (nawet w Liverpoolu, gdzie jego pobyt okazał się porażką, szybko stał się kumplem „rządzących” Gerrarda i Carraghera) – musi wydatnie podnosić morale. W dodatku chodzi o Irlandczyka, który od dziecka kibicował nie tylko Liverpoolowi, ale także Celticowi, i który przenosząc się do Szkocji spełnił kolejne ze swoich marzeń – podobnie jak kilka lat wcześniej uczynił to Roy Keane… W Glasgow dochodziła północ i padało, kiedy pięć tysięcy ludzi zgotowało kapitanowi reprezentacji Irlandii owacyjne przyjęcie (zobaczcie sami).

Z perspektywy samego Keane’a kilka miesięcy w Celticu jest świetnym czasem na odbudowanie formy, zagubionej w okresie grzania ławy w Tottenhamie. Już wiosną do jego gry zgłaszano zastrzeżenia, choć Harry Redknapp odpierał zarzuty, mówiąc, że gdyby nie drugie przyjście Irlandczyka, pewnie nie utrzymałby drużyny w Premiership. Jesień rozpoczął jako podstawowy napastnik, a jeszcze we wrześniu strzelił cztery gole w meczu z Burnley, ale szybko się okazało, że kombinacja Crouch-Defoe dawała menedżerowi więcej możliwości niż gra duetem Defoe-Keane. Stracił miejsce w składzie, stracił rytm i czucie gry, a kiedy ostatnio wychodził na końcówki spotkań, krytykowali go nawet najwierniejsi wielbiciele. Czasami przykro było zaglądać na fora kibiców Tottenhamu, domagających się wystawienia Keane’a na listę transferową.

Z perspektywy Tottenhamu odejście Irlandczyka oznacza więc, mówiąc całkowicie brutalnie, pozbycie się kłopotu, jakim jest zasłużony piłkarz, który z powodów całkowicie merytorycznych nie mieści się w podstawowej jedenastce. Oznacza też oszczędności (należał do najlepiej zarabiających, a mówi się nie tylko o tym, że Celtic przejmuje na siebie płacenie jego pensji, ale także że wypłaca Tottenhamowi milion funtów za zgodę na wypożyczenie). Oraz inwestycję: to klub z White Hart Lane pozostaje właścicielem piłkarza, jeśli więc pobyt na Parkhead okaże się sukcesem, to macierzysty klub będzie mógł zarobić na nim po raz kolejny albo – co Redknapp zapowiada – ściągnąć, odrodzonego i pełnego energii, na kolejny sezon w Premiership.

Kiedy przed rokiem odkupiono go z Liverpoolu, zastanawiałem się, czy ta decyzja ma sens w perspektywie dłuższej niż 10 tygodni nieobecności kontuzjowanego Jermaina Defoe: wcześniej i Martin Jol, i Juande Ramos nie mieli wątpliwości, że Defoe i Keane są zbyt niscy, by stworzyć naprawdę groźny duet napastników (w ogóle, zwłaszcza w kontekście niezdolności drużyny do bronienia się przy stałych fragmentach gry: czy nie za dużo tych konusów, kiedy w pierwszej jedenastce wychodzą również Modrić i Lennon?). Redknapp twierdził wprawdzie, że dobrzy piłkarze zawsze potrafią ze sobą grać, ale chwaląc Irlandczyka najwięcej mówił o jego cechach charakteru: waleczności, zadziorności, zaangażowaniu, umiejętności mobilizowania kolegów.

Jak widać miałem wątpliwości, ale przecież cieszyłem się, że wrócił, i dociskałem pedał patosu do dechy, cytując nawet wiersz Kawafisa. Tym razem czuję się dość podobnie: kiedy staram się myśleć racjonalnie, muszę przyznać, że drużynie nie będzie go w najbliższych miesiącach brakowało i ściskam kciuki, żeby udało mu się podbić Glasgow, ale w skrytości nieuleczalnie romantycznego serca żałuję jego odejścia. Czyżbym był tym jedynym niezadowolonym?

Na żywo: zamykanie okienka

No, fani angielskiej piłki, gdziekolwiek jesteście, w szkole czy w pracy, czekaliście na ten dzień pół roku, więc wyobrażam sobie, że jesteście świetnie przygotowani. Podejrzewam, że niejeden co bardziej uzależniony wziął urlop, a pozostali serfują po internecie kiedy tylko szef odwraca głowę. Mam nadzieję, że okaże się, iż warto było czekać: że coś się wreszcie wydarzy w tym okienku transferowym, które zaznaczyło się dotąd głównie powrotami gwiazd nieco przyblakłych: Sol Campbell znów w Arsenalu, Patrick Vieira w Manchesterze City, a Eidur Gudjohnsen w Tottenhamie. Owszem, na White Hart Lane pojawił się także Younes Kaboul, czwarty dawny piłkarz Redknappa z Portsmouth, a być może na tym się nie skończy, bo Koguty wciąż nie znalazły rezerwowego bramkarza. Owszem, Liverpool kupił Maxi Rodrigueza, Blackburn wypożyczyło Basturka, a Hull Zakiego, zaś MU uzgodnił letni transfer Smallinga, ale na te naprawdę wielkie przeprowadzki nadal czekamy. Wczorajszy mecz z MU pokazał, że Arsene Wenger potrzebuje napastnika i, hm, bramkarza. Władze klubu z Old Trafford informują, że Alex Ferguson wciąż ma do wydania całą sumę uzyskaną za Ronaldo. W Manchesterze City pieniędzy wystarczyłoby na kupienie połowy Realu Madryt, a nie tylko Gago (tę ostatnią pogłoskę hiszpańska prasa szybko zdementowała). Liverpool pieniędzy nie ma, ale napastnik by mu się przydał. Tottenham, oprócz poszukiwań bramkarza, ma raczej kłopot nadmiaru i pewnie będzie dziś sprzedawał lub wypożyczał – do Rosji może wrócić Pawliuczenko, a z Keane’m nigdy nic nie wiadomo (ja obstawiam jednak, że zostanie), pewne wydaje się odejście Huttona do Sunderlandu. Sprzedawało będzie także rozpaczliwie ratujące budżet Portmouth, w mniejszej lub większej potrzebie (i przy pieniądzach) są Birmingham i Sunderland…

Wspominam gorączki poprzednich dni tego typu – we wszystkich mi zresztą towarzyszyliście. Nocne rozmowy między Chelsea i Arsenalem w sprawie Ashleya Cole’a, zakończone dobrze po zamknięciu okienka, nerwy do ostatniej chwili przy przejściu Berbatowa do MU i nieco surrealistyczny transfer Robinho do MC, sensacyjny powrót Keane’a na White Hart Lane po półrocznym pobycie w Liverpoolu, ubiegłoroczne śnieżyce paraliżujące nie tylko rozmowy Arsenalu z Zenitem o Arszawinie… Dziś pewnie tylu emocji nie będzie, kluby mają długi, większość zakupów zrobiły latem (potwierdza się jedna z ubiegłorocznych tez, że w zimowym okienku kupują desperaci), ale perspektywa mundialu powoduje, że niejeden grzejący ławę kandydat do wyjazdu nerwowo przebiera nogami i wydzwania do agenta, żeby do cholery ruszył wreszcie tyłek. Więc może jednak?

Zapraszam do rozmowy. Kogo Wasz klub potrzebuje, a kogo wolelibyście się pozbyć? Jak oceniacie dotychczasowe zakupy, co myślicie o transferowych plotkach? Pomoce naukowe mamy na stronach BBC i SkySports, ale warto też zaglądać na twittera, gdzie a nuż ktoś nieostrożny chlapnie wiadomość jeszcze nieoficjalną.

W chwili, gdy to zaproszenie publikuję, do zamknięcia okienka zostało osiem godzin…

PO OŚMIU GODZINACH:

Być może obiektywnie to było najnudniejsze okienko transferowe ostatnich lat, ale na pewno nie dla mnie. Do chwili, gdy piszę te słowa, nastukaliśmy wspólnie 110 komentarzy – tyle nie było nawet tamtej nocy, kiedy na nieudany, jak już dziś wiemy, podbój Manchesteru wyruszali Berbatow i Robinho. Doprawdy: nie mogłem się nudzić nawet jeśli do jakichś megatransakcji nie doszło, większość przenosin wiązała się z wypożyczeniami, a w przypadku transferów ostatecznych nie mówiono o kwotach, jakie się z tym wiązały (z chwalebnym wyjątkiem odejścia Asmira Begovicia z Portsmouth do Stoke). Było komicznie – zwłaszcza w przypadku zakupów Manchesteru City, które najpierw nie zapewniło pozwolenia na pracę Kenijczykowi McDonaldowi Maridze (parę godzin później zdążył podpisać kontrakt z Interem), a potem dla uzgodnionego już transferu Gago z Realu nie zdążyło uzyskać błogosławieństwa od szejka. Było sentymentalnie – zwłaszcza w przypadku kolejnego odejścia Keane’a z Tottenhamu, tym razem do Celticu Glasgow, a więc klubu bliskiemu sercu każdego Irlandczyka; klubu, w którym Robbie-wędrowniczek miał kiedyś skończyć karierę. Jak to tłumaczył Harry Redknapp, Keane jest za dobry, żeby siedzieć na ławce, ale menedżer Tottenhamu robi, jak sądzę, dobrą minę do złej gry, bo po wypożyczeniu z Monaco Gudjohnsena przygotowywał się raczej do sprzedania Pawliuczenki; tak czy inaczej Tottenham oszczędzi trochę na pensjach, bo jego dotychczasowy kapitan uchodził za najlepiej zarabiającego. Było też z pewną nadmiernością, zwłaszcza w przypadku West Hamu, który sprowadził aż trzech napastników, z których każdy wydaje się, jakby to powiedzieć, równie dobry, i Sunderlandu, którego menedżer Steve Bruce zasłużył na miano „Redknappa północy”, bo z podobną aktywnością poczyna sobie w każdym kolejnym okienku transferowym.

Pisząc te słowa nie mam wcale pewności, że to już koniec, bo z jednej strony przekonaliśmy się w ciągu ostatnich dwóch-trzech okienek, że godzina deadline’u stała się w Anglii mocno umowna, a z drugiej: w innych krajach Europy szaleństwo wciąż jeszcze trwa. A więc: dziękuję za wszystko, co do tej pory, co wcale nie znaczy, że to na dzisiaj koniec 🙂

Rooney i Nani w 3D

Gdyby pewne słowa nie zostały wcześniej wypowiedziane przez kogoś innego, chciałoby się je wymyślić i zapisać samemu. Kiedy Martina O’Neilla po historycznym zwycięstwie jego drużyny na Old Trafford zapytano, czy mecz sprawił mu frajdę, odpowiedział, że od dwudziestu lat żaden mecz nie sprawił mu frajdy.

No dobra, zdanie to można byłoby odrobinę poprawić, bo przecież zdarza mi się czasem bezinteresownie cieszyć z bycia widzem neutralnym, co – jak przypuszczam – menedżera Aston Villi nigdy nie dotyczy, bo oglądając albo przygotowuje się do kolejnego meczu, albo analizuje taktyczne nowinki, albo rozważa, czy któryś z występujących na boisku piłkarzy nie pasowałby do jego drużyny. Rzecz w tym, że nie od dwudziestu lat, ale odkąd pamiętam nie sprawił mi frajdy żaden mecz zespołu, któremu kibicuję.

Ale w dniu dzisiejszym nie występowałem w roli kibica, więc spotkanie Arsenalu z Manchesterem United dostarczyło mi znakomitej odtrutki na wcześniejsze frustracje. Telewizja SkySports zapowiadała, że mecz na Emirates będzie pierwszą w historii futbolu transmisją w technologii 3D i trzeba przyznać, że wybrała najlepiej, jak mogła. Żadne tam piłkarskie szachy, zakończone marnym 1:1, żaden (jak mówił Arsene Wenger po sierpniowej porażce na Old Trafford) antyfutbol: gra od bramki do bramki, świetne tempo, bajeczna technika i niezapomniane gole. Gdyby po czymś takim Sky podniosła cenę dekoderów, protesty nie byłyby przesadnie głośne.

Fot. AFP/Onet.pl

Jest kilka poziomów, na których można mówić o tym spotkaniu. Po pierwsze, poziom drużyn: Manchester United wreszcie w tym sezonie przekonujący bez żadnych „ale”, i to mimo mocno osłabionej defensywy (bez Ferdinanda i Vidicia) oraz z rozczarowującymi do niedawna Parkiem i Nanim ustawionymi po bokach pięcioosobowej drugiej linii (do Berbatowa na ławce podczas arcyważnego meczu zdążyliśmy się już przyzwyczaić). Arsenal z kolei po raz kolejny brutalnie obnażony przez rywala z czołówki – i w niedawnym meczu z Chelsea, i w meczu z MU miało się wrażenie oglądania chłopców przeciwko mężczyznom (a przecież przegrywali także z Manchesterem City…).

Po drugie, poziom poszczególnych piłkarzy. Tu wypada kolejny raz zauważyć, że Kanonierzy od lat nie mają dobrego bramkarza, postawić kropkę, a w kolejnym zdaniu przejść do zachwytów nad pewnym Portugalczykiem. O Naniego spieraliśmy się trochę pod przedostatnim wpisem, bo pochwaliłem go już za występ w półfinale Ligi Mistrzów – tym razem rozegrał najlepszy mecz w historii swoich występów w Anglii, choć tym, którzy mówią, że nie ma co tęsknić za Ronaldo, warto przypomnieć, że był to raczej wyjątek niż reguła. Rooneya od miesięcy wychwalają wszyscy dookoła i pewnie wszyscy zauważyli, w jakiej odległości od własnego pola karnego się znajdował, gdy rozpoczynał akcję, którą za kilka sekund miał zakończyć bramką – jeśli dziś można otworzyć jakiś nowy wątek, to tylko taki, czy najlepszy strzelec Manchesteru (i całej ligi) powinien przejąć opaskę kapitana reprezentacji Anglii po Terrym, oskarżanym o zdradę małżeńską i romans z przyjaciółką kolegi z drużyny. Henry Winter zapowiadał mecz jako pojedynek anioła i diabła (czerwonego), czyli Fabregasa i Fletchera, i w pewnym sensie się nie pomylił: pojedynek, owszem, był, tyle że jednostronny. Szkot poradził sobie z Hiszpanem, a co odebrał, dalej ekspediował Carrick w stylu, z jakiego pamiętamy go jeszcze z Tottenhamu (patrz gol numer jeden i trzy). Ogrywany we środę przez Bellamy’ego Rafael tym razem dał sobie radę (inaczej niż tak zazwyczaj chwalony Clichy po przeciwnej stronie: z Nanim poszło mu jeszcze gorzej niż całkiem niedawno z Ashleyem Youngiem…), podobnie jak Evans, ale skalę problemu, przed którym stali, najlepiej podsumował Lee Dixon, mówiąc, że równie dobrze on mógłby dziś zagrać w obronie Manchesteru.

Po trzecie, poziom trenerów. Taktyka, jaką przyjął Alex Ferguson, była w gruncie rzeczy prosta (pobić rywala szybkim kontratakiem, nastawiwszy się na odbiór piłki tam, gdzie piłkarze Arsenalu zwykle wymieniają ją najchętniej: tuż przed polem karnym drużyny, którą akurat oblegają), w związku z tym uznanie budzą przede wszystkim decyzje personalne, zwłaszcza ta o pozostawieniu w wyjściowej jedenastce Naniego i dołożeniu mu po przeciwnej stronie Parka – w pierwszym odruchu wielu z nas wskazałoby raczej na Valencię i Giggsa. A Arsene Wenger powinien pluć sobie w brodę, że zbudował zespół, który owszem, potrafi bajecznie grać do przodu, ale z zabezpieczeniem tyłów wciąż ma gigantyczne kłopoty. Zważmy: do składu wrócił Song i choć do niego akurat można mieć najmniej pretensji, to ilość wolnego miejsca, jakie Kanonierzy zostawiali Czerwonym Diabłom było czymś rzadko spotykanym nawet jak na standardy drużyny dumnej z tego, że gra otwartą piłkę i niespecjalnie przejmuje się pressingiem.

Jedno tylko w takich przypadkach nie przestaje mnie dziwić: kibice wychodzący z Emirates na 15 minut przed końcowym gwizdkiem. Może im też żaden mecz od dwudziestu lat nie sprawił frajdy? To akurat świetnie rozumiem: sam przeżywałem katusze podczas wczorajszego spotkania Tottenhamu z Birmingham. Nie żeby „moi” byli słabi: przeciwnie, przez ponad 90 minut był to popis rozgrywania meczu wyjazdowego, z rozsądnie zabezpieczoną defensywą (świetny Palacios) i długimi okresami utrzymywania się przy piłce jako kluczem do wyprowadzenia akcji ofensywnych, z których przynajmniej jedna miała się zakończyć golem. Nie żebym przed meczem ze świetnie grającą w ostatnich miesiącach drużyną nie wziął w ciemno remisu. Nie żebym nie był pod wrażeniem jej znakomicie zorganizowanej i ofiarnej defensywy (czy ktoś policzył, ile strzałów piłkarzy Tottenhamu zablokowano?). Nie żebym nie doceniał decyzji personalnych Harry’ego Redknappa – zwłaszcza tej o pozostawieniu w wyjściowej jedenastce Davida Bentleya po jego dobrym występie przeciwko Fulham. Ot po prostu: kibicowanie ze swojej natury naraża cię na takie doświadczenia jak to z 91. minuty, kiedy niewytłumaczalna chwila gapiostwa rujnuje cały wcześniejszy wysiłek, a przecież i w ciągu tych 90 minut nie mogłeś się przecież ani na moment rozluźnić. Jest tak, jak napisał kiedyś Nick Hornby i jak sami wiecie aż za dobrze: naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie. Co nie zmienia faktu, że jego psim obowiązkiem jest wysiedzieć do końca.

Chociaż tyle, że nie jestem fanem Portsmouth. W niedzielne południe przeczytałem na stronie BBC retoryczne pytanie: jeśli Wasz klub zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, nie płaci pensji w terminie (już po raz czwarty w ciągu ostatnich pięciu miesięcy), jest skarżony przez dawną gwiazdę o zaległe pieniądze (chodzi, cóż za niespodzianka, o Sola Campbella), nie może kupować żadnych nowych piłkarzy (Premier League zezwoliła wyłącznie na wypożyczenia lub wolne transfery), musi sprzedawać nie tylko swoich najlepszych (Younes Kaboul wrócił właśnie do Tottenhamu), ale także ledwo przeciętnych zawodników, żeby przetrwać najbliższe tygodnie, jego strona internetowa przestaje działać w związku z niezapłaconymi rachunkami, sąd wszczyna postępowanie upadłościowe i nawet premier wypowiada się krytycznie na temat skali zadłużenia (już od siebie wydłużmy tę listę o to, że piłkarzy sprzedaje się bez wiedzy menedżera i odpowiedzialnego dotąd za te kwestie dyrektora, i o to, że w poprzednim meczu nie zdołali zapełnić ławki rezerwowych, bo nie mieli siedemnastu zdolnych do gry zawodników) – otóż jeśli Wasz klub przeżywa takie właśnie kłopoty, to jakie jest ostatnie miejsce, gdzie chcielibyście się znaleźć?

Stadion najbogatszego klubu świata, odpowiadał Jonathan Stevenson. A przecież, do cholery, przed ponad 40 minut Portsmouth walczyło z Manchesterem City jak równy z równym, ba: grało lepiej od gospodarzy i miało lepsze okazje. Później jednak straciło gola ze spalonego, co doprawdy podsumowuje kłopoty, jakie przeżywa, a kilka minut później zostało dobite golem do szatni.

Czy Portsmouth zdoła się jeszcze podnieść? Jutro będziemy trochę mądrzejsi: zobaczymy, czy klub dla ratowania budżetu sprzeda kolejnych piłkarzy i czy znajdzie straceńców, którzy zgodzą się przyjść na ich miejsce. To jednak będzie temat, który otworzę za kilkanaście godzin. Mniej więcej od południa zamierzam blogować non stop – wspólnie z wami komentując transferowe plotki i transferowe pewniaki. Dziś, kończąc pisanie o całkiem ciekawej kolejce, chciałbym jeszcze tylko zwrócić uwagę na kolejne zwycięstwo Evertonu: piłkarze Davida Moyesa (skądinąd całkiem odwrotnie jak piłkarze Steve’a Bruce’a) coraz wyraźniej wracają tam, gdzie od początku spodziewaliśmy się ich oglądać. Walka o miejsca od czwartego do siódmego będzie jeszcze bardziej zacięta.

Transfery: kilka prawd oczywistych

No więc wyobraźcie sobie, że udało mi się znaleźć ten irlandzki pub, ale – o czasy! o obyczaje! – zamiast Pucharu Anglii puszczali w nim rugby. Mimo to całkowita izolacja okazała się niemożliwa: wszędzie gdzie się ruszyłem, z okładek gazet spoglądał na mnie Rafael Benitez jako kandydat do objęcia jednej z miejscowych drużyn. I choć, przyznaję bez bicia, na bloga nie zaglądałem, to twarz Hiszpana prowadziła mnie w kierunku kwestii podnoszonych i przez Was w dyskusjach pod poprzednimi wpisami.

Na przykład sprawa transferów: kto wydawał więcej, kto wydawał do sensu. Spieraliście się o to, przeciwstawiając Beniteza Fergusonowi albo Liverpool Tottenhamowi. Nie wchodząc w szczegóły, chciałbym zwrócić uwagę na kilka dość oczywistych kryteriów, które podważają ocenę opierającą się jedynie na prostym zestawieniu: w ciągu tylu a tylu lat w tym a tym klubie wydano tyle i tyle, co pozwoliło następnie na zajęcie tego a tego miejsca w lidze.

Po pierwsze, należy brać pod uwagę status drużyny: czy należy do elity, czy ma status ubogiego krewnego. Mnożenie wydatków niejednego ze słabszych zespołów wiąże się z niechcianymi i nieplanowanymi osłabieniami. Żeby trzymać się przykładu Tottenhamu: najpierw trzeba było załatać dziurę po Michaelu Carricku, potem zaś po Dymitarze Berbatowie i Robbiem Keane’ie; klub nie chciał się ich pozbywać, ale nie miał wyjścia (podobnie zresztą musiały postąpić MU i Liverpool po odejściu Cristiano Ronaldo i Xabiego Alonso – kluby należą wprawdzie do elity, ale natrafiły na gracza o jeszcze większych możliwościach).

Po drugie, trzeba rozróżniać między drużynami, w których od wielu lat pracuje jeden trener, a drużynami, które zmieniały szkoleniowców jak rękawiczki. W przypadku tych pierwszych (MU, Arsenal, Everton, także Liverpool, który zatrudnia Beniteza już od sześciu lat) można pokusić się o ocenę całościową: jak wygląda koncepcja budowania zespołu w wydaniu konkretnego menedżera. W przypadku drugich – traktować każdego z menedżerów oddzielnie, bo każdy ma nieco inną koncepcję drużyny i próbuje wcielić ją w życie sprowadzając pasujących do niej ludzi. Bywa zresztą (tak było w Tottenhamie przed Redknappem), że za transfery odpowiada nie menedżer, a dyrektor sportowy, co jest źródłem dodatkowych komplikacji: wiadomo, że Martin Jol nie życzył sobie części piłkarzy kupowanych przez Daniela Commolego. Także w Liverpoolu Rick Parry przez wiele miesięcy zaglądał Benitezowi przez ramię; pewnie nigdy nie ustalimy z całą pewnością, jak to było z fiaskiem transferu Barry’ego i sukcesem transferu Keane’a.

Po trzecie, skoro już padło to ostatnie nazwisko: oceniać same transfery. Rozróżnić między furorą, jaką robi piłkarz kupiony za 20 milionów (skoro już do klubu przychodzi ktoś klasy i ceny Fernando Torresa, raczej zakładamy, że okaże się strzałem w dziesiątkę), a furorą, jaką robi zawodnik sprowadzony za milion czy dwa. W przypadku pierwszym zachować umiar w pochwałach – w końcu po to się wydało kupę forsy, żeby mieć jednego z najlepszych piłkarzy ligi, w drugim – komplementować instynkt menedżera, który umie wzmocnić zespół nie rujnując budżetu (ostatni przykład to Krajnczar na White Hart Lane). I oczywiście piętnować kosztowne niewypały: przez lata najdroższym piłkarzem w historii Tottenhamu był Siergiej Rebrow, dziś trudno uznać za udany transfer Davida Bentleya.

Po czwarte, oceniając zakupy, pamiętać o możliwościach budżetowych klubu. Jeśli są ograniczone, bo właściciel właśnie zadłużył drużynę ponad miarę, wybaczyć menedżerowi to, że zawodnicy, których kupuje, zaliczają się do przeciętniaków. Gołym okiem widać, że na więcej go nie stać.

Po piąte, wyliczając piłkarzy, którzy okazali się nieporozumieniem: docenić fakt, że menedżer potrafił sprzedać ich z niewielkim zyskiem, a przynajmniej z niewielką stratą – ten punkt dotyczy zwłaszcza Rafy Beniteza, ale także Tottenhamu, który umiał zminimalizować straty związane choćby z Darrenem Bentem (o wyciśnięciu ostatniego funta z transferów Carricka czy Berbatowa już nie wspominam).

Jak by to można złożyć do kupy? Moim zdaniem najsensowniej z menedżerów Premiership powierzone im pieniądze wydają David Moyes i Arsene Wenger, którym depczą po piętach Martin O’Neill i Alex McLeish. Przypadku Harry’ego Redknappa nie należy utożsamiać z przypadkiem Tottenhamu i kompetencje Anglika na rynku transferowym ocenić wysoko.

I co najważniejsze: obraz Rafy Beniteza w świetle podanych wyżej kryteriów, a także dwóch wyszperanych w sieci analiz (linki tu i tu) nieco się komplikuje. Nadal mam wrażenie, że ławka rezerwowych tej drużyny jest mocno niesatysfakcjonująca i nadal twierdzę, że wielu transferów Hiszpana nie da się obronić, ale jeśli ostatecznie odejdzie on z Liverpoolu, to z powodów bardziej skomplikowanych niż tylko kiepska ręka do zakupów.

A więcej o transferach w poniedziałek. Tradycyjnie podczas zamykania okienka transferowego będziemy blogować na żywo.

Puchary nie tracą blasku

Teraz, kiedy ten dwumecz już za nami, wszystkie wypowiedziane wcześniej słowa tracą, na szczęście, swoją wagę. Zamiast spierać się o to, co właściwie mieli na myśli Gary Neville i Carlos Tevez albo czy deklaracja Roberto Manciniego o odwróceniu koła historii nie okazała się przedwczesna, możemy pozostać przy tym, co zwyciężyło: przy futbolu.

Chociaż i w dzisiejszych derbach Manchesteru były, niestety, momenty okropne: rzucanie z trybun butelkami i monetami w wybijającego rzut rożny Bellamy’ego, cios wymierzony przez Ferdinanda Tevezowi albo atak z tyłu Scholesa na nogi Wrighta-Philipsa; chociaż sędzia Howard Webb raz czy drugi się pogubił, to jednak emocji czysto piłkarskich było – podobnie zresztą jak w pierwszym półfinale – co niemiara, a najwięcej dostarczyli ich ci, którzy powinni byli, czyli dwie najjaśniejsze gwiazdy obu zespołów (ligi?), Carlos Tevez i Wayne Rooney.

Za wcześnie oczywiście na ostateczną odpowiedź, czy Alex Ferguson miał rację, czy też popełnił błąd nie podpisując kontraktu z Argentyńczykiem: mimo wielkiej formy Teveza i mimo goli, które strzelił dawnemu pracodawcy, wciąż jeszcze może być tak, że i bez niego MU obroni mistrzostwo i powalczy w Lidze Mistrzów, o wygraniu Pucharu Ligi nie wspominając. Szkot ma grającego w podobnym stylu co Tevez Rooneya, a oprócz niego Berbatowa i Owena – więc po odejściu Ronaldo borykał się z boleśniejszą dziurą do zapełnienia i stąd konieczność wydania pieniędzy raczej na Valencię. Na Old Trafford, inaczej niż na City of Manchester Stadium, trzeba w tych dniach pilnować każdego wydanego funta, co w głośnej wypowiedzi podkreślił przywołany na początku Neville: nie żeby Tevez był nieprzydatny dla drużyny, on po prostu był zbyt kosztowny.

Kosztowny, ale wart tych pieniędzy – udowodnił to w pierwszym spotkaniu, ale udowodnił i teraz, nie tylko dzięki akrobatycznej sztuczce zmniejszając rozmiary porażki i dając tym samym MC kilkanaście minut nadziei na sukces w dogrywce, ale przede wszystkim w iście Rooneyowym stylu terroryzując defensywę rywala. Tyle że, nie pierwszy raz w tym sezonie, zabrakło mu godnych siebie partnerów – i na boisku, i na ławce trenerskiej. Owszem, trzeba chwalić występ Bellamy’ego i Givena, a także dość eksperymentalnie dobranej pary stoperów Kompany-Boyata, ale ich oceny bledną przy notach pięciu pomocników i jedynego napastnika mistrzów Anglii. „Nie zmylił się mistrz taki”, chciałoby się powiedzieć o Alexie Fergusonie, kolejny raz w meczach przeciwko silnym rywalom stawiającym właśnie na ustawienie 4-5-1 i kolejny raz odnoszącym sukces dzięki cierpliwości i konsekwencji. Nic to, że Berbatow i Owen na ławce, nic to, że Scholes ma swoje lata, a Carrick do szybkich nie należy – to dwaj pomocnicy zdobyli dwa pierwsze gole, a partnerujący im Darren Fletcher był bodaj czy nie najlepszy na boisku (nie zapominajmy o Giggsie, zaliczającym kolejną ważną asystę, i o nadspodziewanie dobrze grającym Nanim); „bodaj”, bo przecież był jeszcze Rooney, o którym Alex Ferguson powiedział chwilę temu, że zagrał dużo lepiej niż w weekend, kiedy – przypomnijmy – strzelił cztery gole Hull.

Słowem: machina Manchesteru United, do której funkcjonowania mieliśmy tyle zastrzeżeń, tym razem zaskoczyła, a „hałaśliwi sąsiedzi” wracają do siebie, podobnie jak we wcześniejszym meczu ligowym na tym stadionie pognębieni w doliczonym czasie gry. Emocje, bramki, gra do końca i gwiazdy w wielkiej formie. Kto jeszcze będzie narzekał na krajowe puchary? Z FA Cup odpadły już MU, Liverpool i Arsenal, w Carling Cup oszołomiły derby Manchesteru… Królowa jest zachwycona.

PS Dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim wpisem. Przepraszam, że się powtarzam, ale to wielka satysfakcja być gospodarzem tego forum. Wiele podjętych przez Was kwestii podejmę w kolejnej notce; odszedłem od jej pisania, żeby obejrzeć derby Manchesteru…

Dzieło otwarte

Myślałem, że coś takiego nie może się zdarzyć w pełni sezonu, a przecież się zdarzyło: jutro sobota, czwarta runda Pucharu Anglii i ligowy mecz Manchesteru United z Hull, a ja wyjeżdżam. W dodatku wcale nie wiem, czy tam, gdzie jadę, napotkam jakiś irlandzki pub, w którym będę mógł obejrzeć przynajmniej jedno-dwa spotkania, i czy następnie znajdę jakiś dostęp do internetu, żeby napisać choć parę zdań o tym, co zobaczyłem. Nie wykluczam, że tak będzie, ale pewien nie jestem.

Niezależnie od tych nieco kłopotliwych okoliczności otwieram jednak nowy wątek, z nadzieją, że sami go wypełnicie. Czy Preston powstrzyma Chelsea, a Tottenham potknie się w meczu z Leeds? Jak wypadnie konfrontacja West Bromwich i Newcastle, które kilka dni temu w Championship zremisowały po wyjątkowo zaciętym meczu? A w niedzielę: czy Stoke ma szansę na wyeliminowanie Arsenalu, w którym, kto wie, może po raz kolejny zadebiutuje Sol Campbell? Czy któraś z drużyn ekstraklasy grająca z rywalem teoretycznie słabszym postawi na młodzież i będziecie świadkami jakiegoś olśniewającego debiutu? No i, do cholery, ktoś wreszcie ogłosi jakiś poważny transfer?

Zachęcam do dyskusji na każdy z tych tematów, i na inne tematy okołopiłkarskoangielskie. Jeśli z tym pubem i tym internetem będzie tak, jak myślę, włączę się do niej za kilkanaście godzin. Jeśli nie – do usłyszenia we wtorek i potem z dawną regularnością. Do końca sezonu nigdzie się już nie wybieram…

Lekcja pokory

Tak jak ewentualna przegrana Tottenhamu w wyścigu o czwarte miejsce w tabeli nie rozstrzygnęła się podczas dzisiejszego meczu na Anfield Road (jeśli już, to podczas meczów ze Stoke, Wolves i Hull, rozgrywanych i niewygrywanych na White Hart Lane), tak kryzys Liverpoolu nie skończył się na tej wygranej (tak samo jak nie skończył się jesienią, po równie zasłużonym zwycięstwie nad Manchesterem United). Co nie znaczy, że ten wynik nie ma dla obu tych drużyn żadnego znaczenia, skoro w przedsezonowych typowaniach większość kibiców i jednej, i drugiej strony, i tak obstawiłaby zwycięstwo Liverpoolu. Przeciwnie: zwłaszcza Tottenham może mówić o zweryfikowaniu swoich aspiracji, a wręcz: o lekcji pokory, którą otrzymał w meczu z osłabionym rywalem.

Oczywiście to prawda, że w Tottenhamie widać było brak Lennona i Huddlestone’a, ale trudno te straty porównywać z nieobecnością Gerrarda czy Torresa. Dość powiedzieć, że Hiszpan wykorzystałby pewnie sytuacje, które zepsuł Dirk Kuyt – a wtedy mówilibyśmy nie o porażce, ale o pogromie. Istotniejsze więc, niż lista nieobecności wydaje mi się zestawienie dwóch stylów gry. Odniosłem wrażenie, że to Liverpool przystępował do tego meczu bardziej zmotywowany, że to jego piłkarzom bardziej chciało się biegać za piłką i za rywalem, że więcej serca wkładali we wślizgi i próby odbioru. Kwestia poczucia siły, które dał szybko strzelony gol? Z pewnością nie tylko. Przykład kapitana Jamiego Carraghera, jak za najlepszych lat pokrzykującego na kolegów i samemu prowadzącego ataki prawą stroną? Z pewnością także. Dirk Kuyt grający wreszcie na swojej ulubionej pozycji? I tu nie jesteśmy daleko od prawdy. Alberto Aquilani grający wreszcie na swojej ulubionej pozycji i świetnie asekurowany przez dwójkę Lucas-Mascherano? Ta odpowiedź szczególnie przypada mi do gustu. O Włocha trochę się spieraliśmy pod przedostatnim wpisem, więc chętnie przyznam: tym razem rozegrał dobre spotkanie i znakomicie asystował przy pierwszym golu, choć wciąż widać, że ma kłopoty z przystosowaniem się do tempa i „kontaktowości” gry na Wyspach.

Określenie „lekcja pokory” pojawia się w tym tekście nieprzypadkowo. Bo przecież były w dzisiejszym meczu trzy momenty przełomowe: gol Kuyta z piątej minuty, kontuzja Ledleya Kinga, a w konsekwencji pojawienie się na ostatnie 10 minut nierozgrzanego Sebastiena Bassonga (sędzia mógł podyktować karnego już pięć minut przed tym, jak Kameruńczyk stratował Ngoga – kiedy faulował Degena), a pomiędzy nimi niesłusznie nieuznana bramka Jermaina Defoe. Napastnik Tottenhamu najpierw był wprawdzie na spalonym, ale kiedy Kyrgiakos odgrywał do Reiny, mógł ponownie zaangażować się w akcję – wywalczył piłkę i zdobył gola, nieuznanego przez Howarda Webba. „Lekcja pokory”, bo w takich przypadkach na takich stadionach jak Anfield czy Old Trafford sędziowie faworyzują wielkie firmy – inne przykłady to kluczowy moment meczu MU-Tottenham z poprzedniego sezonu, kiedy przy stanie 0:2 Webb podyktował karnego za wyimaginowany faul Gomesa na Carricku, ale także mniej spektakularne zdarzenie z dzisiejszego spotkania, kiedy w pierwszej połowie Kyrgiakos ciągnął za koszulkę Croucha, a przewinienie podyktowano przeciwko Anglikowi.

Nie, nie chcę powiedzieć, że Tottenham przegrał ten mecz przez sędziego. Londyńczycy rozczarowali. Kompletnie niewidoczny był Luka Modrić, pozostali pomocnicy grali wolno (ech, ten brak Lennona…) i bez pomysłu (ech, ten brak Huddlestone’a…), napastników odcinano od podań, boczni obrońcy szarpali zbyt rzadko – mieli zresztą wystarczająco dużo roboty w defensywie.

Dziś wygrali lepsi. Czy będą lepsi po sezonie, Bóg raczy wiedzieć. Zakład o Beniteza stoi nadal.