„Tytuł do przegrania” – tak tytułuje komentarz do meczu Chelsea z Sunderlandem Michał Zachodny i przyznam, że wcale mu się nie dziwię. Mamy styczeń, Drogba i Essien (skądinąd znów kontuzjowany) na Pucharze Narodów Afryki, rywalem jest sprawca niejednej w tym sezonie niespodzianki, czyli Sunderland, a Chelsea, grając porywający futbol, strzela siedem bramek. „Jestem prawie całkowicie przekonany, że Chelsea może to tegoroczne mistrzostwo przegrać tylko i wyłącznie na własne życzenie” – pisze zaprzyjaźniony bloger, a następnie podnosi kwestie nieraz tu już omawiane: szerokość kadry, jej doświadczenie i stale doskonaloną przez Carlo Ancelottiego taktykę, w której piłkarze środka pola mają wsparcie rewelacyjnie atakujących bocznych obrońców (Ashley Cole i jego bramka!). I choć w zasadzie jesteśmy dopiero za półmetkiem, to patrząc na takie mecze Chelsea (i zestawiając je z cotygodniowymi męczarniami Manchesteru United), musimy i my upatrywać w Londyńczykach głównego faworyta. Oczywiście Sunderland grał bez czterech podstawowych środkowych obrońców (Lorik Cana w defensywie to jednak nieporozumienie), ale w takiej formie piłkarze Chelsea skopaliby tyłki (cytat ze Steve’a Bruce’a) każdemu.
W takiej formie i w takim ustawieniu: moją uwagę zwrócił zwłaszcza powrót Joe Cole’a na pozycję, w której grywał jeszcze za czasów Jose Mourinho: z boku trzyosobowego ataku. Anglik czuł się na boisku fenomenalnie i rozegrał najlepszy mecz w tym sezonie. Doprawdy: kiedy któryś z duetu Anelka-Drogba nie może wystąpić, rozwiązanie alternatywne narzuca się samo (podobnie jak podpisanie z Colem nowego kontraktu, bo Harry Redknapp już czyha, żeby zatrudnić swojego dawnego wychowanka i pupila).
Cztery gole w 33 minuty… Gdyby piłkarze Tottenhamu w takim czasie strzelili choć jednego, pewnie i oni mogliby zwyciężyć pięcioma bramkami: grali dobrze, mimo zagęszczonej obrony Hull potrafili stworzyć sobie sytuacje, tyle że trafili na mecz życia bramkarza Boaza Myhilla (co najmniej sześć fenomenalnych interwencji, niektóre z uwzględnieniem pierwszego strzału i dobitki). Za Wielką Trójką utrzymała się więc patowa sytuacja. Owszem, można dyskutować o stylu, w jakim traciły punkty drużyny od czwartej do siódmej: w stosunkowo najlepszym Tottenham właśnie, a w całkiem przyzwoitym Aston Villa, której ambitny i świetnie zorganizowany West Ham postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Po tym, jak ostatnio radził sobie Everton, porażki Manchesteru City można się było spodziewać (choć trudno się było spodziewać, że przewaga zespołu Davida Moyesa będzie aż tak niepodważalna: właściwie w każdym aspekcie gry i w każdym miejscu boiska gospodarze prezentowali się lepiej – byli oczywiście dodatkowo umotywowani po tym, ile krwi napsuli im goście latem, podkupując Lescotta).
Liverpool, który z całej czwórki wypadł najsłabiej, był paradoksalnie najbliżej zwycięstwa, ale po raz piąty w tym sezonie stracił gola w ostatnich minutach i po raz ósmy nie był w stanie dowieźć wygranej do końcowego gwizdka. Ja naprawdę, wbrew temu, co niejeden z Was sugerował pod ostatnim wpisem, nie jestem osobistym przeciwnikiem Rafy Beniteza: przeciwnie, przez lata podziwiałem jego kompetencje taktyczne, a teraz zwyczajnie usiłuję dociec, co się stało z tą drużyną, z jej legendarną pewnością siebie, wolą walki, żądzą sukcesów itd. I co jest potrzebne, żeby odwrócić zły los – bo zdaniem publicysty „Timesa”, potrzebny jest, bagatelka, miliard funtów…
Debiut Owena Coyle’a w Boltonie wypadł tak sobie. Nie mieliśmy dotąd okazji rozmawiać o odejściu tego menedżera z Burnley: o tym, czy zrobił błąd zostawiając maleńki klub, z którym osiągnął tak wiele, na rzecz klubu nieco wprawdzie większego, ale pogrążonego w głębokim kryzysie. I w tym przypadku za wcześnie na zdania definitywne, ale do wyobrażenia jest scenariusz, w którym oba prowadzone przez niego w tym sezonie zespoły opuszczają Premiership, a on sam – po ostatnich kilkunastu miesiącach w Burnley typowany przez wielu fachowców do posad zdecydowanie bardziej prestiżowych – na dobre zostanie tam, skąd całkiem niedawno przyszedł, w Championship.
Po sprawiedliwości: do wyobrażenia jest też łatwiejszy rywal w debiucie od Arsenalu, który wciąż czyha za plecami Chelsea i Manchesteru United. O ile tamte dwa kluby, każdy nieco w innym sensie, mają w tym sezonie mistrzostwo do przegrania, Kanonierzy akurat, ze zdrowym Fabregasem, z kolejnymi młodzieńcami coraz odważniej pojawiającymi się w pierwszym składzie (dziś np. Craig Eastmond i Fran Merida, coraz więcej gra też Ramsey)… No, postawmy w tym miejscu kropkę i poprzestańmy na banalnej konkluzji, że na obu końcach tabeli może się jeszcze wiele wydarzyć.
PS Wybaczcie krótki tym razem wpis (może zresztą rozwiniemy go wspólnie w dyskusji?): prowadzę numer „Tygodnika”, który mamy zamknąć za niespełna dobę, a który wciąż wygląda jak budżet Portsmouth, tyle w nim dziur. Zamierzam zresztą nadrobić to w środku tygodnia, po zaległym meczu Liverpoolu z Tottenhamem.
PS 2 Trwa głosowanie na „Blog roku”. Nieustannie polecam się łaskawej pamięci…