Archiwum kategorii: Bez kategorii

Mistrzostwo do wygrania

„Tytuł do przegrania” – tak tytułuje komentarz do meczu Chelsea z Sunderlandem Michał Zachodny i przyznam, że wcale mu się nie dziwię. Mamy styczeń, Drogba i Essien (skądinąd znów kontuzjowany) na Pucharze Narodów Afryki, rywalem jest sprawca niejednej w tym sezonie niespodzianki, czyli Sunderland, a Chelsea, grając porywający futbol, strzela siedem bramek. „Jestem prawie całkowicie przekonany, że Chelsea może to tegoroczne mistrzostwo przegrać tylko i wyłącznie na własne życzenie” – pisze zaprzyjaźniony bloger, a następnie podnosi kwestie nieraz tu już omawiane: szerokość kadry, jej doświadczenie i stale doskonaloną przez Carlo Ancelottiego taktykę, w której piłkarze środka pola mają wsparcie rewelacyjnie atakujących bocznych obrońców (Ashley Cole i jego bramka!). I choć w zasadzie jesteśmy dopiero za półmetkiem, to patrząc na takie mecze Chelsea (i zestawiając je z cotygodniowymi męczarniami Manchesteru United), musimy i my upatrywać w Londyńczykach głównego faworyta. Oczywiście Sunderland grał bez czterech podstawowych środkowych obrońców (Lorik Cana w defensywie to jednak nieporozumienie), ale w takiej formie piłkarze Chelsea skopaliby tyłki (cytat ze Steve’a Bruce’a) każdemu.

W takiej formie i w takim ustawieniu: moją uwagę zwrócił zwłaszcza powrót Joe Cole’a na pozycję, w której grywał jeszcze za czasów Jose Mourinho: z boku trzyosobowego ataku. Anglik czuł się na boisku fenomenalnie i rozegrał najlepszy mecz w tym sezonie. Doprawdy: kiedy któryś z duetu Anelka-Drogba nie może wystąpić, rozwiązanie alternatywne narzuca się samo (podobnie jak podpisanie z Colem nowego kontraktu, bo Harry Redknapp już czyha, żeby zatrudnić swojego dawnego wychowanka i pupila).

Cztery gole w 33 minuty… Gdyby piłkarze Tottenhamu w takim czasie strzelili choć jednego, pewnie i oni mogliby zwyciężyć pięcioma bramkami: grali dobrze, mimo zagęszczonej obrony Hull potrafili stworzyć sobie sytuacje, tyle że trafili na mecz życia bramkarza Boaza Myhilla (co najmniej sześć fenomenalnych interwencji, niektóre z uwzględnieniem pierwszego strzału i dobitki). Za Wielką Trójką utrzymała się więc patowa sytuacja. Owszem, można dyskutować o stylu, w jakim traciły punkty drużyny od czwartej do siódmej: w stosunkowo najlepszym Tottenham właśnie, a w całkiem przyzwoitym Aston Villa, której ambitny i świetnie zorganizowany West Ham postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Po tym, jak ostatnio radził sobie Everton, porażki Manchesteru City można się było spodziewać (choć trudno się było spodziewać, że przewaga zespołu Davida Moyesa będzie aż tak niepodważalna: właściwie w każdym aspekcie gry i w każdym miejscu boiska gospodarze prezentowali się lepiej – byli oczywiście dodatkowo umotywowani po tym, ile krwi napsuli im goście latem, podkupując Lescotta).

Liverpool, który z całej czwórki wypadł najsłabiej, był paradoksalnie najbliżej zwycięstwa, ale po raz piąty w tym sezonie stracił gola w ostatnich minutach i po raz ósmy nie był w stanie dowieźć wygranej do końcowego gwizdka. Ja naprawdę, wbrew temu, co niejeden z Was sugerował pod ostatnim wpisem, nie jestem osobistym przeciwnikiem Rafy Beniteza: przeciwnie, przez lata podziwiałem jego kompetencje taktyczne, a teraz zwyczajnie usiłuję dociec, co się stało z tą drużyną, z jej legendarną pewnością siebie, wolą walki, żądzą sukcesów itd. I co jest potrzebne, żeby odwrócić zły los – bo zdaniem publicysty „Timesa”, potrzebny jest, bagatelka, miliard funtów…

Debiut Owena Coyle’a w Boltonie wypadł tak sobie. Nie mieliśmy dotąd okazji rozmawiać o odejściu tego menedżera z Burnley: o tym, czy zrobił błąd zostawiając maleńki klub, z którym osiągnął tak wiele, na rzecz klubu nieco wprawdzie większego, ale pogrążonego w głębokim kryzysie. I w tym przypadku za wcześnie na zdania definitywne, ale do wyobrażenia jest scenariusz, w którym oba prowadzone przez niego w tym sezonie zespoły opuszczają Premiership, a on sam – po ostatnich kilkunastu miesiącach w Burnley typowany przez wielu fachowców do posad zdecydowanie bardziej prestiżowych – na dobre zostanie tam, skąd całkiem niedawno przyszedł, w Championship.

Po sprawiedliwości: do wyobrażenia jest też łatwiejszy rywal w debiucie od Arsenalu, który wciąż czyha za plecami Chelsea i Manchesteru United. O ile tamte dwa kluby, każdy nieco w innym sensie, mają w tym sezonie mistrzostwo do przegrania, Kanonierzy akurat, ze zdrowym Fabregasem, z kolejnymi młodzieńcami coraz odważniej pojawiającymi się w pierwszym składzie (dziś np. Craig Eastmond i Fran Merida, coraz więcej gra też Ramsey)… No, postawmy w tym miejscu kropkę i poprzestańmy na banalnej konkluzji, że na obu końcach tabeli może się jeszcze wiele wydarzyć.

PS Wybaczcie krótki tym razem wpis (może zresztą rozwiniemy go wspólnie w dyskusji?): prowadzę numer „Tygodnika”, który mamy zamknąć za niespełna dobę, a który wciąż wygląda jak budżet Portsmouth, tyle w nim dziur. Zamierzam zresztą nadrobić to w środku tygodnia, po zaległym meczu Liverpoolu z Tottenhamem.

PS 2 Trwa głosowanie na „Blog roku”. Nieustannie polecam się łaskawej pamięci

Zakład (o) Beniteza

Nie jestem miłośnikiem hazardu, ale jestem miłośnikiem wina, i to właśnie ono skusiło mnie na podjęcie wyzwania: zaraz po środowej porażce Liverpoolu z Reading w Pucharze Anglii założyłem się z Rafałem Stecem, że Rafa Benitez nie będzie pracował na Anfield Road w sierpniu, kiedy rozpocznie się kolejny sezon Premiership.

Fot. PAP/EPA/Onet.pl

Jakie przesłanki mną kierowały, czytelnicy tego blogu trochę już wiedzą – plagi spadające na Liverpool analizowałem raz i drugi w październiku, a później jeszcze na początku listopada, kiedy drużyna odpadała z Ligi Mistrzów. Wprawdzie od tamtej pory Benitez kilkakrotnie uciekał spod szubienicy, pokonując np. Manchester United i Everton albo przywożąc trzy punkty z Villa Park, ale były to pojedyncze wzloty, za którymi nie szło ustabilizowanie formy. Liverpool w tym sezonie przegrywa mecz za meczem (już jedenaście porażek, z czego kilka kompromitujących – przede wszystkim z Reading, ale także z Portsmouth, z Sunderlandem czy z Fulham…). Liverpool gra słabo i schematycznie (w dwumeczu z Reading było to wręcz szokujące: piłkarze wicemistrza Anglii nie tylko sprawiali wrażenie, jakby brakowało im umiejętności, ale także jakby im się nie chciało). Liverpool, poza kilkoma chwalebnymi wyjątkami, ma bardzo przeciętną drużynę (patrz środowy występ Insuy: to ma być lewy obrońca jednego z najlepszych klubów świata?!). Liverpool boryka się z kontuzjami (wczoraj poinformowano, że na najbliższe tygodnie ze składu wypadają ci najlepsi: Gerrard na dwa, Benayoun na trzy-cztery, a Torres aż na sześć). Liverpool nie ma pieniędzy na transfery (Maxi Rodriguez przyszedł za darmo), a jego właściciele mają potężne długi.

To ostatnie jest zresztą, paradoksalnie, najmocniejszym argumentem za pozostaniem Beniteza w klubie: pięcioletni kontrakt podpisał dopiero co, konieczność wypłacenia mu odszkodowania zrobi kolejną dziurę w ledwo dopinającym się budżecie; budżecie, w którym dziurę najważniejszą zrobiło oczywiście niespodziewane odpadnięcie z Ligi Mistrzów.

Argumenty przeciw wydają się jednak mocniejsze.

Po pierwsze i najważniejsze, wyniki: zarówno w Lidze Mistrzów, jak Pucharze Anglii i Pucharze Ligi, a przede wszystkim w Premiership. Można zrozumieć porażkę u siebie z Arsenalem, trudniej zrozumieć remis i utratę dwóch bramek w meczu z Birmingham. A obawiam się, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni, kiedy grać trzeba będzie w rytmie środa-sobota, lista kiepskich rezultatów (podobnie jak lista kontuzjowanych…) może się wydłużyć. I czasu na zajęcie tak butnie gwarantowanego miejsca w pierwszej czwórce będzie jeszcze mniej – zwłaszcza że rywale ani myślą zwolnić tempa.

Po drugie, relacja trener-piłkarze: dobrze poinformowany z racji ghostwritingu książki Stevena Gerrarda Henry Winter już jakiś czas temu pisał, że chłodny Hiszpan „stracił szatnię”, a piłkarze są dla niego bardziej trybikami w maszynie niż ludźmi z krwi i kości. Gołym okiem widać, że nierozłączne, wydawałoby się, z charakterem piłkarzy tego klubu poczucie wiary w siebie i w kolegów, gdzieś się w trakcie minionych miesięcy ulotniło: że zawodnicy Liverpoolu wychodzą na boisko z nosami spuszczonymi na kwintę, a menedżer nie jest w stanie ich natchnąć, bo wygląda na równie przybitego. Warto pamiętać, że Benitez kupił wszystkich – z wyjątkiem Carraghera i Gerrarda – piłkarzy grających dziś w klubie, i że niemal wszyscy (plus, oczywiście, nieodżałowany Xabi Alonso) tworzyli kadrę Liverpoolu w ubiegłym, bardzo udanym sezonie.

Po trzecie, niedobra ręka do transferów. W tej kwestii trochę się już spieraliśmy pod poprzednimi wpisami, ale kolejnym argumentem kwestionującym zdolności Beniteza do wydawania pieniędzy jest Alberto Aquilani – po długim leczeniu kontuzji Włoch zaczął wreszcie grać, ale nie prezentuje się dobrze.

Po czwarte (w życiu nie myślałem, że to napiszę o zespole kierowanym przez Beniteza), błędy taktyczne: w ustawieniu (trójka obrońców przeciwko Sunderlandowi), w doborze zawodników na poszczególne mecze (Ngog przeciwko Olympique Lyon), w grze obronnej (wciąż zawodne krycie strefowe).

Po piąte, utrata formy piłkarzy decydujących o obliczu drużyny. Zgoda, Gerrard wciąż ma problemy ze zdrowiem, ale co się dzieje z Kuytem czy Carragherem? Ktoś przecież pracuje z nimi na treningu…

Po szóste, pogłębiające się z każdą konferencją prasową wrażenie izolacji i zamknięcia w sobie. Teraz już Hiszpan nie wygłasza tyrad pod adresem Alexa Fergusona, a i ataki na sędziów podejmuje z mniejszą niż kiedyś finezją.

Po siódme, konieczność wydostania się z zaklętego kręgu niepowodzeń. Mimo tego, co dotąd napisałem, wciąż jest wiele czasu, by zapamiętać ten sezon jako względnie udany: zająć miejsce w pierwszej czwórce, a na otarcie łez za Champions wygrać Europa League. Ale obawiam się, że do tego potrzebny jest wstrząs, a za nim – powiew świeżości. Benitez raz już powiedział, że sezon zaczyna się od nowa – po czym na to ponowne rozpoczęcie przegrał z Arsenalem. Oczami wyobraźni widzę, jak w Melwood pojawia się Guus Hiddink i prosi o otwarcie szeroko wszystkich okien.

PS Trwa głosowanie na „Blog roku”. Polecam się łaskawej pamięci 🙂

Drugi raz w tej samej rzece

Zastanawiam się, który to już raz w życiu mam pisać o Solu Campbellu. Pamiętam, jak w przedblogowych jeszcze czasach zwierzałem się czytelnikom „Gazety w Krakowie” z brutalnego wejścia w dorosłość (o ile kibic w ogóle może wejść w dorosłość…), związanego z jego przejściem z Tottenhamu do Arsenalu. Potem – tu będę przywoływał wpis stosunkowo niedawny – była praca żałoby: tłumaczyłem sobie, że miał wszelkie powody do podjęcia decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu, skoro stracił wiarę w to, że – będąc jednym z najlepszych środkowych obrońców kontynentu – spełni sportowe ambicje w klubie pogrążonym w permanentnym kryzysie. Do końca był profesjonalistą, wzorem dla młodych (spytajcie Ledleya Kinga) i znakomitym kapitanem, nie bardzo więc umiałem pogodzić się z tym, że z dnia na dzień nazwano go Judaszem. Ścigająca Campbella nienawiść kibiców Tottenhamu bywała w ciągu minionych ośmiu lat przedmiotem policyjnych dochodzeń, przyczyną kar, jakie spotkały kilkunastu widzów spotkania z Portsmouth w poprzednim sezonie – a dla mnie powodem do napisania kolejnych kilku tekstów.

Kiedy przechodził do Notts County, myślałem jednak, że oznacza to koniec mojej sprawy z Campbellem: wybór dziwaczny, podyktowany najwyraźniej względami komercyjnymi, odejmował poprzednim decyzjom tego piłkarza przypisywanego im przeze mnie dramatyzmu. A kiedy ów dziwaczny wybór doczekał się równie dziwacznych konsekwencji (po kilkudziesięciu dniach obowiązywania pięcioletniego kontraktu z czwartoligowym klubem były reprezentant Anglii rozwiązał go za porozumieniem stron) wydawało się, że nie będę miał powodów, by wracać do pisania o tej postaci.

Nie tak łatwo jednak. W ciągu ostatnich miesięcy dochodziły nas słuchy, że Sol Campbell skorzystał z uprzejmości Arsene’a Wengera i zaczął trenować z jego piłkarzami. W ciągu ostatnich tygodni mówiło się, że jego fantastyczna praca w London Colney (ośrodek Arsenalu) zwróciła uwagę dawnych pracodawców i że rozważają oni możliwość zaoferowania 35-letniemu obrońcy nowego kontraktu. Wczoraj nadeszła wiadomość o jego występie w drużynie rezerw Kanonierów i prawdopodobnej sześciomiesięcznej umowie, którą podpisze w najbliższych dniach.

Tym razem przyjmuję to bez emocji. „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki” – mówił Arsene Wenger, tłumacząc powody, dla których nie był zainteresowany sprowadzeniem z Mediolanu Patricka Vieiry (zresztą również podpisanie kontraktu z Campbellem wykluczył całkiem niedawno…). I choć są tacy, którzy wróżą jego nowemu nabytkowi powrót do reprezentacji Anglii a kto wie, może nawet wyjazd na mundial, mnie się wydaje, że możemy ani razu nie obejrzeć go na boiskach Premiership – no chyba że w przerwie, podczas rozgrzewki…

Oczywiście przy założeniu, że nic nie stanie się podstawowej parze stoperów Gallas-Vermaelen. O ile w drugiej linii Arsene Wenger ma duże pole manewru, stąd ani mu było w głowie ściąganie do Londynu Vieiry, jego możliwości w defensywie są szczuplejsze: są nieco tylko młodszy od Campbella Silvestre oraz Song, który świetnie sprawdza się w pomocy (pomijam kontuzjowanego Djorou i „zamrożonego” Senderosa). Z punktu widzenia menedżera Kanonierów sprawa jest prosta: bardzo niewielkim kosztem (zwłaszcza jeżeli, jak pisze większość mediów, kontrakt będzie skonstruowany na zasadzie pay-as-you-play) zyskuje doświadczonego i utytułowanego piłkarza, którego sama obecność w szatni wywiera pozytywny wpływ na młodzież. I wcale nie musi ryzykować korzystaniem z jego usług podczas meczów o wielką stawkę. Presja, której Sol Campbell nie wytrzymał, schodząc z boiska podczas meczu Arsenalu z West Hamem w lutym 2006 r., wygląda dziś zupełnie inaczej (opis tamtych wydarzeń znajdziecie w opublikowanym kilka miesięcy później na łamach „Independenta” tekście „Inside the mind of Sol Campell”, do dziś pozostającym najlepszym studium powikłanej osobowości legendy Arsenalu).

Wiem oczywiście, że w ciągu najbliższych tygodni trzeba będzie grać spotkanie za spotkaniem, ale nie wydaje mi się, żeby w ciągu tych tygodni Campbell był już gotów do gry. Zgoda, trenował regularnie, zrzucił niepotrzebne kilogramy, ale czucie gry, nabierane dopiero podczas meczów, to jednak zupełnie coś innego – z pewnością będzie potrzebował jeszcze kilku „przetarć” w rezerwach. Czy będzie coś więcej niż te „przetarcia”, nie zależy już od niego.

Opowieść zimowa

A kiedy Anglia po raz kolejny nie zdobędzie mistrzostwa świata, uzasadnień i racjonalizacji będzie co niemiara. Najczęściej narzekać się będzie, oczywiście, na piętę achillesową tej reprezentacji, czyli rzuty karne (kto tym razem nie wykorzysta decydującego?), a w drugiej kolejności – na kontuzje kluczowych zawodników, odniesione zarówno w miesiącach poprzedzających turniej, jak w jego trakcie. W ślad za tą ostatnią sprawą wróci pewnie kwestia dyskutowana już od kilku lat, a mianowicie: zorganizowania przerwy zimowej w rozgrywkach Premiership.

Fot. AFP/Onet.pl

Mówił o tym jeszcze Sven Goran Eriksson jako trener reprezentacji po tym, jak złamania lub pęknięcia kości śródstopia doznali David Beckham, Danny Murphy i Gary Neville (wszyscy przed mundialem w 2002 r., później, jeśli dobrze pamiętam, podobną kontuzję leczyli także Wayne Rooney, Ashley Cole, Steven Gerrard, Michael Owen, Ledley King i Jermain Defoe). Niemal każdy z nich grał w piłkę więcej niż przeciętny zawodnik – czytamy w dossier, opublikowanym na łamach Sports Injury Bulletin. A z wypowiedzi przedstawiciela komitetu medycznego UEFA wynika, że w ligach, które nie mają przerwy zimowej, kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach, które pozwalają piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek (do grudnia liczba kontuzji jest porównywalna). Są i inne argumenty za zorganizowaniem przerwy zimowej: ponad połowa piłkarzy ankietowanych przez BBC narzeka na syndrom wypalenia, związanego z długimi i męczącymi rozgrywkami. Czy to dlatego menedżerowie stają nieraz na głowie, żeby odmienić piłkarzom rutynę przygotowań do kolejnego meczu (opisywałem kiedyś wycieczkę MU do arcyciekawej rzeźby „Anioł północy”, ale podobnych przykładów znalazłoby się więcej)?

Ostatnim menedżerem, który wezwał do wprowadzenia przerwy jest Sam Allardyce. Kontekst wypowiedzi szkoleniowca Blackburn (i mojego wpisu, rzecz jasna) to obecne szaleństwo pogodowe, które doprowadziło do odwołania dwóch półfinałów Pucharu Ligi i sześciu spotkań Premiership, nie mówiąc o wielu meczach w niższych klasach rozgrywkowych. Allardyce podkreśla jednak, że przerwę należy wprowadzić bez względu na pogodę – właśnie dla dobra piłkarzy i w trosce o ich zdrowie.

Premier League odpowiadała dotąd, że w zasadzie jest za, widzi jednak problemy logistyczne: jakoś trzeba upchnąć w kalendarzu nie tylko 38 spotkań ligowych, ale także rozgrywki dwóch krajowych i dwóch europejskich pucharów oraz mecze międzypaństwowe. Podejrzewam jednak, że chodzi jej również o korzyści ekonomiczne – kiedy ligi europejskie odpoczywają, głodni piłki kibice z Hiszpanii, Włoch, Niemiec itd. oglądają Premiership. Jest też kwestia tradycji, ale myślę, że nikt z proponujących przerwę nie chciałby pozbawić kibiców angielskich futbolu w okresie świąteczno-noworocznym. Czyli jeśli czas na odpoczynek, to po rozgrywanej w pierwszy weekend stycznia trzeciej rundzie Pucharu Anglii. Coś jak teraz, tylko dłużej – powiedzmy do końca miesiąca. O ileż spokojniej pracowałoby się klubowym działaczom podczas okienka transferowego…

Ta ostatnia kwestia, jak sądzę, tłumaczy zadowolenie Rafy Beniteza z przełożenia jednego z najważniejszych (przynajmniej z punktu widzenia obecnych priorytetów Liverpoolu) meczów sezonu: z Tottenhamem na Anfield Road. Może do chwili jego rozegrania uda się zespół wzmocnić jakimś klasowym zawodnikiem, np. Maxi Rodriguezem, może też nieco bardziej wypoczęci będą Steven Gerrard i Fernando Torres? Z drugiej strony także Aaron Lennon zdoła się wyleczyć…

Oczywiście wielkim kontrargumentem przeciwko robieniu zimowej przerwy był wczorajszy mecz Arsenalu z Evertonem; mecz, w którym było w zasadzie wszystko, co tak lubimy na angielskich boiskach, czyli technika i walka, prędkość i poświęcenie, gra do końca oraz bramki tyleż piękne (Pienaar lobujący Almunię), co dramatycznie przypadkowe (Denilson po rykoszecie). Jeśli ktoś się zastanawiał, dlaczego Arsene Wenger rozważa podpisanie kontraktu z Solem Campbellem, to dostał kolejne argumenty: obrona Arsenalu (zwłaszcza Armand Traore, ale także, o dziwo, William Gallas) robiła błędy zarówno przy rzutach rożnych, jak przy zastawianiu pułapek ofsajdowych; piłkarze Kanonierów nie zdołali przerwać w porę kilku groźnych kontrataków i – w obliczu wysokiego pressingu Evertonu – sami nie bardzo umieli je wyprowadzić. Gdyby Louis Saha w jednym czy dwóch momentach był mniej samolubny, gdyby Landon Donovan nieco dłużej trenował z nowymi kolegami i miał więcej sił (zszedł po godzinie, narzekając na skurcze), albo gdyby James Vaughan kilkanaście sekund po golu Pienaara skopiował jego wyczyn, kto wie: może rewanż za upokarzającą porażkę w pierwszej kolejce byłby z punktu widzenia Evertonu całkowity?

Smutny Puchar

Zginął jeden człowiek, dziewięciu zostało rannych (później z tych dziewięciu zmarło jeszcze dwóch), a do incydentu doszło w rejonie trwającego od 30 lat konfliktu – z perspektywy dziennikarza na co dzień zajmującego się tą częścią kontynentu atak separatystów na jakiś autobus byłby pewnie materiałem na dwuzdaniową depeszę, zignorowaną następnie przez europejskie media. Tym, co robi różnicę, jest fakt, że autobus wiózł piłkarzy, w dodatku w większości grających w klubach europejskich, a wśród nich gwiazdę światowego formatu – napastnika Manchesteru City Emanuela Adebayora.

Piszę o tej sprawie na piłkarskim blogu, więc w pierwszej kolejności interesuje mnie pytanie o sensowność rozgrywania Pucharu Narodów Afryki w świetle wczorajszego zamachu i dzisiejszej decyzji piłkarzy Togo o wycofaniu się z turnieju, ale mam poczucie, że wypadało zacząć od pokazania kontekstu: naszego zobojętnienia wobec napływających z Afryki złych wiadomości. Z drugiej strony odrzucam myślenie typu „mogli się przyzwyczaić” albo „wcześniej też widzieli niejedno”, próbujące wycofanie się reprezentacji Togo podważyć. Ludzie, którzy przez kilkanaście minut chronili się pod siedzeniami autobusu w oczekiwaniu na ratunek, i którzy w tym czasie widzieli, jak ginie ich kierowca i jak rany odnoszą koledzy, nie mogą zapomnieć o tym w ciągu kilkudziesięciu godzin, jak gdyby nic wznowić treningi, brać udział w odprawach taktycznych, wyciszać się i koncentrować – słowem, robić to wszystko, co się robi przed wielkim turniejem piłkarskim.

Puchar Narodów Afryki bez Togo będzie niesprawiedliwy, zgoda. To wszystko nie jest jednak czarno-białe. Przez angielską prasę przetoczyła się fala tekstów na temat konieczności odwołania turnieju, poszczególne kluby rozważają ściągnięcie piłkarzy z powrotem na Wyspy. Mam wrażenie, że przez niektóre z tych wypowiedzi przebija partykularny interes: zorganizowany w trakcie rozgrywek ligowych Puchar Narodów potężnie osłabił wiele angielskich zespołów. Można dyskutować, czy powierzenie organizacji wielkiej imprezy piłkarskiej Angoli, która dopiero co uporała się z wojną domową, było błędem. Z punktu widzenia tejże Angoli jednak, i pozostałych krajów regionu, odwołanie turnieju byłoby pogłębieniem niesprawiedliwości (o zwycięstwie terrorystów nie mówiąc): pomijając kwestię spodziewanych korzyści ekonomicznych, utrwaliłoby wizerunek kontynentu jako chronicznie niezdolnego do zmian. Żeby zacytować Emanuela Adebayora: „Nie staniemy się Francją, Anglią czy Ameryką jutro, ale afrykańskie narody mają się coraz lepiej. Angola może być przykładem: wczoraj toczyła wielką wojnę, dziś wychodzi ku lepszej przyszłości”.

Zamach w enklawie Kabinda kładzie cień na te słowa, ale przecież nie podważa ich całkowicie. Angola, a wraz z nią Afryka, potrzebuje sukcesu Pucharu Narodów równie mocno, jak ofiary zamachu potrzebują godnego pożegnania. Nawet jeśli z perspektywy wielu z nas będzie to bardzo smutny Puchar.

PS Powyższy tekst wiele zawdzięcza wcześniejszej twitterowej wymianie zdań z Rafałem Stecem. Zaczęliśmy ją od mojego stwierdzenia, że trzeba kibicować Togo, jeszcze przed ogłoszeniem decyzji o wycofaniu tej drużyny z turnieju. Teraz, w niedzielę rano, gdy BBC podaje, że piłkarze Togo chcą jednak wystąpić, wracamy poniekąd do punktu wyjścia. Choć nadal trudno sobie wyobrazić, jak będą w stanie przygotować się do gry.

Patrick Vieira: czy to ma sens?

Nie jestem jedynym kibicem angielskiej piłki, którego zajmuje ta kwestia. Nie jestem też jedynym, który rozważa ją, znajdując zarówno zalety, jak i wady powrotu Patricka Vieiry na angielskie boiska.

  

Najmniej wątpliwości budzi decyzja samego piłkarza. 33-letni pomocnik podpisze najprawdopodobniej ostatni kontrakt w karierze i to być może najbardziej lukratywny z dotychczasowych („The Sun” powiada, że chodzi o 130 tysięcy funtów tygodniowo, źródła mniej bulwarowe zgadzają się, że Francuz będzie zarabiał powyżej 100 tysięcy). Poza tym w Manchesterze ma wreszcie grać (a przynajmniej ma grać więcej niż w Mediolanie) – rzecz nie bez znaczenia w kontekście zbliżających się mistrzostw świata. Właśnie ze względu na mundial Vieira będzie też wyjątkowo zmotywowany, chociaż prawdę powiedziawszy on zawsze dawał z siebie tyle, ile mógł. Patrząc na statystyki czerwonych kartek, otrzymywanych w Anglii i we Włoszech – może nawet zbyt wiele…

Z perspektywy Manchesteru City sprawa nie jest już tak oczywista. Po pierwsze, Francuz wraca do Premiership po czteroipółletniej przerwie – z jednej strony on sam jest starszy, z drugiej – liga zrobiła się jeszcze bardziej wymagająca. Z niezwykle ciekawej wypowiedzi Lee Dixona wynika, że jego dawny kolega tylko wygląda na twardziela – w rzeczywistości po każdym meczu Vieira musi odpoczywać dłużej niż reszta drużyny i dłużej poddawać się zabiegom fizjoterapeutów; to Dixon mówi, że w porównaniu z czasami, kiedy obaj rządzili Arsenalem, piłkarze na Wyspach biegają szybciej i więcej. „Czy Vieira może grać na najwyższym poziomie? Z pewnością nie co tydzień” – puentuje ekspert Match of the Day.

Nic dziwnego: czasu nie da się zawrócić (to jedna z tez tekstu z dzisiejszego „Independenta”), a nawet gdyby się dało, to przecież Francuz potrzebuje co najmniej kilku tygodni, żeby wejść w rytm meczowy i odzyskać formę utraconą podczas przydługiego siedzenia na ławie albo leczenia chronicznych kontuzji ścięgien i kolan. Skoro nie jest wystarczająco dobry, by grać w Interze, czy będzie dobry dla Manchesteru City? No i co z grupą znakomitych piłkarzy już tworzących drugą linię tego zespołu? Zarówno Nigel de Jong, jak Vincent Kompany, a przede wszystkim Gareth Barry i Stephen Ireland potrafią grać na pozycji defensywnego pomocnika. Wszyscy oni wciąż rozwijają się jako piłkarze – zwłaszcza świetnie zapowiadający się Ireland, dla którego utrata miejsca w pierwszym składzie będzie dużym krokiem wstecz. A poza wszystkim: choć można mieć zastrzeżenia do gry Manchesteru City w tym sezonie, to akurat nie do wymienionych tu piłkarzy. Czy nie lepiej byłoby kupić w pierwszej kolejności jakiegoś środkowego obrońcę?

Nie wiemy, dlaczego Mancini zdecydował się sięgnąć po swojego dawnego piłkarza. Czy należy do tych trenerów, którzy przywiązują się do ludzi bardziej niż do koncepcji taktycznych? A może po kilkunastu dniach wśród piłkarzy MC zorientował się, że brakuje wśród nich lidera, człowieka nawykłego do presji, wiedzącego zarazem, jak idzie się po zwycięstwo? Cokolwiek mówić o piłkarzach drugiej linii tej drużyny, nie mają w dorobku tytułów mistrza świata i Europy, a przede wszystkim: mistrzostwa Anglii. Kiedy Martin Jol sprowadzał do Tottenhamu Edgara Davidsa chodziło mniej więcej o coś takiego: o autorytet na boisku i poza nim, zmuszający co bardziej rozkapryszone gwiazdki do milczenia i podrywający ich do pracy. Z perspektywy trybun Davids w Tottenhamie nie błyszczał, z perspektywy gabinetu menedżera zrobił swoje.

Phil McNulty, za którym cytuję Lee Dixona, uważa, że Manciniemu opłaca się podjąć ryzyko. Skądinąd koszty są niewielkie – może nawet większe może ponieść Vieira, zasłużenie cieszący się w Anglii statusem legendy i w razie niepowodzenia narażający ten status na szwank. Budżet MC tego tranferu (na razie zresztą chodzi o półroczne wypożyczenie, z opcją przedłużenia kontraktu na kolejny rok) nie zauważy, dziennikarze po kilku tygodniach się przyzwyczają. Ja natomiast zapisuję Manciniemu na plus, że zamiast prężyć muskuły sięgając po przysłowiowego Kakę, sprowadza człowieka od ciężkiej pracy.

Moja ulubiona data

Ci, którzy zaglądali do tych zapisków już przed rokiem, być może pamiętają: moja ulubiona data to pierwszy weekend stycznia, trzecia runda Pucharu Anglii. Przed rokiem jednak składałem tę deklarację nieco na wyrost, wspominając przede wszystkim wydarzenia z lat poprzednich, kiedy do trzeciej rundy dochodziły zespoły w pełni amatorskie, które potem stawiały tak dzielny opór klubom z Premiership, że doprawdy chwilami nie można było się zorientować, kto tu jest zawodowcem. Nuneaton Borough, Burton Albion czy Tamworth – każdą z tych drużyn zachowuję we wdzięcznej pamięci, szczególną estymę zachowując jednak dla Havant & Waterlooville, która w rozgrywkach sprzed dwóch lat napędziła potężnego stracha Liverpoolowi, w czwartej (sic!) rundzie dwukrotnie obejmując prowadzenie na Anfield Road. Zresztą w tamtym sezonie nie była to jedyna sensacja: wśród półfinalistów zabrakło drużyn Wielkiej Czwórki, Liverpool i Chelsea odpadały z drugoligowym Barnsley, a w finale Portsmouth Harry’ego Redknappa wygrało z Cardiff…

Ubiegły rok spragnionych sensacji rozczarował, a tu i ówdzie pisało się o kryzysie rozgrywek, traktowanych przez największe zespoły nieco bardziej ulgowo niż Liga Mistrzów i Premiership (moim zdaniem kryzys dotyczył przede wszystkim telewizji, która przejęła od BBC pokazywanie Pucharu Anglii – i robiła to fatalnie). Sceptyczne głosy słychać było i przed tegoroczną trzecią rundą, a nawet w jej trakcie, skoro jedynym prawdziwie zaskakującym wynikiem z soboty był remis Liverpoolu na boisku w Reading.

Fot. AFP/Onet.pl

Dziś jednak, po tym jak występujące dwie ligi niżej Leeds w pełni zasłużenie wygrało na Old Trafford, nikt nie będzie rozczarowany. To był pucharowy klasyk w każdym sensie tego słowa: mistrz na deskach, pobity przez ambitnego słabeusza, który od pierwszej do ostatniej minuty chciał bardziej, pracował ciężej, biegał szybciej. W dodatku słabeusz ten kiedyś nie był wcale taki słaby: przeciwnie, rywalizacja Leeds z MU ma historię długą i nieoczywistą. W półfinale FA Cup w 1965 r. piłkarze obu drużyn pobili się na boisku, w 1970 o awansie do finału musiał zdecydować trzeci mecz (w obu tamtych sezonach wygrywało Leeds), w 1994 r. wracający na swoje niedawne śmieci już jako piłkarz MU Eric Cantona schodził z boiska jako pokonany, w 2002 r. w meczu na Elland Road padło 7 goli…

Tamtego sezonu kibice Leeds woleliby pewnie nie pamiętać. Jeszcze rok wcześniej Pawie grały w półfinale Ligi Mistrzów, ale po tym, jak nie udało się ponownie zakwalifikować do tych rozgrywek (ergo: zarobić), nastąpiło bolesne przebudzenie: w ciągu kilkunastu miesięcy zadłużony klub rozpaczliwie wyprzedawał swoich najlepszych piłkarzy, później spadł z Premiership, a następnie także z Championship, ogłosił bankructwo i popadł w zarząd komisaryczny, za co zgodnie z regulaminem rozgrywek odbierano mu punkty…

Przez cały ten czas trudno było nie myśleć ze współczuciem o fantastycznych kibicach Pawi. Dziś do Manchesteru przyjechało ich 9 tysięcy, ale – jak mówi młody menedżer Simon Grayson, mogłoby i 30 tysięcy; we wtorek na mecz z Bristol Rovers wybrały się 4 tysiące – tyle, ile gospodarze przeznaczyli miejsc dla gości. Nie zostawili swej drużyny w tarapatach i teraz otrzymali jedną z najwspanialszych nagród, jakie można sobie wymarzyć w angielskiej piłce: wygraną na Old Trafford.

Wściekły Alex Ferguson obwiniał sędziego, że doliczył tylko pięć minut (wiecie, że na doliczony czas gry w Anglii zaczęto mówić „Fergie time”?), ale zdecydowanie ostrzej mówił o piłkarzach. Nikt, jego zdaniem, nie może uważać, że zagrał dobre zawody (ja bym bronił Rooneya), nikt nie może twierdzić, że Leeds czymkolwiek go zaskoczyło – nawet na ten rodzaj rozegrania akcji, z piłką do szybkiego Beckforda, trenerzy MU zwracali przed meczem uwagę, nikt wreszcie nie może być pewien występu w półfinale Pucharu Ligi za kilka dni (derby Manchesteru…), a przeciwnie: niejeden z dzisiejszych antybohaterów powinien się spodziewać odsunięcia na ławkę. Pisałem tu niedawno o prawdziwym końcu Wielkiej Czwórki – właśnie pękła kolejna bariera, bo sir Alex jako menedżer MU nigdy jeszcze nie przegrał pucharowego meczu z drużyną grającą na co dzień w niższej lidze.

Widzę, że i tym razem grozi mi długie pisanie. Bo wypada jeszcze kilka zdań powiedzieć o rewelacyjnej postawie dwóch angielskich bramkarzy: Joe Harta w Birmingham i Joe Lewisa w Peterborough. Ten ostatni po występie na White Hart Lane stał się niespodziewanym kandydatem do wyjazdu na mundial: niespodziewanym, bo czy Fabio Capello ogląda mecze ostatniej drużyny Championship? Z drugiej strony Harry Redknapp wygadał się, że dyrektor Peterborough Barry Fry powiedział mu, że Lewisa chcą kupić MU, Arsenal i Liverpool, ale on gotów jest po starej przyjaźni dać Tottenhamowi prawo pierwokupu. Redknappowi, po kontuzji Cudiciniego, brakuje mocnego rywala dla Gomesa, może więc Capello nie będzie musiał daleko jeździć…

Lewis bronił jak natchniony, ale i Tottenham zagrał bardzo dobry mecz – zwłaszcza dwaj Chorwaci na bokach pomocy (po kontuzji Lennona Modrić wystąpił na prawej stronie, lewą oddając Krajnczarowi). Czego nie można powiedzieć o Liverpoolu, który umęczył się z Reading i będzie musiał męczyć się z tym zespołem ponownie. Rafa Benitez traktuje Puchar Anglii bardzo serio, nie tylko ze względu na pamięć o nie tak dawnym fantastycznym finale z West Hamem, ale przede wszystkim ze względu na to, że powinien się wykazać choć jednym sukcesem w tym nieudanym, jak dotąd, sezonie.

Patrząc na Grzegorza Rasiaka zastanawiałem się, czy jego kariera mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby we wrześniu 2005 zaliczono mu gola, zdobytego po kapitalnym uderzeniu piłki głową (to był mecz Tottenhamu z Liverpoolem właśnie, debiut Rasiaka, a sędzia uznał, że po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Carricka piłka na moment opuściła boisko). O tym, jak wiele daje piłkarzowi pewność siebie, poczucie dobrego startu, wsparcia kolegów itp., przekonujemy się praktycznie co tydzień… Tak czy inaczej, miło było znów zobaczyć Rasiaka i dopisać mu asystę przy golu dla Reading. Dzięki niej Polak otrzyma prawdopodobnie jeszcze jedną szansę pokonania Reiny – podczas powtórki na Anfield. Może tym razem się uda.

Jedenastka półsezonu

Gdzie się obejrzę, wszyscy podsumowują rok i dekadę (to ostatnie wydaje mi się szczególnie irytujące, bo przecież pierwsze dziesięciolecie XXI wieku zaczęło się w roku 2001, a więc skończy się dopiero za 12 miesięcy), zewsząd bombardują nas najpiękniejsze bramki i najlepsze parady, najbardziej udane transfery, najlepsi piłkarze czy trenerzy. Zamiast poddać się zbiorowemu uniesieniu, pozostanę przy swoim: sezon tuż za półmetkiem, więc podsumuję raczej tę połówkę. A skoro Patrick Barclay podsunął użyteczną formułę dla takiego podsumowania, pójdę w jego ślady i ułożę „jedenastkę półsezonu”.

Nieskromnie myślę zresztą, że moja jedenastka jest lepsza od jedenastki publicysty „Timesa”. Po pierwsze, w moim ustawieniu da się grać, po drugie, nie odrywam piłkarzy od pozycji, w których występują na co dzień, po trzecie i najważniejsze – myślę, że udaje mi się wypośrodkować między chęcią zwrócenia uwagi na jakieś interesujące zjawiska/tendencje/odkrycia (przykładowo: Barclaya ewidentnie fascynuje fenomenalna postawa Birmingham czy Fulham), a ich rzeczywistym znaczeniem dla minionych miesięcy. Słowem: jestem tradycyjnie obiektywny…

Obsada bramki nie przysporzyła mi trudności: Shay Given w barwach MC jest równie niezawodny, jak w barwach Newcastle, a pracy wcale nie ma lżejszej, bo jego nowi obrońcy spisują się równie kiepsko jak starzy. Obdarzony niewiarygodnym refleksem, niezawodny na przedpolu i jeszcze lepszy na linii, nie robi błędów, broni karne i wolne… cóż jeszcze dodać do tej charakterystyki? Może to, że Phil McNulty wybrał go właśnie bramkarzem dekady, i że dla uczciwości wziąłem pod uwagę kandydatury alternatywne: Marka Schwarzera, Brada Friedela i Joe Harta.

Prawa obrona: Glen Johnson, jeden z niewielu jasnych punktów Liverpoolu w tym sezonie i nadzieja reprezentacji Anglii (oby jak najszybciej wyleczył kontuzję, odniesioną podczas meczu z Aston Villą). W ofensywie zabójczo groźny – nieźle strzelający i świetnie podający, w grze obronnej natomiast wciąż zdarzają mu się błędy. Na tej pozycji jednak konkurencja jest stosunkowo najmniejsza: Micah Richards obniżył loty, podobnie jak Bacary Sagna, Hibbert czy Czorluka też nie są nieomylni, w zasadzie jedynym poważnym kontrkandydatem jest Branislav Ivanović z Chelsea (co podnosiliście zresztą w dyskusji pod poprzednim wpisem). Doceniam dośrodkowania Serba i jego przydatność pod polem karnym rywala, wybieram jednak Anglika jako szybszego, bardziej zwrotnego i mniej faulującego.

Środek obrony: tu, ośmielony przez Barclaya stawiam na duet z Birmingham, Scotta Danna i Rogera Johnsona. O tym, jacy są dobrzy, najwięcej mówią statystyki meczów bez porażki i bez utraty gola drużyny typowanej przed sezonem do spadku. Obaj są młodzi, obaj w Premiership grają zaledwie od sierpnia, co brzmi niewiarygodnie, choć może nie tak bardzo, jeśli pamiętać ubiegłoroczne pojawienie się w ekstraklasie Michaela Turnera, a wcześniej – choćby Phila Jagielki. Obaj świetnie grają głową, obaj posiedli zanikającą stopniowo sztukę wślizgu, obaj nie odpuszczają sobie i rywalowi, rzucając się do bloków i narażając na uderzenia (jeszcze jako piłkarz Cardiff Roger Johnson stracił przytomność po uderzeniu przez rywala łokciem w gardło). Wybór w gruncie rzeczy łatwy przy kontuzjach lub obniżce formy kandydatów dotąd żelaznych: Terry’ego, Vidicia, Ferdinanda czy Kinga. Choć alternatywa, oczywiście, istnieje: Richard Dunne, którego nie poznaję w Aston Villi (w MC popełniał straszliwe błędy), Tomas Vermaelen, który podbił Premiership nie tylko dobrą grą w obronie, ale i kapitalnymi bramkami, Brade Hangeland, gigant z Fulham, a wreszcie Michael Dawson, mój cichy bohater i ulubieniec, któremu z całego serca życzę wyjazdu na mundial. O przepraszam, miałem być obiektywny…

Lewa obrona: Kieran Gibbs. Imponuje mi ten chłopak, mimo iż zaczynał sezon jako rezerwowy, a w poprzednim narobił kilka poważnych błędów. Ileż się na tych błędach nauczył… Podobnie jak Johnson świetny w ofensywie, w obronie natomiast bardziej przewidywalny i lepszy technicznie. Kiedy patrzę, jak trzyma pozycję, jak przewiduje ruch przeciwnika, nie mogę uwierzyć, że ma dopiero 20 lat (choć może nie powinienem się dziwić – w końcu gra w Arsenalu…). On także jest kontuzjowany; w drugiej połowie sezonu pewnie wyprzedzi go więc Patrice Evra, mający jak cały MU swoje lepsze i gorsze momenty (był nawet mecz, w którym Francuz grał na środku obrony…), równą formę prezentuje Ashley Cole, a na fali wznoszącej są Benoit Assou-Ekotto i Stephen Warnock.

Prawe skrzydło to wybór oczywisty: Aaron Lennon. Szybki był zawsze, ale często przypominał jeźdźca bez głowy. Teraz dużo lepiej dośrodkowuje, zarówno lewą, jak prawą nogą, i lepiej strzela. Z obozu Tottenhamu dochodzą słuchy, że wspaniale pracuje na treningach, a Harry Redknapp dopowiada, że Lennonowi potrzeba było przede wszystkim pewności siebie i konsekwentnego wspierania mimo jednej czy drugiej nieudanej próby. Zabawnie się patrzy na ławkę Tottenhamu, gdzie Clive Allen, Joe Jordan i Kevin Bond potrafią chórem wrzeszczeć do będącego akurat przy piłce zawodnika, by jak najszybciej podał ją Lennonowi.

Kontrkandydatów nie widzę także na pozycjach defensywnego pomocnika i rozgrywającego. Ile do gry Chelsea wnosi Michael Essien można się przekonać w ostatnich tygodniach, kiedy piłkarz ten jest kontuzjowany. Na co dzień jego dzika energia, niespożyte siły, a przy tym taktyczna odpowiedzialność, wzorowa asekuracja bocznych obrońców, umiejętność zarówno przerwania akcji rywala, jak rozpoczęcia akcji własnego zespołu (o kapitalnym uderzeniu z dystansu nie zapominając), służą za machinę napędową drużyny Carlo Ancelottiego.

Podobnie Cesc Fabregas. Zamiast liczyć jego gole i asysty, zamiast zachwycać się tym, jak dyktuje tempo gry, rozdziela piłki, dostrzega kolegów i sam znajduje sobie wolne miejsce na boisku, wystarczy przypomnieć wydarzenia sprzed czterech dni: ile zmieniło jego wejście podczas meczu z Aston Villą…

Chętnie znalazłbym w tej drużynie miejsce dla Jamesa Milnera – niewątpliwie ze wszystkich piłkarzy grywających na lewej pomocy pomocnik Aston Villi najbardziej zasłużył na miejsce w „jedenastce półsezonu”. No ale Milner odbije to sobie, jestem przekonany, podczas mundialu, gdzie – jak wiele na to wskazuje – zagra na tej pozycji w reprezentacji Anglii. Tu na lewym skrzydle mam Wayne’a Rooneya, po pierwsze dlatego, że gdzieś go mieć muszę (a w ataku, co zobaczymy za chwilę, konkurencja jest spora), po drugie dlatego, że z powodzeniem grywał już na tej pozycji. Właściwie od czasu, gdy zaczął sobie radzić z nadmiernym temperamentem, trudno znaleźć słabe punkty Anglika. Alex Ferguson narzekał wprawdzie kiedyś, że wolałby, aby Rooney nie rozmieniał się na drobne, wracając za przeciwnikami pod własne pole karne; że bardziej przydatny byłby po prostu czając się pod bramką rywala, ale w gruncie rzeczy te narzekania można odebrać także jako wielki komplement (i dodatkowe uzasadnienie ustawienia go przeze mnie poza linią ataku).

Tę zaś rezerwuję dla piłkarzy przewodzących obecnie w klasyfikacji najlepszych strzelców. Wiem oczywiście, że w pierwszej fazie sezonu z dobrej strony pokazywał się Carlton Cole, w drugiej zaś – Bobby Zamora, że Darren Bent udowadnia Harry’emu Redknappowi, iż potrafi strzelać bramki, że mimo trapiącej go cały czas kontuzji klasą dla siebie pozostaje Fernando Torres, ale poza Hiszpanem wszystkich wymienionych piłkarzy dzieli bardzo wiele od dwójki, na którą się zdecydowałem.

Didier Drogba utrzymuje wysoką formę od bardzo wielu miesięcy, Jermain Defoe uzyskał ją po spowodowanej kontuzją wielomiesięcznej przerwie. Jak sam mówi, czas rehabilitacji przeznaczył na pracę w siłowni – jest mocniejszy fizycznie, bardziej wytrzymały, może biegać między obrońcami praktycznie przez cały mecz. Efekty przynosi też praca na treningach z dawnymi znakomitymi napastnikami, Clivem Allenem i Lesem Ferdinandem. Defoe nie tylko mniej pudłuje, ale zrobił się również bardziej wyrachowany – kiedyś uderzał piłkę niemal natychmiast, jak tylko znalazła się pod jego nogami, teraz potrafi przebiec z nią parę metrów, poczekać na ruch bramkarza i dopiero wtedy podjąć decyzję (dobrym przykładem tej ewolucji będzie gol strzelony Holendrom w meczu reprezentacji).

A Drogba? Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie go przepchnąć lub przeskoczyć: napisałem tu po meczu z Arsenalem, że napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. A jak uderza: wszystko jedno, czy z sześciu metrów, czy zza pola karnego, głową czy nogami… Właściwie tu też każde zdanie wydaje się zbędne – jeśli sądzicie inaczej, chętnie podyskutuję. A na razie składam najlepsze życzenia noworoczne: oprócz tradycyjnych, także i to, byśmy się tu jak najczęściej spotykali.

PS Dziękuję Andrzejowi Leśniakowi za pomoc w przygotowaniu infografiki.

Czwórka po czwarte

Żart z okładki ostatniego numeru miesięcznika „When Saturday Comes”: na środku boiska, czekając na gwizdek sędziego, stoją Fernando Torres i Steven Gerrard. „Potrzebujemy jeszcze tylko dziewięciu dobrych piłkarzy” – mówi Anglik.

Przypomniałem sobie ten dowcip wczoraj wieczorem, oglądając męczarnie piłkarzy Liverpoolu w spotkaniu z Aston Villą. Zdaję sobie sprawę, że – jak to często z dowcipami bywa – jest przesadzony, bo do listy dobrych (bardzo dobrych) spokojnie można dopisać Reinę, Mascherano czy Benayouna, niemniej – jak to równie często z dowcipami bywa – wskazuje on przecież na jakiś problem. Po obejrzeniu meczu na Villa Park i rozegranych dzień wcześniej spotkań Tottenhamu i Manchesteru City uderzyła mnie myśl zuchwała: ze wszystkich drużyn walczących o czwarte miejsce w tabeli najsłabszą kadrę ma właśnie Liverpool.

Popatrzmy zresztą na każdą formację po kolei. W bramce Reina wygrywa wprawdzie rywalizację z Friedelem i Gomesem, ale nie jest to zwycięstwo miażdżące – podobnie jak miażdżąca nie jest przewaga Givena nad Reiną; po prostu wszyscy czterej pretendenci mają dobrych, a w gruncie rzeczy lepszych bramkarzy niż drużyny pierwszej trójki.

Solidniejszych lewych obrońców mają Tottenham i Aston Villa (sąd kontrowersyjny, bo i Warnock, i Essou-Ekotto pracują dopiero na swoją markę, ale gotów jestem go bronić), prawych obrońców z kolei, zwłaszcza jeśli idzie o ich udział w akcjach ofensywnych – Liverpool i Manchester City.

W środku obrony znakomite wrażenie robi Tottenham, w dowolnej właściwie konstelacji, bo przecież mogą tu grać zarówno King z Woodgatem, jak Bassong z Dawsonem. Aston Villa uporała się z problemem, jakim były odejścia Laursena i Mellberga: Richard Dunne, któremu w Manchesterze City zdarzały się okropne błędy, do spółki z Carlosem Cuellarem radzi sobie z najgroźniejszymi napastnikami ligi (Patrick Barclay wybrał go nawet do swojej „jedenastki półsezonu”; a propos: ja swoją przedstawię jutro, żeby choć trochę odpowiedzieć na postulat Stefana). Para stoperów Lescott-Toure robi wrażenie głównie sumami, które zapłaciło za nich City, jakże często zagubionych – zwłaszcza w kryciu strefowym – obrońców Liverpoolu pomijam…

Druga linia – tu straty Liverpoolu zaczynają się zmniejszać, zwłaszcza w środku. Jeśli idzie o asekurację, Rafa Benitez ma do dyspozycji Mascherano (ale Harry Redknapp – Palaciosa, zaś Roberto Mancini – Barry’ego czy de Jonga; wyrównany pojedynek), jeśli idzie o kreację – Gerrarda (ale Anglik jest bez formy, inaczej niż Milner w AV, Ireland w MC czy Huddlestone w Tottenhamie). Skrzydła są domeną Tottenhamu i Aston Villi – zwłaszcza Martin O’Neill może przebierać wśród zawodników biegających zwykle przy linii bocznej, bo oprócz przesuniętego już do centrum Milnera ma do dyspozycji Younga i Downinga, a od biedy także Agbonghlahora. Najlepszym prawoskrzydłowym ligi pozostaje Aaron Lennon (piłkarze nominalnie obsadzani na lewej pomocy Tottenhamu, Modrić i Krajnczar, schodzą do środka, robiąc miejsce dla Assou-Ekotto – zarówno rajdy Kameruńczyka, jak obecność Chorwata z dala od lewej strony, miało dla losów meczu z West Hamem kolosalne znaczenie). W przypadku Liverpoolu skrzydeł brakuje, Manchesterowi City udaje się je niekiedy rozwinąć (zwłaszcza jeśli gra Wright-Philips) – choć dla sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że oba zespoły rzadko grają w ustawieniu 4-4-2.

Jeśli idzie o atak, stosunkowo najsłabiej wypada Aston Villa (chyba że kontuzjowany jest Torres, wtedy – Liverpool), najlepiej Manchester City: choć Adebayor miał słabszy okres, a Roque Santa Cruz długo się leczył, to forma Teveza i Bellamy’ego nie pozwala na wątpliwości. Co pokazuje zresztą największą różnicę wśród pretendentów: siłę zaplecza każdego z zespołów. Tu najwyżej oceniam MC i Tottenham, które w różnych momentach sezonu radziły sobie bez Bridge’a, Lescotta, Adebayora czy Santa Cruza z jednej strony, i bez Kinga, Woodgate’a czy Modricia z drugiej. Pokażcie mi inne drużyny Premiership z ławkami rezerwowych równie mocno naszpikowanymi gwiazdami; właściwie tylko kontuzja Cudiciniego psuje komfort pracy Harry’ego Redknappa (choć i jego koledzy-rywale nie mają mocnych zmienników na pozycję bramkarza).

Rozpisałem się o nazwiskach, zamiast porządnie podsumować kolejkę. Ale co tu podsumowywać: pierwsze dwa mecze Roberto Manciniego wygrałby również Mark Hughes (choć Wolves opierało się dzielnie, a drugi gol dla MC padł po nieodgwizdanym spalonym), piłkarzy Tottenhamu po derbach można krytykować jedynie za rozregulowane celowniki: do pozycji strzeleckich dochodzili z porażającą łatwością, zaś ocenę formy Aston Villi i Liverpoolu utrudniła śnieżyca.

Osobny akapit należy się tylko Fernando Torresowi, który wczoraj przeszedł do historii Liverpoolu, zdobywając 50 gola dla tego klubu w zaledwie 72 meczu ligowym. Wiadomo, że Hiszpan od tygodni gra z niezaleczoną kontuzją i że jeśli chce być w formie na mundialu, powinien jak najszybciej zdecydować się na operację. Klub czy reprezentacja – oto jest pytanie, przed którym stoi, mając w tyle głowy także to, że od jego goli zależy posada Rafy Beniteza. Ten zaś chciałby ułatwić mu decyzję, kupując w styczniu jakiegoś napastnika (van Nistelrooya?), tyle że najpierw musiałby odłożyć trochę pieniędzy, np. sprzedając niechcianych już na Anfield Woronina, Babela, Dossenę czy Degena. Menedżer Liverpoolu niedawno publicznie gwarantował, że doprowadzi drużynę do przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Jeśli miałby to robić bez leczącego się kolejny miesiąc-dwa Torresa, nie chciałbym być w jego skórze…

Dwadzieścia sześć mgnień Fabregasa

Jak tu porządnie podsumować kolejkę, skoro za kilkanaście godzin zaczyna się następna? Właściwie to powinno być permanentne blogowanie, rozpoczęte wczoraj przed południem, a zakończone dopiero po Nowym Roku. Lubię piłkę okołoświąteczną z mnóstwa powodów (nie najmniej ważnym jest trzecia runda Pucharu Anglii), ale jednym z podstawowych jest jej intensywność; zwycięsko z tego czasu wychodzą ci trenerzy i te zespoły, które nie cierpią na brak rezerwowych i które na co dzień przywykły do trudnej sztuki rotacji.

Powinno więc to być permanentne blogowanie, ale nie jest: wczoraj złożyła mnie świąteczna ociężałość i zbliżałem się do komputera z dynamiką, która cechowała wiele akcji Tottenhamu w meczu z Fulham. Znamienne, ale w tym spotkaniu żwawo ruszał się jedynie bramkarz gości – mający temu akurat rywalowi wiele do udowodnienia Heurelho Gomes. To właśnie na Craven Cottage Brazylijczyk wpuścił 13 miesięcy temu jedną z najbardziej kuriozalnych bramek, jakie oglądały angielskie stadiony, co zresztą stanowiło wtedy kulminację serii błędów ciągnącej się od tygodni. Wydawało się, że dla Gomesa nie ma ratunku; że będzie niepierwszym i nieostatnim nieudanym transferem w historii Tottenhamu, który żeby uratować nazwisko i karierę musi jak najszybciej wyjechać z Anglii.

Brazylijczyka uratowało bodaj wyłącznie to, że Harry Redknapp objął klub po zakończeniu okienka transferowego: nie mając wyjścia, zostawił bramkarza między słupkami, zmienił natomiast jego trenera. Austriak Hans Leitert uchodził wprawdzie za niezłego fachowca, ale Redknapp uznał, że do radzenia sobie na angielskich boiskach lepiej przygotuje Gomesa Anglik: do klubu przyszedł (a właściwie wrócił, bo kiedyś na White Hart Lane występował) Tony Parks, a następne miesiące przyniosły nie tylko stopniowy marsz Kogutów w górę tabeli, ale i odrodzenie Brazylijczyka; wczorajszy remis z Fulham był jego zasługą bodaj w tym samym stopniu, co tamta porażka. Czy w czerwcu wygra rywalizację z Julio Cesarem i będzie pierwszym bramkarzem reprezentacji Canarinhos? Byłaby to fajna puenta tej historii, bo że pojedzie na mundial, wydaje się pewne.

Mecz nie był ładny, jak to często bywa w przypadku drużyny Roya Hodgsona, ale szkoleniowiec Fulham przygotował zespół perfekcyjnie: ustawiony przed czwórką obrońców Chris Baird nie zostawił wolnej przestrzeni schodzącym do środka Keane’owi i Krajnczarowi, Paul Konchesky skutecznie wyłączył z gry Lennona, a przy Dannym Murphym nie pograli sobie ani Jenas, ani Palacios. Bobby Zamora tym razem bez gola (patrz: Gomes, ale też reprezentacyjna forma Michaela Dawsona), ale widać, że jest w wysokiej formie.

Nie spotkałem dotąd żadnego kibica Birmingham i, jeśli się nie mylę, żaden kibic Birmingham nie dyskutował do tej pory na tym blogu. Od kilku tygodni piszę o tej drużynie, podnosząc jej zalety; tym razem muszę wspomnieć o pechu, który spotkał ją w meczu z Chelsea: sędzia nie uznał prawidłowo strzelonej bramki Chucho Beniteza, co kolejny raz prowokuje pytanie o to, czy sędziowie podświadomie nie sprzyjają mocniejszym. Z drugiej strony może nie ma co narzekać, bo gdyby nie rewelacyjny Joe Hart w bramce (reprezentacja, proszę…), gospodarze mogli ten mecz przegrać. Chelsea nie zachwyciła (w jej składzie brakowało nie tylko Essiena, ale także Anelki, źle grało się Lampardowi), ale przecież stworzyła wystarczająco wiele okazji. Zabawna rzecz, bo jeśli w ostatnich tygodniach coś zacięło się w maszynce Ancelottiego, to owo „coś” znajduje się w głowach piłkarzy. Wystarczyło kilka błędów bramkarza, kilka nieco gorszych wyników, może też kłopoty z brukowcami Johna Terry’ego, i ulotniło się gdzieś poczucie siły, dzięki któremu tak niedawno jeszcze miażdżono Arsenal. Niedobrze, że przed styczniem i przed Pucharem Narodów Afryki…

Fot. Reuters/Onet.pl

Patrzę na to, co dotąd napisałem, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie 26 minut Fabregasa, o tej kolejce trzeba byłoby jak najszybciej zapomnieć. Arcyważne dla układu czołówki spotkanie z Aston Villą Arsenal wygrał pewnie właśnie dzięki krótkiemu występowi nie do końca zdrowego kapitana: Fabregas w drugiej połowie pojawił się na boisku, zdobył fenomenalną bramkę z rzutu wolnego, po kilkunastu minutach dorzucił kolejną, po czym opuścił boisko z odnowionym urazem (trzeciego gola dołożył Diaby). Sezon Kanonierów, po meczu z Chelsea przedwcześnie przekreślany, znów wydaje się obiecujący: cztery punkty straty do lidera, przy meczu w zapasie, to żadna strata. Z drugiej strony najlepszy piłkarz tej drużyny (jeśli nie ligi…) nie zagra znów przez kilka tygodni, kontuzjowani są także van Persie i Denilson, a kilku piłkarzy wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki. Dopowiedzmy jednak, że narzekający niedawno na układ spotkań Wenger powinien  tym razem przeprosić Football Association, bo w odróżnieniu od większości rywali kolejny mecz rozegra dopiero we środę.

O pozostałych spotkaniach krótko: debiut Manciniego zakończył się zgodnie z oczekiwaniami (Stoke na wyjeździe zazwyczaj nie ma wiele do powiedzenia) – zwycięstwem. Naukę Premiership menedżer MC rozpoczął od faux pas (pomylił Tony’ego Pulisa z jego asystentem Peterem Reidem) i ryzykownej decyzji personalnej: posadził na ławce Craiga Bellamy’ego, który gorąco krytykował zwolnienie Marka Hughesa, i dał szansę Robinho. Powiedzmy od razu, że nie warto było, bo Brazylijczyk jest kompletnie bez formy; o zwycięstwie przesądził raczej znakomity mecz Petrowa i, tak tak, dwie interwencje Givena, a owacja kibiców przy wejściu Bellamy’ego z ławki rezerwowych musiała dać nowemu menedżerowi MC do myślenia. Po zwycięstwie nad Portsmouth nieco lżej oddycha Gianfranco Zola, podobnie jak Alex Ferguson po wygranej z Hull i Rafa Benitez po pokonaniu Wolves, ale w ciągu najbliższych godzin ich samopoczucie może łatwo ulec zmianie. Liga na półmetku, wciąż wszystko możliwe…