Archiwum kategorii: Bez kategorii

Przesławne lanie

Myślę, że nie będziecie mieć pretensji, jeżeli zamiast od meczów sobotnich zacznę od dzisiejszego zwycięstwa Tottenhamu nad Wigan. W ciągu ostatniego kwadransa zakończonego wynikiem 9:1 spotkania najbardziej zajętymi pracownikami angielskich redakcji sportowych byli ludzie od statystyki: Czy Tottenham kiedykolwiek wygrał taką różnicą goli w angielskiej ekstraklasie? Nigdy. Czy Wigan kiedykolwiek w swojej historii przegrało równie wysoko? Nigdy. Czy kiedykolwiek w dziejach Premiership ktoś strzelił pięć goli? Owszem, Alan Shearer i Andy Cole, ale w przypadku napastnika Newcastle dwa padły z karnego. Czy ktokolwiek strzelił pięć goli w jednej połowie? Nikt. A czy jakaś inna drużyna Premiership strzeliła kiedyś 9 bramek? Tak, MU 15 lat temu w meczu z Ipswich.

Bombardowano nas tymi informacjami, zaciemniając kwestię podstawową: rozmiary zwycięstwa Tottenhamu nie mają w gruncie rzeczy wielkiego znaczenia. Owszem, w życiorysach Jermaina Defoe, Aarona Lennona czy Harry’ego Redknappa będzie to zawsze znaczący epizod (pierwszy zdobył pięć goli, drugi strzelił jednego i miał trzy asysty, dla trzeciego będzie to największe zwycięstwo w liczącej już blisko 1200 meczów karierze menedżerskiej), ale dla całej drużyny może to być tylko pojedynczy błysk, zwłaszcza jeżeli w przyszłą sobotę przegra z Aston Villą. Jako kibic Tottenhamu mam nadzieję, że Redknapp jest wystarczająco doświadczony, by popadać w hurraoptymizm, i że zrobi wszystko, by w ciągu tygodnia sprowadzić swoich piłkarzy na ziemię. Skądinąd: jak wiele dla tej drużyny znaczy obecność Defoe’a i Lennona mogliśmy się przekonać zestawiając to spotkanie z niedawnymi meczami ze Stoke czy Arsenalem. Niby ławka rezerwowych Tottenhamu prezentuje się imponująco (dziś siedzieli na niej m.in. Keane, Pawluczenko, Jenas i Bentley), ale zastąpić dwóch szybkich Anglików nie było komu, nie obyło się bez zmiany ustawienia, no i nie obyło się bez straty punktów. Naprawdę: fajnie jest być na czwartym miejscu i mieć 5 punktów przewagi nad Liverpoolem, fajnie poprawić sobie bilans bramkowy (choć do Arsenalu wciąż daleko…), ale podpalać się nie warto.

Po pierwszej połowie zresztą nic tego nie zapowiadało: Tottenham zaczął wprawdzie bardzo dobrze, grając szybko w ataku i zdecydowanie w odbiorze, ale po 20 minutach to Wigan przejęło inicjatywę i dowiezienie jednobramkowego prowadzenia do przerwy trzeba było uznać za nie do końca zasłużone. Harry Redknapp był tak poirytowany faktem, że jego piłkarze stanęli, że obsobaczył ich w szatni i wysłał na drugą połowę pięć minut przed końcem przerwy. Szczęśliwie – z punktu widzenia kibica Kogutów, rzecz jasna – drugie 45 minut zaczęło się w podobnym stylu jak pierwsze. Szczęśliwie też Tottenham od razu zdołał odpowiedzieć na bramkę Scharnera z 56. minuty, a kiedy było już 4:1 mecz przestał się toczyć w myśl jakichkolwiek racjonalnych reguł: jedna z drużyn myślała tylko o tym, żeby ten horror wreszcie się skończył, a druga grała jak po kieliszku szampana. Oczywiście: Jermain Defoe jest w wielkiej formie od początku sezonu, ale w takich chwilach wychodzi absolutnie wszystko nawet piłkarzom nienajlepiej dysponowanym. Nawet David Bentley uderzył z rzutu wolnego w sposób, o którym mówiłoby się przez dobrych kilka tygodni, gdyby ten gol padł w meczu nieco mniej zwariowanym.

Ano właśnie: również gdyby gol dla Wigan padł w meczu nieco mniej zwariowanym, gdyby np. był to gol wyrównujący, jak we środę w Paryżu, rozpętałaby się wokół niego niemała burza. Ręka Scharnera była równie ewidentna, jak ręka Henry’ego, a pomyłka sędziego Waltona – równie oczywista jak pomyłka sędziego Hanssona. Jeśli przyjąć, że wprowadzenie analizy wideo jest niezgodne z filozofią futbolu (czasem rozumiem, dlaczego, a czasem nie – to chyba zależy od fazy księżyca…), to naprawdę trzeba jak najszybciej wprowadzić dodatkowych sędziów za linią bramkową. W obu przypadkach jako tako skupiony piąty arbiter nie dopuściłby do wypaczenia wyniku.

Fot. AFP/Onet.pl

Kilku piłkarzy podobało mi się w tym meczu – oprócz Defoe’a i Lennona także Tom Huddlestone, który przed tygodniem zadebiutował w reprezentacji Anglii, a dziś nie tylko rzucał te swoje kilkudziesięciometrowe podania i groźnie strzelał, ale też świetnie wspierał Palaciosa w walce o środek pola (przypominam sobie mecz towarzyski Tottenhamu z Barceloną przed sezonem: Redknapp wyciągnął z niego wniosek, że kluczem do sukcesów Katalończyków jest nie tylko ofensywa, oszałamiająca liczbą podań w bardzo ograniczonym czasie i na bardzo ograniczonej przestrzeni, ale także – może przede wszystkim – pressing). Dalej: Peter Crouch i Niko Krajnczar, często się wracający i zawsze widzący kolegów. A wreszcie: Chris Kirkland, który wyjmował piłkę z siatki aż 9 razy, ale ani razu nie zawinił, a kilkakrotnie fenomenalnie interweniował. No dobra, nie podpalam się tym wynikiem, boję się meczu z Aston Villą i doczekać się nie mogę powrotu Modricia, ale przyznaję: dziś całkiem przyjemnie być kibicem Tottenhamu.

Wpis ten zamierzałem pierwotnie zacząć od wczorajszego meczu lidera, a zarazem faworyta do tytułu mistrzowskiego w ankiecie najbardziej zainteresowanych, czyli menedżerów wszystkich drużyn Premiership. Ja w kwestii tego tytułu zgłaszałem przed sezonem wątpliwości: że skład zaawansowany wiekowo i że w styczniu zostanie dodatkowo osłabiony podczas Pucharu Narodów Afryki, ale dotychczasowy przebieg wydarzeń (za nami już jedna trzecia sezonu) każe te wątpliwości osłabić. Mistrzostwa Afryki wprawdzie dopiero przed nami, ale we wczorajszym meczu Chelsea pokazała siłę swojej ławki: rozgromiła Wolverhampton bez Drogby, Lamparda, Ballacka i Deco. To wprawdzie tylko Wolverhampton, beniaminek i jeden z murowanych kandydatów do spadku, ale usunięcie z każdej drużyny piłkarzy równie niezbędnych, co Drogba i Lampard, rzadko kiedy przechodzi bez konsekwencji (vide Liverpool bez Torresa i Gerrarda, i wspomniany wcześniej Tottenham). Przewaga Chelsea była absolutna, niekwestionowana i regularnie podkreślana bramkami; gospodarze czuli się tak komfortowo, że po niespełna godzinie gry zszedł z boiska Nicolas Anelka. To znaczący moment: debiut Gaela Kakuty – piłkarza, z którego powodu nad Chelsea wisi groźba zakazu transferów (powiedzmy od razu: debiut udany, a szansę dostał także inny 18-latek, Borini, i niewiele starszy Matić).

Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wysoko cenię Michaela Essiena – wczoraj kolejny raz mogli się przekonać, dlaczego. Bez Ballacka i Lamparda pomocnik z Ghany był ustawiony bardziej ofensywnie niż np. w meczu z MU, więc było go pełno nie tylko przed własnym polem karnym, ale także na połowie rywali, czego efektem były dwie bramki. Frank Lampard może się spokojnie leczyć, zwłaszcza, że do wielkiej formy wraca po kontuzji Joe Cole.

Tym razem mogę sobie darować pisanie o kłopotach Liverpoolu – odnotuję tylko bodaj pierwszy przekonujący występ Ngoga w ataku i niepierwszy błąd obrońców przy kryciu strefowym podczas stałego fragmentu gry. I Liverpool, i Manchester City jakoś nie mogą się przełamać, a ich potencjalnie superatrakcyjne spotkanie przez długie minuty było cholernie nudne. Z kolejnym tekstem o piłkarzach Beniteza zaczekajmy jednak do wtorku, kiedy będą grali w Lidze Mistrzów z Debreczynem, nerwowo nasłuchując wieści z Florencji. Z tekstem o MC… hm, może do zwolnienia Marka Hughesa, bo coraz głośniej mówi się, że jego pracodawcy zagięli parol na Jose Mourinho.

Nie będę też pisał o pewnym zwycięstwie MU nad Evertonem – czuję tylko potrzebę wymienienia nazwiska Michaela Owena, bo podziwiałem jego grę bez piłki, szukanie sobie pozycji, uwalnianie się od obrońcy – cóż, skoro przy formie Defoe’a, kolejnych golach Benta czy Croucha i pierwszym wciąż rezerwowego w AV Heskeya, jego szanse na wyjazd na mundial są bliskie zera…

Napiszę natomiast o meczu Hull z West Hamem. Nie chodzi o to, że goście kolejny raz roztrwonili dwubramkowe prowadzenie, a gospodarze nie dość, że odrobili straty, to zdołali wyjść na prowadzenie (ostatecznie skończyło się 3:3: Hull straciło gola, grając dużą część drugiej połowy w dziesiątkę). Jest nadzieja dla Tygrysów, a nazywa się ona Jimmy Bullard. Kiedy Phil Brown kupował tego piłkarza, wydawało się, że ma pomóc drużynie w walce o europejskie puchary; niemal natychmiast odniesiona kontuzja wykluczyła go z walki o… utrzymanie. Teraz jednak Bullard wraca i to w formie, którą pamiętamy z czasów Wigan i Fulham, i która w pewnym momencie zaowocowała nawet powołaniem do reprezentacji Anglii. Cóż to za świetny rozgrywający i cóż to była za przyjemność, patrzyć na niego i na Scotta Parkera w jednym meczu.

Aha, jeszcze jedno: Harry Redknapp komplementował dziś Roberto Martineza, wspominając swój pierwszy mecz w karierze trenerskiej, przegrany przez Bournemouth z Lincoln 9:0. Obszerne fragmenty pomeczowej konferencji menedżera Tottenhamu upłynęły na chwaleniu Wigan… Jak tu gościa nie lubić?

DOPISUJĘ POSTSCRIPTUM: Kilkanaście godzin po meczu z Tottenhamem na oficjalnej stronie Wigan pojawiła się deklaracja kapitana drużyny Mario Melchiota, że w związku z kompromitującą porażką piłkarze postanowili zwrócić pieniądze za bilety wszystkim kibicom, którzy pojechali za nimi do Londynu. W takich chwilach przypomina mi się tytuł felietonu, który pisałem przed laty dla „Gazety w Krakowie”: Anglia jest wyspą… A może się mylę, może takie rzeczy są możliwe nie tylko tam? Jak się dobrze w to wmyśleć, każdy z nas kibicuje drużynie, która częściej lub rzadziej, a niekiedy permanetnie powinna myśleć o zwracaniu nam pieniędzy.

Ręka Henry’ego

Najbardziej nie lubię dawać w tym pisaniu upustu emocjom. Bronię się przed atakiem dzikiej furii, odrzucam wyzwiska, które same przychodzą mi do głowy albo które napotykam zaglądając na kolejne strony internetowe. Miała Irlandia swoje szanse przy stanie 0:1, powtarzam sobie przez zaciśnięte zęby, gdyby którąś wykorzystała, nie mielibyśmy o czym rozmawiać. Parę minut przed ręką Henry’ego sędzia mógł dać Francuzom karnego, dopowiadam resztkami obiektywizmu. Przypominam sobie obejrzany niedawno dokument „Les Arbitres”, który upewnił mnie w przekonaniu, że pomyłki sędziowskie są nieodłącznym elementem tego świata. Tyle że w tym przypadku nie o pomyłce sędziowskiej powinniśmy rozmawiać w pierwszej kolejności, konieczności natychmiastowego wprowadzenia powtórek wideo albo dodatkowego arbitra za bramką (patrz: eksperyment w Lidze Europejskiej),  a o roli oszustwa w osiągnięciu sportowego sukcesu, o upadku fair play, które to hasło widnieje na sztandarach międzynarodowych organizacji piłkarskich, o nurkowaniu w polu karnym, pociąganiu za koszulki, symulowaniu fauli itd. – wszystkich tych grzechach powszednich, które co jakiś czas znajdują swoją kulminację w grzechu głównym podczas meczu takiego jak dzisiejszy.

Pisząc to, czuję się jak stary dziad z innej planety. Nie wiem, czego oczekuję. Żeby Thierry Henry zamiast się uśmiechać przeprosił za swoje zachowanie i wezwał do zorganizowania powtórki, a targnięci wyrzutami sumienia i napływającymi z całego świata głosami potępienia szefowie FIFA przystali na jego apel? Równie realne wydaje się to, że grający tak słabo Francuzi zdobędą mistrzostwo świata… Właściwie to jestem zły na siebie, że w ogóle to piszę, że nie poszedłem jeszcze spać i że chodzą mi po  głowie melodramatyczne gesty jak ten, żeby pójść jutro do pracy w swojej starej irlandzkiej koszulce albo przestać się golić maszynką, którą reklamuje Henry.

Żeby chociaż Irlandczycy po prostu bezapelacyjnie przegrali ten mecz. Żeby chociaż Francuzi przeważali od pierwszej minuty i nastrzelali im mnóstwo goli. Żeby chociaż Shay Given musiał interweniować niezliczoną ilość razy. Ale nic z tych rzeczy: Francuzi nie przeważali i nie nastrzelali, a Given się nie narobił. Francja wygrała tylko dlatego, że jeden z najlepszych piłkarzy świata – w chwili zaćmienia? przekonania, że cel uświęca środki? nieprzepartej żądzy zwycięstwa? ujawnienia prawdziwej twarzy? (w chwili, gdy to piszę, dziennikarze biegają po Stade de France, usiłując go odnaleźć i uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienie, ale Henry jest dziwnie nieuchwytny) – postanowił uciec się do oszustwa.

Futbol jest okrutny.

Gdybym był bogaty

Gdybym miał sto złotych, to przeznaczyłbym je na kulturę: kupiłbym nową płytę Stańki i poszedłbym do kina na „Białą wstążkę”. Gdybym natomiast miał 1500 funtów, to przyłączyłbym się do akcji „Yes We Can”, mającej na celu przejęcie przez kibiców kontroli nad Newcastle United.

Z perspektywy fanów tego klubu ostatnie półtora roku musiało być koszmarem. Najpierw zakończył się miesiąc miodowy nowego właściciela, Mike’a Ashleya, który po tym, jak zatrudnił na stanowisku menedżera uwielbianego przez kibiców Kevina Keegana, powierzył funkcje dyrektorskie podkopującym pozycję Keegana Dennisowi Wise’owi i Derekowi Lllambiasowi. Potem odszedł Keegan, oponujący przeciwko kupowaniu mu przez Wise’a piłkarzy, których sobie nie życzył. Rozpoczęły się masowe protesty kibiców. Ashley zareagował decyzją o wystawieniu klubu na sprzedaż i zatrudnieniu na stanowisku menedżera pozostającego od lat bez pracy Joe Kinneara, początkowo na 10 tygodni , potem jeszcze na miesiąc, a ostatecznie do końca sezonu. Później klub został wycofany z rynku – nie udało się znaleźć kupca za żądaną przez Ashleya kwotę. Joe Kinnear ciężko zachorował i przeszedł operację serca. Drużyna grała fatalnie. Na ostatnich osiem kolejek przyszedł Alan Shearer, ale także jemu nie udało się uratować Newcastle przed spadkiem. Po degradacji, niedogadaniu się Ashleya z Shearerem na temat zasad dalszej współpracy (Kinnear wciąż się leczy) i odejściu wielu kluczowych zawodników, klub został ponownie wystawiony na sprzedaż – i ponownie wycofany z rynku. Zważcie, że od odejścia Keegana minęło niewiele ponad rok

Zresztą farsa pogłębiła się jeszcze w ostatnich tygodniach: najpierw sąd przyznał Keeganowi rację i 2 miliony funtów odszkodowania. Później nastąpiło trzecie już wystawienie klubu na sprzedaż i wiadomość o zmianie tradycyjnej nazwy stadionu St. James’ Park na… Sportsdirect.com @ St. James’ Park Stadium (żeby było śmieszniej, na razie klub na tym nie zarabia – wysyła jedynie sygnał gotowości potencjalnym sponsorom).

Sprawa nazwy stadionu przepełniła czarę goryczy: 10 listopada Newcastle United Supporters Trust ogłosiło rozpoczęcie akcji  „Yes We Can” i wysłało do kibiców „Srok” kilkadziesiąt tysięcy maili – jest w posiadaniu pokaźnej bazy adresowej dzięki zbieraniu podpisów pod petycją w obronie St. James’ Park. Proponuje współfinansowanie przejęcia wystawionego na sprzedaż klubu i powołuje się przy tym na przykłady Realu i Barcelony, których prezesów wybierają spośród siebie kibice-członkowie klubu. Liczy na wpłaty w wysokości minimum 1500 funtów lub systematyczne odprowadzanie zadeklarowanej przez kibiców części ich poborów – a w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia gwarantuje zwrot pieniędzy.

Organizatorzy „Yes We Can” dają sobie 6 tygodni na zmobilizowanie odpowiedniej liczby zainteresowanych. Pierwsze reakcje są entuzjastyczne – nie tylko wśród, co zrozumiałe, kibiców, ale także wśród polityków i ludzi kultury (jednym z ambasadorów akcji jest urodzony nad rzeką Tyne Sting). Czy w razie sukcesu NUST będzie potrafiło zarządzać klubem, albo kim okaże się tutejszy Florentino Perez, to na razie pytania przedwczesne, choć warto je mieć w tyle głowy. W Anglii jest już jeden klub uratowany przez wiernych kibiców – Exeter City. Jest oczywiście także Ebbsfleet United – przejęty przez członków strony internetowej MyFootballClub – tu trudno mówić o sukcesie, bo liczba płacących składki „współwłaścicieli” po pierwszej fali entuzjazmu drastycznie zmalała. Kupowanie Ebbsfleet trudno jednak porównywać z kupowaniem Newcastle – założyciele MyFootballClub objęli kontrolę nad pierwszym lepszym klubem, na który było stać uczestników akcji, ich więzi z drużyną nie sposób więc zestawić z tą, którą odczuwają najwierniejsi fani Newcastle.

Ja akurat fanem Newcastle nie jestem. Ale gdybym miał 1500 funtów, przyłączyłbym się do „Yes We Can”. Najpierw z poczucia, że to potencjalnie dobry interes: stać się udziałowcem klubu z taką marką i tradycją, z takim stadionem, z taką bazą kibiców, a nawet z takimi piłkarzami – wygląda przecież na to, że powrót do Premiership nie będzie dla nich wielkim problemem. Potem przez pamięć Bobby’ego Robsona, który musi przewracać się w grobie widząc, co wydarzyło się w Newcastle za rządów Mike’a Ashleya. Z sympatii do obecnego menedżera „Srok” Chrisa Hughtona, którego karierę piłkarską i trenerską obserwowałem odkąd pamiętam, bo w latach 1977-2007 był związany z Tottenhamem. Z powodów romantycznych wreszcie: idea kupienia klubu przez zwykłych kibiców wydaje mi się bardzo atrakcyjna w czasach fatalnego zauroczenia angielską piłką rozmaitych milionerów, co to mają już wille, jachty, odrzutowce i wszystkie te rzeczy, które mają milionerzy, ale chcą mieć jeszcze drużynę piłkarską. Na razie nie wiem, na ile to realne, jestem świadom wielu znaków zapytania, ale podoba mi się idea powrotu do źródeł, czyli do czasów, w których kluby były dla kibiców, a nie dla ludzi od pieniędzy.

Ian Trow jest niewinny

Korzystając z przerwy na reprezentację wracam do sprawy, którą opisywałem już kilkakrotnie, tym razem odczuwając potrzebę niezbędnego sprostowania. Chodzi o Sola Campbella i fanów Tottenhamu: we wrześniu 2008, kiedy Campbell był jeszcze piłkarzem Portsmouth, podczas meczu na Fratton Park kibice gości urządzili mu werbalny pogrom; jedna z pieśni mówiła o tym, że – zacytuję wpis sprzed ponad roku – „Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił”; skandowano też, że jest – wybaczcie – „czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia”. Niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo, więc policja z Hampshire najpierw opublikowała zdjęcia 16 podejrzanych (przedrukowane przez wiele angielskich gazet), a następnie doprowadziła ich przed sąd. Zapadły wyroki; w przypadku, o którym chcę mówić: kara grzywny, trzyletni zakaz stadionowy i utrata statusu posiadacza całorocznego karnetu na White Hart Lane.

Rzecz w tym, że w kolejnej instancji 42-letni Ian Trow, doradca finansowy z Milton Keynes, a także 14-latek, którego danych nie podano do publicznej wiadomości, zostali uniewinnieni. Jak się okazało podczas rozprawy apelacyjnej, tę dwójkę skazano, chociaż na stanowiącej materiał dowodowy taśmie ze stadionowego monitoringu pojawiają się przez kilka sekund i to w sposób nie pozwalający jednoznacznie stwierdzić, czy i co śpiewają. Trow zapewnia, że po prostu dopingował piłkarzy Tottenhamu.

Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, zdjęcia Trowa i innych podejrzanych zaraz po meczu opublikowano w mediach, także pierwsza rozprawa wzbudziła duże zainteresowanie dziennikarzy. Na rozprawie, podczas której Trow został uniewinniony, mediów nie było (sam przeczytałem o tym dopiero niedawno w „When Saturday Comes” – z całym szacunkiem dla tego pisma, nie ukazuje się w milionowym nakładzie). Medialny mechanizm aż za dobrze znany z własnego podwórka, a można go łatwo poszerzyć, np. o niechęć do zamieszczania sprostowań czy cytowania konkurencji – warto go sobie uświadomić, samemu wykonując ten zawód. Trow mówi, że zawsze uczył swoje dzieci szacunku do policji i władz, ale to, co przeszedł, naruszyło w nim tę postawę – w sprawie mediów pewnie nigdy nie miał złudzeń…

Po drugie, już kilka razy prowadziłem na tym blogu dyskusje (zwłaszcza z kolegą nth) na temat, nazwijmy to, granic politycznej poprawności. Generalnie pozostaję przy własnym zdaniu, zresztą rzeczywistość dostarcza kolejnych przerażających przykładów kibicowskiej nienawiści (ostatnio na Legii, po śmierci jednego ze współwłaścicieli klubu), mam jednak poczucie, że w takich rozmowach trzeba być precyzyjnym: pilnować, by poglądy nie przesłaniały faktów. Fakty są takie, że Ian Trow jest niewinny.

PS A skoro wspomniałem o przerwie na reprezentację, zobaczcie, jakimi metodami walczą Irlandczycy z Francuzami przed dzisiejszym meczem barażowym. Przypuszczam, że jest to raczej inteligentna fałszywka niż rzeczywista korespondencja dyplomatyczna, ale jakże zabawna. O meczach Irlandczyków i Anglików będę pisał na twitterze, ale nie wykluczam, że i tu pojawi się kilka zdań, zwłaszcza jeżeli…

Brunello di Montalcino

Choć na stole od kilkudziesięciu minut oddycha wino, otwarte z racji spotkania na Stamford Bridge, perwersyjnie nie zacznę od meczu Chelsea-MU. Jeszcze wczoraj pomyślałem bowiem, że jeśli ktoś poszukiwałby odpowiedzi, dlaczego właściwie tak lubimy oglądać angielską piłkę, powinien zamiast starcia gigantów z dzisiejszego popołudnia obejrzeć raczej wczorajszy pojedynek Dawida z Goliatem, czyli wyjazdowe spotkanie Burnley z Manchesterem City. Wiadomo: w całej Europie toczą się pojedynki między rywalami tej klasy, co mistrz i wicemistrz Anglii, pojedynki na najwyższym taktycznym i technicznym poziomie, czasem wyrównane, a czasem przeciwnie – zwykle jednak pozbawione pierwiastka pewnego szaleństwa, które cechowało mecz na City of Manchester Stadium.

No bo weźmy: jedna z najbogatszych drużyn Premiership, napakowana gwiazdami wartymi dziesiątki milionów funtów i miliony funtów zarabiającymi, podejmuje kopciuszka, którego połowa pierwszej jedenastki jest warta tyle, co lewa noga Robinho. Z jednej strony zespół, który na własnym terenie radzi sobie całkiem dobrze, z drugiej – drużyna, która do wczoraj w meczach wyjazdowych nie zdobyła nawet punktu i której także strzelanie bramek przychodziło z wielkim trudem. A że jeszcze w ataku gospodarzy wyszli Adebayor z Tevezem… konia z rzędem temu, kto stawiał w tym meczu na jakikolwiek inny wynik niż pewne zwycięstwo gospodarzy.

Oto więc dlaczego tak lubimy tę ligę: od pierwszych minut zaatakowali piłkarze Marka Hughesa, ale goście przetrzymali napór, a potem objęli prowadzenie po, przyznajmy, dyskusyjnym rzucie karnym. Wkrótce zrobiło się 0:2, po niepierwszym i nieostatnim błędzie obrony MC, ale wówczas gospodarze pokazali pazur: jeszcze przed przerwą Wright-Philips strzelił kontaktowego gola i wydawało się, że sytuacja zaraz wróci do normy. A potem wydawało się, że wróciła na dobre: wyrównał Kolo Toure po rzucie wolnym Barry’ego, a niedługo później Craig Bellamy – tak, tak, ten mało spektakularny, ale bardzo udany nabytek Hughesa – strzelił swojego piątego gola w sezonie. MC podkręciło tempo – Nugent wybijał z pustej bramki, ratując Burnley przed samobójem – aż w 87. minucie padło sensacyjne wyrównanie. Wbrew prognozom i wbrew przebiegowi wydarzeń na boisku, całkowicie nieoczekiwanie…

Przed Markiem Hughesem trudne chwile. W czasie przerwy na kadrę zabiera drużynę do Abu Dhabi na towarzyski mecz z reprezentacją Zjednoczonych Emiratów Arabskich: będzie się musiał gęsto tłumaczyć przed mieszkającym tam właścicielem, bo zespół, który ma walczyć o Ligę Mistrzów nie powinien remisować z Wigan, Fulham, Birmingham, o Burnley nie wspominając.

Sunderland miał w meczu z Tottenhamem pecha podobnego do tego, który prześladował Tottenham w niedawnym spotkaniu ze Stoke – a Tottenham miał szczęście jak Sunderland w niedawnym meczu z Liverpoolem. Koguty wygrały niezasłużenie, zapewniając sobie dwa tygodnie spokoju, potrzebne przede wszystkim do wykurowania Aarona Lennona i Luki Modricia. Bez kontuzjowanych gwiazd Harry Redknapp kolejny raz zdecydował się zmienić ustawienie, praktycznie rezygnując z gry skrzydłami i wykorzystując całą trójkę środkowych pomocników. Z Arsenalem wyglądało to nieźle przez 42 minuty (choć tam za najbardziej wysuniętym Crouchem ustawiono schodzącego do lewej strony Keane’a i zbiegającego na prawo Bentleya), z Sunderlandem wyglądało średnio (tu była dwójka napastników: Crouch i Defoe, oraz Keane jako górny wierzchołek „diamentu”). Mimo nieobecności Kenwyne’a Jonesa, Lorika Cany i Lee Cattermole’a goście dominowali przez długie minuty i gdyby nie świetna postawa w bramce Tottenhamu Heurelho Gomesa (ostatni raz obronił karnego w meczu przeciwko… Tottenhamowi, jako piłkarz PSV), mogliby nawet wygrać.

Z punktu widzenia leniwego dziennikarza był to mecz wymarzony do opisywania. Na White Hart Lane wrócił Darren Bent, który pożegnał się z klubem po aferze twitterowej, a którego wcześniej Harry Redknapp wyśmiał po niewykorzystaniu stuprocentowej szansy w meczu z Portsmouth, mówiąc, że jego żona by to strzeliła. Wczoraj, po tym jak Bent nie wykorzystał jedenastki, jeden z niepozbawionych poczucia humoru blogerów związanych z Sunderlandem zastanawiał się, czy nie lepiej było kupić żonę Harry’ego… W każdym razie z eks-piłkarzy Tottenhamu dużo lepsze wrażenie od angielskiego napastnika sprawili Malbranque i, zwłaszcza, Andy Reid. Dziś jednak Bent ma powody do radości: został powołany do reprezentacji Anglii (mnie jednak cieszy docenienie przez Capello Toma Huddlestone’a).

Jesteśmy coraz bliżej spotkania Chelsea-MU, ale słówko jeszcze wypada poświęcić Arsenalowi i jego fenomenalnej skuteczności: 36 goli w jedenastu meczach, przecież w tym tempie setka pęknie w trzech czwartych sezonu. Byle tylko jakiejś kontuzji nie złapał Cesc Fabregas, który ma już na koncie 6 goli i 9 asyst, czyli udział w blisko połowie bramek zdobytych przez Arsenal; doprawdy utwierdzam się w opinii sprzed tygodnia, że po odejściu Ronaldo na firmamencie Premiership najjaśniej błyszczą hiszpańskie gwiazdy.

Gdy to piszę, wino oddycha już prawie półtorej godziny, więc trzeba się spieszyć. Mam wielką nadzieję, że spieszył się nie będzie nowy właściciel Hull, który przed meczem ze Stoke zapowiedział, że Phil Brown musi wygrać, aby ocalić posadę. Wygrał dzięki bramce w ostatniej minucie, po dramatycznym meczu, ale nie wiem, czy takie wypowiedzi zapewniają mu komfort pracy – myślę, że Adam Pearson powinien podjąć decyzję o zwolnieniu go lub zostawieniu na dłużej. Co sądzi o tym sam Brown, nie wiemy – pomeczowych wywiadów udzielał jego asystent, tłumacząc szefa, że pije właśnie guinessa, na którego ciężko zapracował.

Fot. AFP/Onet.pl

Czas wytłumaczyć, skąd to wino: Carlo Ancelotti, zapytany w piątek przez dziennikarza BBC o butelkę, jaką podejmie po meczu na Stamford Bridge Alexa Fergusona, powiedział, że będzie to Brunello di Montalcino. Ciekawe, czy wiedział już, że to akurat wino, pełne i ciężkie, świetnie nadające się np. do steków, dobrze oddaje charakter dzisiejszego meczu (już nie mówię o tym, że potencjał starzenia ma jak, nie przymierzając, drużyna Chelsea). W każdym razie rozkoszując się każdym kolejnym łykiem Włoch musi mieć powody do radości: odskoczył od jednego z dwóch najgroźniejszych rywali na pięć punktów i ustanowił klubowy rekord dzięki jedenastemu z rzędu zwycięstwu na własnym stadionie. Alex Ferguson z kolei ma prawo narzekać: zdziesiątkowana kontuzjami obrona (bez Ferdinanda, z Vidiciem tylko na ławce) radziła sobie dobrze, a druga linia, kierowana przez fenomenalnego Fletchera, wybijała Chelsea z rytmu tak skutecznie, że jedyną nadzieją na zmianę wyniku był rzeczywiście tylko stały fragment gry. Na pociechę pozostaje kieliszek brunello i poczucie, że pięciopunktową stratę będzie można odrobić, kiedy trzon drużyny Ancelottiego wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Szczerość Kuszczaka

Tomasz Kuszczak dopiero co stał się pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski, a już wpadł w kłopoty. Nie pierwszy zresztą raz źródłem tych kłopotów jest jego szczerość: w wywiadzie dla klubowej telewizji MUTV zaatakował Edwina van der Sara za niekoleżeńskość i niechęć do pomocy. Wiadomo: bramkarze to inna kategoria ludzi, choć rywalizują o miejsce w składzie, na ogół się wspierają (na ogół, bo są wyjątki – vide Almunia i Lehmann w Arsenalu). Taka postawa cechuje zwłaszcza bramkarzy starszych, zbliżających się do końca kariery, więc wydawałoby się, że wsparcie Holendra dla Polaka (podobnie zresztą jak dla Bena Fostera) powinno być oczywistością.

Ale nie: Kuszczak wiele razy prosił doświadczonego kolegę po poradę, tłumaczył, że chciałby wiedzieć, co robi nie tak, chciałby nauczyć się czegoś u boku tak wielkiej gwiazdy – wszystko na próżno. „Nie wiem, może Edwin mnie nie lubi? Musicie go zapytać”…

Myślę, że do zapytania van der Sara może nie być okazji – Alex Ferguson, mający obsesję na temat niewynoszenia klubowych brudów na zewnątrz, już o to zadba. Obawiam się również, że zadba o ukaranie Kuszczaka i że tym wywiadem Polak przekreślił swoje szanse na jakąkolwiek przyszłość w Manchesterze. Wszyscy pamiętamy, że Roy Keane musiał odejść z klubu niemal natychmiast po krytycznej wypowiedzi na temat kolegów, także udzielonej klubowej telewizji…

W dalszej części wywiadu Kuszczak mówi o tym, że jest ambitny, głodny gry i przekonany o własnej wartości. Jeżeli tak, to powinien szybko zadzwonić do swojego agenta, by zaczął mu szukać nowego klubu. Szkoda, bo seria kiepskich meczów Bena Fostera (a także fala medialnej krytyki, która spotkała w ostatnich miesiącach młodego Anglika) zdawała się właśnie prowadzić do zmiany hierarchii bramkarzy na Old Trafford…

PS Szczerość Fergusona: Szkot bagatelizuje problem i mówi, że Kuszczak… żartował i że cały kłopot w tym, iż polskie poczucie humoru różni się od brytyjskiego. Komu to wyglądało na żart, ręka do góry.

Raport z oblężonego miasta

Jeżeli dziś środa, to jesteśmy we Francji. A konkretnie, jakby powiedział Dariusz Szpakowski, w Lyonie. Jeżeli dziś środa, to jesteśmy w Lyonie i piszemy o kryzysie Liverpoolu.

Podejmuję ten temat po raz trzeci w ciągu ostatniego miesiąca i w ten sposób mój blog zmienia się poniekąd w kronikę oblężonego miasta. Wszystko zaczęło się od przegranej potyczki w miejscu zwanym White Hart Lane, później pod mury miasta podeszły oddziały z Birmingham, siejąc popłoch wśród mieszkańców (złą sławą cieszy się od tamtej pory zwłaszcza machina oblężnicza nazwana Ashley Young). Ale prawdziwe pasmo klęsk zaczęło się dopiero gdy na mury wdarły się kolejno pułki fioletowe, niebieskie i biało-czerwone (kolory sztandarów zmieniały się jak las na horyzoncie), te ostatnie posługując się przy tym niesioną przez wiatr straszliwą bronią wypełnioną gazem. Po biało-czerwonych nadciągnął desant z Francji i cóż z tego, że wycieczka za mury zmusiła potem do odwrotu żołnierzy marszałka Fergusona, skoro niemal natychmiast srogi rewanż wziął generał Hodgson, a jeszcze wcześniej spustoszenia w szeregach obrońców dokonała dziecięca krucjata prowadzona przez wielebnego Arsene’a. Sytuacji oblężonych nie poprawiają rany, jakie odnieśli w boju kapitan Gerrard, sierżant Riera, a także młody plutonowy Johnson oraz kaprale Aurelio i Skrtel. Ludność z trwogą nasłuchuje pogłosek o obrażeniach, jakie odniósł uwielbiany tu porucznik Torres, wiele mówi się również o nienajlepszej dyspozycji podporucznika Carraghera. Prasa w oblężonym mieście podlega cenzurze, ale na ulicach tym łatwiej rodzą się plotki: ostatnio o tym, że kupcy korzenni zamyślają zdymisjonowanie komendanta twierdzy, pułkownika Beniteza…

Zastanawiam się, czy od poprzedniego wpisu zmienił się nasz sposób widzenia sytuacji. Ale nawet jeśli nie, nawet jeśli powiedzieliśmy już wszystko np. o sensowności polityki transferowej hiszpańskiego menedżera, warto do tematu wrócić, bo zmienił się ton komentarzy: niejeden angielski dziennikarz uznawał w tych dniach odejście Beniteza za przesądzone – pytanie nie brzmiało już „czy”, tylko „kiedy”. Nawet Alan Hansen, przed laty ikona klubu, dziś ikona telewizji, tłumaczy się z przedsezonowego typowania Liverpoolu do mistrzostwa kraju, a przy okazji zadaje cios może najboleśniejszy: kwestionuje wolę walki w drużynie podczas meczu z Fulham. Morale w Liverpoolu nie może być dobre, skoro Jamie Carragher na pytanie, kim można by zastąpić kontuzjowanego Torresa, odpowiada: „Nikim”. Dziś w pierwszym składzie znów wybiegł Woronin – pokażcie mi drużynę z górnej połowy tabeli Premiership, która w tak ważnym meczu korzystałaby z piłkarza tak przeciętnego.

Jakie zresztą może być morale w drużynie, która po 83 minutach ciężkiej pracy strzela wreszcie gola, po czym – już bez swojego najlepszego napastnika (Benitez, jak w sobotę, znów postanowił oszczędzać Torresa) – ma dogodne sytuacje do podwyższenia wyniku, ale zamiast je wykorzystać, daje sobie wydrzeć zwycięstwo w ostatniej minucie po prostym błędzie defensywy? Kolejne, obok Woronina, najsłabsze ogniwo nazywa się Kyrgiakos…

Rafa Benitez nie wypada w ostatnich wywiadach przekonująco: z jednej strony odwołuje się do słów „You’ll Never Walk Alone”, z drugiej apeluje, byśmy widzieli pełny obraz. „Jestem pewien – powiada – że sytuacja zmieni się w ciągu kilku tygodni, kiedy nasi kontuzjowani piłkarze wrócą do zdrowia”. Problem w tym, że za kilka tygodni Liverpool może ostatecznie stracić szanse na awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów, o mistrzostwie Anglii nie mówiąc.

A skoro mamy widzieć pełny obraz: David Conn, dziennikarz wybitny i wybitnie znający się na ekonomii futbolu (jego książka „The Beautitful game? Searching the Soul of Football” to już klasyk) wziął kalkulator i zaczął podsumowywać. Po remisie w Lyonie i zwycięstwie Fiorentiny nad Debreczynem awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów stał się mało prawdopodobny. Liverpool, jak na standardy Wielkiej Czwórki ma stadion nie największy, a ceny biletów w tym przemysłowym mieście nie mogą być porównywalne z londyńskimi. To dlatego dochody z Ligi Mistrzów są dla klubowego budżetu tak ważne i dlatego tak ważny jest również awans do przyszłorocznych rozgrywek. Utrata kilkudziesięciu milionów funtów byłaby dla zadłużonego Liverpoolu katastrofą – również w perspektywie negocjacji z chętnym do przejęcia klubu arabskim miliarderem.

Z sobotniego Match of the Day utkwił mi w pamięci jeden przejmujący obraz: zbliżenie na twarz Rafy Beniteza, po której długo spływa pojedyncza kropla potu. Komendant twierdzy wie, że lada chwila może się załamać kolejna linia obrony?

Jedenaście sekund jedenastej kolejki

Jedno nie ulega wątpliwości: te derby Londynu nie znajdą się na kolejnym wydaniu dvd „Arsenal Classic Victories Over Spurs” – jeśli już, to bardziej nadawałyby się na płytę „Arsenal Routine Victories…”. A przecież (dla kibica nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający), gdyby piłkarzom Tottenhamu wystarczyło koncentracji na trzy ostatnie minuty pierwszej połowy, to wtedy, kto wie…

Nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający, bo – jak wiadomo – koncentracji nie wystarczyło. O losach spotkania zadecydowało 11 sekund, następujących po ponad 40 minutach dobrej gry Tottenhamu w defensywie. Arsene Wenger narzekał później, że jego piłkarze ruszali się jak na zaciągniętym hamulcu ręcznym i w istocie: drużyna gości zagęściła środek pola, a po każdym przejęciu piłki spowalniała grę, tak że gdyby wnosić tylko z tempa pierwszej połowy, to właściwie trudno byłoby uwierzyć, iż oglądamy spotkanie derbowe. Podczas meczu miałem co do taktyki Redknappa wątpliwości, po namyśle sądzę, że była to dobra koncepcja: zamiast od razu iść na wymianę ciosów, do której brakowało szybkich Modricia, Lennona i Defoe, najpierw wybijać Arsenal z uderzenia, frustrując jego piłkarzy i kibiców.

Tyle że tuż przed przerwą piłkarze Tottenhamu potwierdzili wszystkie stereotypy na swój temat. Najpierw zawalili krycie przy wrzucie piłki z autu (ileż takich goli już widziałem, strzelanych Kogutom przez zespoły typu Blackburn, Stoke czy Bolton…), a kiedy realizator pokazywał jeszcze powtórki gola van Persiego – zagapili się przy rozpoczęciu gry od środka. Palacios stracił piłkę, Huddlestone zbyt późno zaczął biec za Fabregasem, który wymijał statycznych i zdekoncentrowanych utratą gola obrońców, by po chwili uderzeniem tuż zza pola karnego nie dać szans Gomesowi. 43. minuta, 2:0, dziękujemy za uwagę.

Menedżer Tottenhamu słusznie nazwał to samobójstwem, wściekając się na trzy szczeniackie błędy, które przyniosły Arsenalowi trzy gole (przy trzecim znakomicie sędziujący ten mecz Mark Clattenburg – tak, tak, ten sam, który nie zauważył gola Mendesa na Old Trafford – zastosował prawo korzyści po faulu Assou-Ekotto na Eduardo, a piłkarze Tottenhamu stanęli czekając na gwizdek, potem zaś Gomes i King zderzyli się, dodatkowo ułatwiając van Persiemu zadanie). Niesłusznie upierał się natomiast, że oba zespoły nie dzieli wielka różnica. Może gdyby zdrowy był Modrić albo przeciwnie: gdyby kontuzjowany był Fabregas, można byłoby nad tym zdaniem dyskutować, ale teraz?

Wielką różnicą w tym meczu był właśnie Cesc Fabregas, którego nie było w stanie powstrzymać  aż trzech środkowych pomocników Tottenhamu i który ma już w tym sezonie pięć bramek oraz dziewięć asyst. Wiem, że na takie pytania jest bardzo wcześnie, ale czy macie jakiegoś kontrkandydata do tytułu piłkarza roku?

Różnicą także – tu akurat wbrew wszelkiemu spodziewaniu – była postawa obu bloków defensywnych: obrońcy Arsenalu pozwalali Crouchowi wygrywać tylko te pojedynki główkowe, które toczyły się z dala od ich pola karnego, poza tym grając nie tylko pewnie, ale i fair; obrońcy Tottenhamu z kolei, a wśród nich, co szczególnie zaskakujące, Ledley King, popełniali błąd za błędem i srogo za te błędy płacili. Oglądałem derby Londynu w pubie; gdzieś koło 80. minuty jeden z moich sąsiadów przy stoliku wyznał: „Czuję się tak, jakby ten mecz się nigdy nie odbył…”.

Podobne uczucia muszą żywić kibice Liverpoolu po spotkaniu z Fulham: ich drużyna przegrała, jeśli dobrze liczę, po raz szósty w siedmiu ostatnich meczach, grając bez Gerrarda, Johnsona, Aquilaniego, Riery, Aggera i Skrtela, a w dodatku kolejny raz tracąc Fernando Torresa (nazwiska rezerwowych na ten mecz: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszym składzie m.in. Kyriakos, Degen i Woronin – nie brzmi to imponująco). Po dzisiejszej kolejce wygląda na to, że Liverpool stał się głównym kandydatem do zwolnienia miejsca w pierwszej czwórce (o tym, że miałoby to katastrofalne następstwa dla kondycji finansowej klubu pisał niedawno David Conn); po dzisiejszej kolejce wygląda też na to,  że nie na rzecz Tottenhamu (w co zresztą nie wierzyłem). Czy na rzecz Manchesteru City? Przekonamy się jutro.

Dziś natomiast, niezależnie od tego, komu z zespołów czołówki kibicujemy, możemy wznieść toast za Paula Harta i jego Portsmouth. Na jego głowę wciąż sypią się ciosy – ostatnim jest decyzja o zakazie transferów – a przecież on wciąż potrafi motywować swoich piłkarzy. Czy za tydzień opuści ostatnie miejsce w tabeli?

Wiem,  że jutro gra MC i że teoretycznie powinienem z tym wpisem poczekać. Ale skoro można rozmawiać już dzisiaj – spróbujmy. Jutro może lepiej pomyśleć o Bobbym Robsonie

Derby po mojemu

1. Przed czterema laty włożyłem wiele wysiłku w zdobycie pewnego filmu, którego następnie… nigdy nie obejrzałem. To zresztą nie jedyny przypadek tego typu: mam na płytach kilka meczów, do których mimo szczerej woli nie zdołałem wrócić – fragmenty jednego z nich zamykają skądinąd wspomniany film, noszący tytuł, hmm, „Arsenal Classic Victories Over Spurs”.

Zdecydowanie zbyt często wracam natomiast do „Futbolowej gorączki”. Czy dlatego, że Nick Hornby opisuje nie tylko swoją długą drogę do dojrzałości, ale także długą drogę Arsenalu do mistrzostwa Anglii? Dodajmy: drogę przez mękę, przez odejścia lub kontuzje kluczowych zawodników albo niespodziewane i niezrozumiałe porażki w wygranych, wydawałoby się, meczach…

Tamto mistrzostwo Kanonierzy zdobyli w roku 1989 r., czyli w czasie, kiedy zaczynała się moja własna droga przez mękę. „W tym sezonie Arsenal zaprzepaścił wszystkie szanse na tytuł mistrzowski przed listopadem, nieco później niż zwykle” – powiada w pewnym momencie Hornby, w innym zaś: „gdy to piszę, zdążyłem już dwadzieścia dwa razy zaznać goryczy porażki w Pucharze Anglii”, a ja zbyt dobrze wiem, co mówi, bo również zaznaję goryczy porażki przez dwadzieścia dwa lata.

Jedno z tych nieobejrzanych ponownie spotkań to pierwszy mecz Tottenhamu pod wodzą Martina Jola, w listopadzie 2004, wygrany przez Arsenal na wyjeździe 4:5. Inne, zakończone remisem 2:2, wywalczonym zresztą przez Tottenham w ostatnich minutach, odbyło się pół roku wcześniej i dla Kanonierów oznaczało celebrowanie na White Hart Lane kolejnego mistrzostwa Anglii. Futbol jest okrutny…

 

2.  Są oczywiście także takie mecze, po które sięgam chętniej; mam zresztą wrażenie, że w ostatnich latach pojawiają się one jakby częściej i że w tym sensie rację mają ci przedstawiciele obozu Tottenhamu (a także obserwatorzy niezależni), którzy mówią, że dystans między drużynami się zmniejszył. Np. pogrom w półfinale Pucharu Ligi sprzed dwóch lat (niejedno z forów kibiców Tottenhamu od tamtej pory używa ortografii „Ar5ena1”) albo wyjazdowy mecz derbowy sprzed roku, zakończony remisem 4:4; mecz, w którym David Bentley zdobył jedną z najpiękniejszych bramek w historii tych spotkań (choć pamiętam, cholera, także gola Henry’ego po solowej akcji rozpoczętej przed własnym polem karnym, w sezonie 2002/03…). Otóż tak właśnie, David Bentley: człowiek, którego niedługo wcześniej uważano za następcę Davida Beckhama w reprezentacji Anglii, i człowiek, który niedługo później stracił miejsce w pierwszym składzie Tottenhamu, a ostatnio pojawiał się w mediach w kontekście rozbitego po pijanemu samochodu…

W tamtym meczu Arsenal był wyraźnie lepszy, miał gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki i na minutę przed końcem prowadził 4:2, a przecież dał sobie wydrzeć zwycięstwo…

 

3. Wygląda na to, że pewne rzeczy się nie zmieniają: również w niedawnych meczach z AZ Alkmaar i z West Hamem Kanonierzy pokazali, że wciąż nie potrafią zachowywać zimnej krwi i zamiast bronić korzystnego rezultatu myślą o strzeleniu kolejnej bramki, aby za chwilę bramkę stracić. Ale czy właśnie nie za taką filozofię gry uwielbiają ich miliony?

Są zresztą rzeczy, które się zmieniają. Arsenal w tym sezonie imponuje skutecznością nie tylko po akcjach typu „sto podań z pierwszej piłki”, ale także ze stałych fragmentów gry: Gallas i Vermaelen straszą w polach karnych kolejnych przeciwników, strzelając gole po wolnych i rogach. A że, jak powszechnie wiadomo, Tottenham w takich sytuacjach nie bardzo umie się bronić…

 

4. Tak, to jasne: Kanonierzy i tym razem są murowanym faworytem. Grają u siebie, a poza Walcottem wszyscy ich najlepsi piłkarze są zdrowi (wiem, oczywiście, że leczą się Rosicky, Denilson i Fabiański, ale w odróżnieniu od Anglika żaden z nich nie musiałby być zawodnikiem wyjściowej jedenastki). Co innego w Tottenhamie: utrata kontuzjowanych Modricia i Lennona, oraz pauzującego za czerwoną kartkę Defoe’a, to utrata piłkarzy niezastępowalnych, a w dodatku odpowiadających w tej drużynie za grę szybką i niebanalną. Jakkolwiek przykro to mówić (a zwłaszcza: oglądać), kibicom gości pozostaje liczenie na celne dośrodkowania ekspresowo przywróconego do łask Bentleya, a później – na wygrane pojedynki główkowe Petera Croucha i, ewentualnie, na błędy któregoś z nie do końca przekonujących bramkarzy Kanonierów…

W kwestii taktyki trudno się po tym meczu spodziewać jakichkolwiek niespodzianek: Arsenal ustawiony w systemie 4-3-3, kiedy trzeba przechodzącym w 4-5-1, z Arszawinem, van Persiem i może Bendtnerem z przodu, Tottenham w 4-4-2, z wysuniętym Crouchem i schodzącym czasem do drugiej linii Keanem. Gospodarze wymieniający mnóstwo szybkich podań i usiłujący rozciągnąć grę jak najszerzej, goście stawiający na długą piłkę do wysokiego napastnika, próbującego samemu uderzać, bądź zgrywającego na strzał któremuś z kolegów… Do tego kluczowy pojedynek w środku pola: Fabregas-Palacios. Tak jak w ubiegłym roku coś do udowodnienia Wengerowi miał niechciany przez niego Bentley, tak teraz może to być właśnie reprezentant Hondurasu, który przed dwoma laty, zanim podpisał kontrakt z Wigan, był na testach w Arsenalu.

 

5. Notoryczny pesymista (a może należałoby powiedzieć: realista?), zaczytany w dodatku w pisarzu-reprezentancie drugiego obozu, podziwiający pracę Arsene’a Wengera i uwiedziony stylem gry jego piłkarzy, spodziewa się więc zwycięstwa Arsenalu. Choć ma zarazem nadzieję, że kluczowy dla szczelności defensywy Tottenhamu kwartet Gomes-King-Woodgate-Palacios utrudni gospodarzom zadanie na tyle, że zamiast śmiechu z ich obozu będą dobiegać po meczu niechętne komplementy.

Chociaż… Do licha, przecież to są derby. Od tygodnia w pubach, sklepach i biurach północnego Londynu nie mówi się o niczym innym. Przed nami mecz o sześć punktów, mecz o pozostanie w pierwszej czwórce, mecz, w którym (czy naprawdę napisałem, że trudno się spodziewać jakichkolwiek niespodzianek?) wszystko się może zdarzyć… Czuję, jak znów ogarnia mnie futbolowa gorączka.

 

6. A skoro dziś zaczyna pracę nowy trener reprezentacji Polski, przypomina mi się wywiad z asystentem trenera poprzedniego. Zaraz po objęciu posady przez Leo Beenhakkera Rafał Ulatowski mówił dziennikarzowi „Rzeczpospolitej” o swojej fascynacji piłką angielską i o tym, że jeśli kiedyś napisze książkę, da jej tytuł „Moje życie zależne od 90 minut”. To też a propos futbolowej gorączki. Przez 90 minut na Emirates może się niejedno wydarzyć…

Jak się buduje stadion (work in progress)

Śledzę tę historię od wielu lat, a że wydaje mi się ciekawa i w pewnych kwestiach pionierska, pokrótce ją opowiem. Otóż Tottenham Hotspur będzie miał nowy stadion. Samo w sobie nie jest to dziwne: dotychczasowy ma nieco ponad 36 tysięcy miejsc, które co tydzień są wyprzedane. Kolejka kibiców oczekujących na całoroczny karnet przekracza 22 tysiące, liczba zarejestrowanych i opłacających składki członków klubu – 70 tysięcy. W normalnym kraju dochody z biletów stanowią znaczący procent budżetu każdego zespołu (w przypadku Tottenhamu to ok. 18 milionów funtów rocznie, przy dochodach z transmisji telewizyjnych wartych 40 milionów, umowach sponsorskich przynoszących 27 milionów i własnej działalności komercyjnej, dzięki której klub zyskuje kolejne 9 milionów): żeby móc finansowo konkurować z potentatami po prostu trzeba mieć duży stadion.

Ba, kłopot w tym, że dotychczasowa siedziba klubu, położona w przemysłowej i od dziesięcioleci zaniedbanej dzielnicy północnego Londynu, nie rokuje – zdawałoby się – żadnych szans rozwoju. Kto kiedykolwiek spędził trochę czasu w ścisku i korkach na okalających stadion wąskich uliczkach, ten wie, o czym mówię. Stacje metra nie należą do najbliższych, autobusy kursują zbyt rzadko: jednoczesne pojawienie się w tym miejscu kolejnych dwudziestu tysięcy ludzi musi oznaczać wielogodzinny paraliż okolicy.

Odkąd więc pamiętam, kiedy mówiło się o nowym stadionie Tottenhamu, to najczęściej w kontekście przeprowadzki. Klub rozważał użytkowanie nowego Wembley albo stadionu lekkoatletycznego budowanego na Olimpiadę 2012, szukano też alternatywnej lokalizacji w innych częściach stolicy. Przez cały czas trwało jednak sondowanie kolejnych burmistrzów Londynu i władz dzielnicy Haringey, czy w przypadku zostania klubu na White Hart Lane można liczyć na inwestycje w transport publiczny i sieć dróg.

Medialna bomba wybuchła rok temu: prezes Daniel Levy ogłosił, że klub zostaje przy High Road, obecny stadion zostanie rozbudowany do 56 tys. miejsc, a w jego sąsiedztwie powstaną także hotel, supermarket, ponad czterysta domów (w tym luksusowe apartamentowce) oraz klubowe muzeum i siedziba Tottenham Hotspur Foundation. Co ważne: mimo prac budowlanych zespół będzie rozgrywał mecze tam, gdzie dotąd – większe roboty będą wykonywane w przerwach między sezonami, kibice będą się przenosić ze zburzonych części trybun na części już wybudowane, nie trzeba będzie dzierżawić znienawidzonych Upton Park czy Emirates. Za jedną z bramek stanie odróżniająca się od innych, wyższa trybuna, przypominająca nieco słynną The Kop. Miejsca siedzące znajdą się maksymalnie blisko linii bocznej – jak twierdzi klub, bliżej niż na jakimkolwiek innym stadionie Europy. Nad akustyką (ma być GŁOOOŚNO!), pracuje specjalna ekipa projektowa. Kibice są zachwyceni.

Jednak sprawa wydaje mi się ciekawa nie tylko z powodów etosowych (Tottenham gra w tym miejscu od 127 lat), ale także jako przykład biznesowego myślenia. Zanim decyzję o przebudowie ujawniono, przez lata mozolnie (i bardzo dyskretnie) wykupywano okoliczne domy i place, publicznie akcentując raczej nieuchronność przeprowadzki. Etycznego i skutecznego lobbingu wobec lokalnych polityków mogliby się uczyć nasi przedsiębiorcy, podobnie jak działań PR wobec mieszkańców dzielnicy – ci niezainteresowani futbolem dostaną w ramach Northumberland Development Project wiele obiektów użyteczności publicznej (w tym amfiteatr), od początku przypomina się im o nowych miejscach pracy, punktach usługowych, handlowych czy gastronomicznych, które będą musiały powstać dla obsłużenia kilkudziesięciu tysięcy ludzi; od początku organizuje się też publiczne konsultacje i wystawy projektów architektonicznych (pojawienie się każdego kolejnego szkicu jest wydarzeniem). O deklaracji zmniejszenia o 40 proc. emisji dwutlenku węgla, i o milionach funtów, inwestowanych co roku przez fundację Tottenhamu w działania na rzecz zaniedbanej młodzieży z północnego Londynu już nie wspominam. Przesłanie jest proste: jesteśmy waszym największym pracodawcą i waszym największym atutem, nie zaś czymś, co kojarzy się z agresywnymi i podpitymi fanami futbolu.

Skąd na to pieniądze? Tu punkt może najciekawszy. Budowa ma się zakończyć przed rozpoczęciem sezonu 2012/13; mówi się o kosztach rzędu 400 milionów funtów (globalny kryzys paradoksalnie sprzyja, bo wymusił spadek cen materiałów, a firmy budowlane nie narzekają na nadmiar zamówień). Część środków przyniesie kolejna emisja akcji klubu, część – sprzedaż sponsorowi nazwy stadionu (normalka, przećwiczona choćby przez Arsenal czy Bolton), ale część może pochodzić od kibiców, którzy – klub rozważa tę koncepcję – po zawarciu umowy hipotecznej i wpłaceniu z góry odpowiedniej, z pewnością niemałej sumy, zyskają kilkudziesięcioletnie lub nawet dożywotnie prawo do własnego krzesełka na przebudowanym stadionie. Kwestią otwartą jest, czy będą mogli czerpać zyski z jego udostępniania innym chętnym – tak czy inaczej będzie to kolejny zastrzyk pieniędzy przeznaczonych na budowę, i kolejny mistrzowski zabieg PR. Pomyślcie tylko: zamiast narzekać, że klub podnosi ceny, wychwalacie go pod niebiosa, bo daje wam możliwość kupna własnego krzesełka…

PS Wrzucam jedno zdjęcie; komplet informacji i inne wizualizacje znajdziecie tutaj.