Myślę, że nie będziecie mieć pretensji, jeżeli zamiast od meczów sobotnich zacznę od dzisiejszego zwycięstwa Tottenhamu nad Wigan. W ciągu ostatniego kwadransa zakończonego wynikiem 9:1 spotkania najbardziej zajętymi pracownikami angielskich redakcji sportowych byli ludzie od statystyki: Czy Tottenham kiedykolwiek wygrał taką różnicą goli w angielskiej ekstraklasie? Nigdy. Czy Wigan kiedykolwiek w swojej historii przegrało równie wysoko? Nigdy. Czy kiedykolwiek w dziejach Premiership ktoś strzelił pięć goli? Owszem, Alan Shearer i Andy Cole, ale w przypadku napastnika Newcastle dwa padły z karnego. Czy ktokolwiek strzelił pięć goli w jednej połowie? Nikt. A czy jakaś inna drużyna Premiership strzeliła kiedyś 9 bramek? Tak, MU 15 lat temu w meczu z Ipswich.
Bombardowano nas tymi informacjami, zaciemniając kwestię podstawową: rozmiary zwycięstwa Tottenhamu nie mają w gruncie rzeczy wielkiego znaczenia. Owszem, w życiorysach Jermaina Defoe, Aarona Lennona czy Harry’ego Redknappa będzie to zawsze znaczący epizod (pierwszy zdobył pięć goli, drugi strzelił jednego i miał trzy asysty, dla trzeciego będzie to największe zwycięstwo w liczącej już blisko 1200 meczów karierze menedżerskiej), ale dla całej drużyny może to być tylko pojedynczy błysk, zwłaszcza jeżeli w przyszłą sobotę przegra z Aston Villą. Jako kibic Tottenhamu mam nadzieję, że Redknapp jest wystarczająco doświadczony, by popadać w hurraoptymizm, i że zrobi wszystko, by w ciągu tygodnia sprowadzić swoich piłkarzy na ziemię. Skądinąd: jak wiele dla tej drużyny znaczy obecność Defoe’a i Lennona mogliśmy się przekonać zestawiając to spotkanie z niedawnymi meczami ze Stoke czy Arsenalem. Niby ławka rezerwowych Tottenhamu prezentuje się imponująco (dziś siedzieli na niej m.in. Keane, Pawluczenko, Jenas i Bentley), ale zastąpić dwóch szybkich Anglików nie było komu, nie obyło się bez zmiany ustawienia, no i nie obyło się bez straty punktów. Naprawdę: fajnie jest być na czwartym miejscu i mieć 5 punktów przewagi nad Liverpoolem, fajnie poprawić sobie bilans bramkowy (choć do Arsenalu wciąż daleko…), ale podpalać się nie warto.
Po pierwszej połowie zresztą nic tego nie zapowiadało: Tottenham zaczął wprawdzie bardzo dobrze, grając szybko w ataku i zdecydowanie w odbiorze, ale po 20 minutach to Wigan przejęło inicjatywę i dowiezienie jednobramkowego prowadzenia do przerwy trzeba było uznać za nie do końca zasłużone. Harry Redknapp był tak poirytowany faktem, że jego piłkarze stanęli, że obsobaczył ich w szatni i wysłał na drugą połowę pięć minut przed końcem przerwy. Szczęśliwie – z punktu widzenia kibica Kogutów, rzecz jasna – drugie 45 minut zaczęło się w podobnym stylu jak pierwsze. Szczęśliwie też Tottenham od razu zdołał odpowiedzieć na bramkę Scharnera z 56. minuty, a kiedy było już 4:1 mecz przestał się toczyć w myśl jakichkolwiek racjonalnych reguł: jedna z drużyn myślała tylko o tym, żeby ten horror wreszcie się skończył, a druga grała jak po kieliszku szampana. Oczywiście: Jermain Defoe jest w wielkiej formie od początku sezonu, ale w takich chwilach wychodzi absolutnie wszystko nawet piłkarzom nienajlepiej dysponowanym. Nawet David Bentley uderzył z rzutu wolnego w sposób, o którym mówiłoby się przez dobrych kilka tygodni, gdyby ten gol padł w meczu nieco mniej zwariowanym.
Ano właśnie: również gdyby gol dla Wigan padł w meczu nieco mniej zwariowanym, gdyby np. był to gol wyrównujący, jak we środę w Paryżu, rozpętałaby się wokół niego niemała burza. Ręka Scharnera była równie ewidentna, jak ręka Henry’ego, a pomyłka sędziego Waltona – równie oczywista jak pomyłka sędziego Hanssona. Jeśli przyjąć, że wprowadzenie analizy wideo jest niezgodne z filozofią futbolu (czasem rozumiem, dlaczego, a czasem nie – to chyba zależy od fazy księżyca…), to naprawdę trzeba jak najszybciej wprowadzić dodatkowych sędziów za linią bramkową. W obu przypadkach jako tako skupiony piąty arbiter nie dopuściłby do wypaczenia wyniku.
Fot. AFP/Onet.pl
Kilku piłkarzy podobało mi się w tym meczu – oprócz Defoe’a i Lennona także Tom Huddlestone, który przed tygodniem zadebiutował w reprezentacji Anglii, a dziś nie tylko rzucał te swoje kilkudziesięciometrowe podania i groźnie strzelał, ale też świetnie wspierał Palaciosa w walce o środek pola (przypominam sobie mecz towarzyski Tottenhamu z Barceloną przed sezonem: Redknapp wyciągnął z niego wniosek, że kluczem do sukcesów Katalończyków jest nie tylko ofensywa, oszałamiająca liczbą podań w bardzo ograniczonym czasie i na bardzo ograniczonej przestrzeni, ale także – może przede wszystkim – pressing). Dalej: Peter Crouch i Niko Krajnczar, często się wracający i zawsze widzący kolegów. A wreszcie: Chris Kirkland, który wyjmował piłkę z siatki aż 9 razy, ale ani razu nie zawinił, a kilkakrotnie fenomenalnie interweniował. No dobra, nie podpalam się tym wynikiem, boję się meczu z Aston Villą i doczekać się nie mogę powrotu Modricia, ale przyznaję: dziś całkiem przyjemnie być kibicem Tottenhamu.
Wpis ten zamierzałem pierwotnie zacząć od wczorajszego meczu lidera, a zarazem faworyta do tytułu mistrzowskiego w ankiecie najbardziej zainteresowanych, czyli menedżerów wszystkich drużyn Premiership. Ja w kwestii tego tytułu zgłaszałem przed sezonem wątpliwości: że skład zaawansowany wiekowo i że w styczniu zostanie dodatkowo osłabiony podczas Pucharu Narodów Afryki, ale dotychczasowy przebieg wydarzeń (za nami już jedna trzecia sezonu) każe te wątpliwości osłabić. Mistrzostwa Afryki wprawdzie dopiero przed nami, ale we wczorajszym meczu Chelsea pokazała siłę swojej ławki: rozgromiła Wolverhampton bez Drogby, Lamparda, Ballacka i Deco. To wprawdzie tylko Wolverhampton, beniaminek i jeden z murowanych kandydatów do spadku, ale usunięcie z każdej drużyny piłkarzy równie niezbędnych, co Drogba i Lampard, rzadko kiedy przechodzi bez konsekwencji (vide Liverpool bez Torresa i Gerrarda, i wspomniany wcześniej Tottenham). Przewaga Chelsea była absolutna, niekwestionowana i regularnie podkreślana bramkami; gospodarze czuli się tak komfortowo, że po niespełna godzinie gry zszedł z boiska Nicolas Anelka. To znaczący moment: debiut Gaela Kakuty – piłkarza, z którego powodu nad Chelsea wisi groźba zakazu transferów (powiedzmy od razu: debiut udany, a szansę dostał także inny 18-latek, Borini, i niewiele starszy Matić).
Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wysoko cenię Michaela Essiena – wczoraj kolejny raz mogli się przekonać, dlaczego. Bez Ballacka i Lamparda pomocnik z Ghany był ustawiony bardziej ofensywnie niż np. w meczu z MU, więc było go pełno nie tylko przed własnym polem karnym, ale także na połowie rywali, czego efektem były dwie bramki. Frank Lampard może się spokojnie leczyć, zwłaszcza, że do wielkiej formy wraca po kontuzji Joe Cole.
Tym razem mogę sobie darować pisanie o kłopotach Liverpoolu – odnotuję tylko bodaj pierwszy przekonujący występ Ngoga w ataku i niepierwszy błąd obrońców przy kryciu strefowym podczas stałego fragmentu gry. I Liverpool, i Manchester City jakoś nie mogą się przełamać, a ich potencjalnie superatrakcyjne spotkanie przez długie minuty było cholernie nudne. Z kolejnym tekstem o piłkarzach Beniteza zaczekajmy jednak do wtorku, kiedy będą grali w Lidze Mistrzów z Debreczynem, nerwowo nasłuchując wieści z Florencji. Z tekstem o MC… hm, może do zwolnienia Marka Hughesa, bo coraz głośniej mówi się, że jego pracodawcy zagięli parol na Jose Mourinho.
Nie będę też pisał o pewnym zwycięstwie MU nad Evertonem – czuję tylko potrzebę wymienienia nazwiska Michaela Owena, bo podziwiałem jego grę bez piłki, szukanie sobie pozycji, uwalnianie się od obrońcy – cóż, skoro przy formie Defoe’a, kolejnych golach Benta czy Croucha i pierwszym wciąż rezerwowego w AV Heskeya, jego szanse na wyjazd na mundial są bliskie zera…
Napiszę natomiast o meczu Hull z West Hamem. Nie chodzi o to, że goście kolejny raz roztrwonili dwubramkowe prowadzenie, a gospodarze nie dość, że odrobili straty, to zdołali wyjść na prowadzenie (ostatecznie skończyło się 3:3: Hull straciło gola, grając dużą część drugiej połowy w dziesiątkę). Jest nadzieja dla Tygrysów, a nazywa się ona Jimmy Bullard. Kiedy Phil Brown kupował tego piłkarza, wydawało się, że ma pomóc drużynie w walce o europejskie puchary; niemal natychmiast odniesiona kontuzja wykluczyła go z walki o… utrzymanie. Teraz jednak Bullard wraca i to w formie, którą pamiętamy z czasów Wigan i Fulham, i która w pewnym momencie zaowocowała nawet powołaniem do reprezentacji Anglii. Cóż to za świetny rozgrywający i cóż to była za przyjemność, patrzyć na niego i na Scotta Parkera w jednym meczu.
Aha, jeszcze jedno: Harry Redknapp komplementował dziś Roberto Martineza, wspominając swój pierwszy mecz w karierze trenerskiej, przegrany przez Bournemouth z Lincoln 9:0. Obszerne fragmenty pomeczowej konferencji menedżera Tottenhamu upłynęły na chwaleniu Wigan… Jak tu gościa nie lubić?
DOPISUJĘ POSTSCRIPTUM: Kilkanaście godzin po meczu z Tottenhamem na oficjalnej stronie Wigan pojawiła się deklaracja kapitana drużyny Mario Melchiota, że w związku z kompromitującą porażką piłkarze postanowili zwrócić pieniądze za bilety wszystkim kibicom, którzy pojechali za nimi do Londynu. W takich chwilach przypomina mi się tytuł felietonu, który pisałem przed laty dla „Gazety w Krakowie”: Anglia jest wyspą… A może się mylę, może takie rzeczy są możliwe nie tylko tam? Jak się dobrze w to wmyśleć, każdy z nas kibicuje drużynie, która częściej lub rzadziej, a niekiedy permanetnie powinna myśleć o zwracaniu nam pieniędzy.