Dziś nawet Alex Ferguson nie miał wątpliwości: Liverpool wygrał zasłużenie, a Rafa Benitez zyskał wreszcie kilka dni spokoju. Szkoda tylko, że sam mecz rozczarował – co nie znaczy, że nie dostarczył emocji. Tych było może nawet za dużo, od marszu kibiców gospodarzy, protestujących przeciwko polityce amerykańskich właścicieli, i balonowego szaleństwa kibiców gości, przez dyskusyjne, ale dające się obronić decyzje młodego sędziego, dwóch piłkarzy usuniętych z boiska, kontrowersyjny powrót na Anfield Road Michaela Owena…
Do momentu strzelenia przez Liverpool pierwszej bramki działo się jednak niewiele: lepsze okazje stwarzali gospodarze, ale albo je psuli, albo zamiast strzelać oddawali piłkę kolegom – jeśli gdzieś było widać ślady kryzysu Liverpoolu, to właśnie w tej niepewności przed bramką. MU zagrażał przede wszystkim ze stałych fragmentów; w pierwszej połowie za dużo miejsca po prawej stronie miał Valencia, ale w przerwie Benitez najwyraźniej nakazał podwoić krycie, bo w drugich 45 minutach byłego skrzydłowego Wigan widzieliśmy zdecydowanie rzadziej. W środku pola odczuwalny był brak Fletchera – Carrick i Scholes ruszali się jednak zbyt dostojnie, albo raczej zbyt intensywny jak na mozliwości tej dwójki był pressing duetu Lucas-Mascherano.
Przełomowym momentem meczu był chyba faul Carraghera na wychodzącym na czystą pozycję Owenie: kapitan gospodarzy dostał tylko żółtą kartkę, a gdyby sędzia Marriner zdecydował się pokazać mu czerwoną, być może MU doczekałby się wyrównującego gola (Marriner był zresztą konsekwentny: również Vidić, faulujący wychodzącego sam na sam z van der Sarem Kuyta, otrzymał tylko żółtą kartkę – w jego przypadku była to jednak druga żółta; skądinąd Vidić wyleciał z boiska w trzecim kolejnym meczu z Liverpoolem). Wszystko to jednak właśnie „być może” – pewna jest natomiast obniżka formy Rio Ferdinanda, który zawalił kolejną bramkę, źle oceniając możliwości biegowe Fernando Torresa.
Kryzys? Jaki kryzys? Najpierw Christian Purslow, dyrektor wykonawczy Liverpoolu, daje mocne wotum zaufania Rafie Benitezowi. Później piłkarze tej drużyny, nawet bez Stevena Gerrarda, przekonująco odprawiają mistrza Anglii, a dobry występ odnotowują nawet zawodnicy ostatnio krytykowani, zwłaszcza Lucas, asystujący przy golu Davida Ngoga. Młody Francuz to kolejny piłkarz Liverpoolu, na którym nie zostawiano suchej nitki: czy gol w meczu tej rangi, po akcji, w której musiał wykazać się odpornością psychiczną (zanim uderzył, biegł na bramkę dobrych kilka chwil), będzie w jego karierze momentem przełomowym? Mnie jednak podobał się przede wszystkim Youssi Benayoun, od którego rozpoczynała się większość groźnych ataków Liverpoolu i który kapitalnie asystował przy golu Torresa. Doprawdy, dziś nie brakowało Stevena Gerrarda.
Kibice MU mogą się zastanawiać, co by było, gdyby Michael Owen wystąpił od pierwszej minuty. On również nie spalił się psychicznie, a kiedy kilka razy znalazł się w polu karnym swojej dawnej drużyny – robiło się bardzo groźnie. To raczej Dymitar Berbatow wciąż nie może się przełamać; owszem: wspaniale przyjmuje piłkę, cudownie odgrywa ją piętą czy zewnętrzną częścią buta, ale poza przyjemnością estetyczną niewiele z tego wynika (a ciągnąc Kuyta za koszulkę, mógł spowodować karnego). Tak, najlepszym piłkarzem MU był Edwin van der Sar…
Wydarzeniem tygodnia był jednak powrót do pierwszego składu Chelsea Joe Cole’a: trapiony kontuzjami Anglik po dziesięciomiesięcznej przerwie pokazał reprezentacyjną formę, a jego obecność w wyjściowej jedenastce odrodziła również Franka Lamparda, który w „diamentowym” ustawieniu wreszcie przestał być izolowany. Cole’a ustawiono za napastnikami, a przecież równie dobrze odnalazłby się bliżej lewej strony; możliwości żonglowania składem przez Carlo Ancelottiego robią się fantastyczne, zwłaszcza w kontekście wyjazdu kilku piłkarzy na Puchar Narodów Afryki.
Po meczu menedżer Chelsea nazwał Cole’a „geniuszem”, a ja natychmiast zastanowiłem się nad dwoma kwestiami: nowym kontraktem dla piłkarza oraz jego miejscem w samolocie do RPA (a wcześniej, już za kilka tygodni, w kadrze na mecz towarzyski z Brazylią). No, myślałem też o Paulu Robinsonie, widniejącym w winiecie tego bloga: kolejny raz nie grał źle i kolejny raz pięć razy wyciągał piłkę z siatki…
Co do Tottenhamu i jego porażki w meczu ze Stoke, najchętniej poprzestałbym na frazie Harry’ego Redknappa, „It was one of those days”. Przewaga Kogutów była ogromna, a okazje – wyborne; goście rozpaczliwie wybijali piłkę z własnej bramki albo ratował ich słupek, ale im dłużej to trwało, tym bardziej fatalistyczni robili się aż nadto doświadczeni przez los kibice. Kiedy bramka dla Tottenhamu nie padła ani w pierwszej połowie, ani w pierwszym kwadransie drugiej, kiedy Redknapp wykorzystał limit zmian, a wkrótce potem kontuzję odniósł Aaron Lennon i trzeba było kontynuować w dziesiątkę, na zaprzyjaźnionym forum kibicowskim niejeden uczestnik dyskusji pogrążył się w oczekiwaniu na ten jeden jedyny celny strzał gości. Cóż, taką przebodli nas drużyną (z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że w takim akurat meczu – kiedy rywale „parkują autobus” we własnym polu karnym – kreatywność kontuzjowanego Modricia i strzelecki instynkt odsuniętego za czerwoną kartkę Defoe’a byłyby wyjątkowo potrzebne; przykro się patrzy na pomocników Tottenhamu, którzy zamiast rozegrać piłkę po ziemi usiłują trafić nią w głowę Petera Croucha)…
Za nami fantastyczna niedziela. Nawet jeśli danie główne rozczarowało, to przystawka (zacięty mecz Boltonu z Evertonem), a zwłaszcza desery smakowały nadzwyczajnie. „I love this game”, pisałem dwukrotnie na twitterze: kiedy Fulham odrobił dwubramkową stratę w wyjazdowym meczu z MC, i kiedy kilkadziesiąt minut później to samo zrobił West Ham, podejmujący w derbach Londynu Arsenal. „The Game”… Tak o meczu z Liverpoolem mówił Alex Ferguson. Mecze przez duże „m” rozegrano tym razem gdzie indziej.