Archiwum kategorii: Bez kategorii

Twitter: tematy do odstąpienia

Przeglądając dawne wpisy widzę, że wahanie trwało kilka miesięcy. Michał Pol namawiał, Michał Zachodny stanowczo odradzał, ja zaś niby deklarowałem przywiązanie do zdań długich i wielokrotnie złożonych, ale zastrzegałem zarazem, że żyję zbyt długo, aby składać nieostrożne deklaracje typu „nigdy w życiu”. A potem zacząłem zaglądać na wpisy kilku ważnych dla mnie osób i odkrywać możliwości, jakie twitter daje np. podczas oglądania meczu (już nie mówię o tym, jak inspirowało mnie kilka klasycznych ćwierknięć redaktora Mucharskiego, które zachowałem w komórce na długo przed narodzinami twittera). Niemal codziennie wybuchały jakieś sprawy, o których nie nadążałem pisać na blogu, albo nie zawsze były warte obszerniejszego komentarza. No i nieustannie była pula „Tematów do odstąpienia” (tytuł dawnego cyklu tekstów Czesława Miłosza na łamach „Tygodnika”) – jakichś pojedynczych zachwytów czy irytacji, z których wiele zresztą nie dotyczyło piłki nożnej.

Klamka zapadła: zakładam konto na twitterze, zapraszam do śledzenia moich wpisów i proszę o wyrozumiałość, bo przyswajanie nowinek technicznych zajmuje mi coraz więcej czasu. Bloga, rzecz jasna, nie porzucam – po prostu od dzisiaj jestem tu i tu.

Link do mojego twittera.

Mądrość ludzi starych

Na czym polega praca żałoby w wykonaniu dziennikarza? Wiadomość o śmierci Barbary Skargi dotarła do nas podczas piątkowego zebrania. Nie było czasu na nic innego poza rozdzieleniem zadań: kto do kogo dzwoni, a kto wybiera archiwalne teksty, publikowane przez nią na naszych łamach. Kolejna śmierć przeżywana w ten sposób, a były przecież i takie, do których trzeba się było zawczasu przygotować. Taki zawód. Nie, nie cyniczny – raczej poświęcający własne emocje na służbę czytelnikowi.

O takich między innymi kwestiach myślałem, oglądając wczoraj transmisję nabożeństwa upamiętniającego sir Bobby’ego Robsona. Do katedry w Durham przybyło ponad tysiąc osób: duchowni, rodzina, lekarze i działacze organizacji pomagających ludziom z chorobą nowotworową, przede wszystkim jednak przedstawiciele świata futbolu – prezes i trener Barcelony, kolejni selekcjonerzy i kilka pokoleń reprezentantów Anglii, menedżerowie niemal wszystkich klubów Premiership oraz, oczywiście, Newcastle i Ipswich. Tom Wilson, stary przyjaciel z jedenastki Fulham w latach 40., Jermaine Jenas, jeden z ostatnich talentów, które wzrastały pod jego okiem na St. James’ Park, a między nimi płaczący Paul Gascoigne. Wśród przemawiających byli m.in. Alex Ferguson (bez kartki) i Gary Lineker (z plikiem kartek), i wystąpieniu tego pierwszego chciałbym poświęcić kilka słów.

Menedżer MU cofa się wspomnieniami o 28 lat. Był wtedy szkoleniowcem Aberdeen, podziwiającym sukcesy Robsona w Ipswich. Znał Mela Hendersona (Szkota i byłego dziennikarza, zatrudnionego jako oficer prasowy Ipswich) i z irytującą regularnością wysłuchiwał jego pełnych zachwytów opowieści na temat szefa. W końcu zdarzyło się, że kluby wpadły na siebie w Pucharze UEFA i Ferguson wyruszył na południe, by zobaczyć, jak grają przeciwnicy. Poinformowany przez Hendersona, Robson zaprosił go do klubu. Wypili herbatę, pogawędzili, a potem gospodarz zapytał, czy przybysz ze Szkocji chciałby zobaczyć trening Ipswich. „To jedna z fundamenalnych prawd na temat piłki nożnej – wspomina tamto spotkanie sir Alex. – Nie ma tajemnic. Jest tylko kwestia, czy umiesz wykorzystać swoją wiedzę”.

Ferguson umiał: przyznaje, że jedno z podpatrzonych ćwiczeń wprowadził na treningi Aberdeen, a następnie Manchesteru United. „I to coś mówi o jego szczodrości; szczodrości, która otworzyła mi oczy na wiele spraw” – wyznaje. Ale – dodaje – „kim był ten człowiek, zobaczyłem tak naprawdę po spotkaniu rewanżowym”. W Anglii bowiem Aberdeen zremisowało 1:1, a u siebie wygrało 3:1, eliminując obrońcę trofeum z dalszych rozgrywek. Bobby Robson przyszedł wtedy do szatni gospodarzy, pogratulował fantastycznego występu i dodał „w iście Robsonowskim stylu”: „A teraz zasuwajcie dalej, po Puchar. Ktoś, kto pokonał moje Ipswich, musi go zdobyć”.

Wczorajsza liturgia odbywała się niedaleko kopalni, w której pracował ojciec Robsona. „Był stąd” – mówi Ferguson. Ze świata górników, świata lojalności i poczucia wspólnoty, świata drzwi niezamykanych na klucz i ludzi stojących ramię przy ramieniu… „Nigdy o tym nie zapomniał, zawsze wiedział, gdzie są jego korzenie. To coś nadzwyczajnego – pamiętać o swoich korzeniach. Coś nadzwyczajnego i wielka umiejętność, która pozwala ci pozostać sobą przez całe życie”.

Mam ochotę przywoływać kolejne fragmenty przemówienia sir Alexa, ale skupię się na jednym: o mądrości ludzi starych. Ferguson mówi, jak się poczuł na wieść, że podeszły wiek był jednym z powodów, dla których Robson musiał odejść z Newcastle: „Myślę, że to oskarżenie rzucone wszystkim ludziom starym, bo kiedy ktoś ma talent, powinien robić swoje, dopóki może”. A potem ujawnia, jak jego samego mobilizowały telefony od Robsona, z nieśmiertelną frazą „chyba nie wybierasz się na emeryturę” („To nie było pytanie, to było żądanie!”). I jeszcze to, że w emerytowanym już menedżerze Newcastle nie było goryczy czy zazdrości, ale zawsze ten sam entuzjazm, wkładany w wielogodzinne rozmowy o futbolu (choćby w domu sir Alexa w Wilmslow), a także w wyprawy na stadion, do samego końca, do rozgrywanego na rzecz jego fundacji meczu charytatywnego między piłkarzami z Anglii i Niemiec w ostatnim tygodniu lipca.

Napisałem o tej śmierci zaraz po ogłoszeniu wiadomości, na szybko. Od tamtej pory żyłem z poczuciem, że nie potrafiłem go pożegnać. Kilka razy oglądałem fenomenalny film, zmontowany przez BBC na kanwie rozmów Robsona z Garym Linekerem. Wracały poszczególne obrazy: z boisk treningowych Newcastle, z samochodu, którym trochę się przed Linekerem popisywał, ale i z odleglejszej przeszłości, zwłaszcza tej niełatwej – reprezentacyjnej. Ręka Maradony w 1986 r., rzuty karne cztery lata później… A nad tym wszystkim bijąca z każdej wypowiedzi troska o piłkarzy, którzy nie byli dla niego tylko pionkami w taktycznej machinie.

To niezwykłe miejsce pracy, ten „Tygodnik Powszechny”: od lat mam szczęście natrafiać na ludzi dużo od siebie starszych, „robiących swoje, dopóki mogą”. Jeszcze raz Alex Ferguson: „Wpłynął nie tylko na mnie, ale i na ludzi, którzy go nie znali, a którzy podziwiali jego odwagę, godność i entuzjazm”. Wydaje mi się, że wiem, o czym mówi. I tylko jedna informacja jakoś mi nie pasuje: biskup Newcastle jest posiadaczem karnetu na St. James’ Park. Żeby tak ks. Adam Boniecki interesował się futbolem…

 

Fotoreportaż z Durham na stronie Onet.pl

Moje słuszne poglądy na wszystko

Czasem, niezbyt często zdarza się tak, że patrzę na jakiś mecz z poczuciem, że wszystko to ułożyłem sobie w głowie. Nie ostateczny wynik oczywiście, a zwłaszcza nie minuty, w których padały bramki, ale zwycięzcę, składy i taktykę, głównych bohaterów dramatu… Jasne: wygrana MU wisiała na włosku do ostatnich sekund, ale przecież gdyby nie Shay Given, którego nie mogę się na tym blogu nachwalić, po godzinie gry nie budziłaby żadnych wątpliwości (ciekawe skądinąd, czy jakiś frik poważył się kiedyś na podliczenie punktów, które MC i Newcastle zawdzięczają interwencjom Irlandczyka – z pewnością byłoby tego sporo).

Given to pierwszy z bohaterów, kolejny to Owen, o którego nieskreślanie także na tym miejscu apelowałem. Trzeci – Ryan Giggs, którego kluczowe podanie zapewniło Czerwonym Diabłom trzy punkty, a którego strzały, dośrodkowania i tzw. przegląd sytuacji predestynowały do miana piłkarza meczu. Czwarty to inny oczywisty kandydat na piłkarza meczu Darren Fletcher, którego fenomenalny rozwój w ciągu ostatnich miesięcy bywał przez nas omawiany co najmniej kilkakrotnie (Jamie Redknapp zastanawiał się w studiu Sky Sports, czy gdzieś w świecie istnieje drugi piłkarz, który w wieku dojrzałym wykonał taki skok rozwojowy; ciekawe, czy Arsene Wenger, zarzucający Fletcherowi antyfutbol, oglądał derby Manchesteru?). Piąty to Craig Bellamy, którego transferu broniłem… Rozumiecie już, skąd zaczerpnięty od Kołakowskiego tytuł?

Nie spodziewałem się występu Teveza, który przez kilkanaście dni zmagał się z kontuzją kolana, ale skoro już wystąpił, stał się bohaterem numer sześć, harującym na całym boisku w stylu, do którego bywalców Old Trafford zdołał przyzwyczaić. Nie spodziewałem się również niepewnej w kilku kluczowych momentach postawy bloku defensywnego gospodarzy – z którego wyjmuję Bena Fostera, bo że bramkarz ten przy całym swoim talencie bywa niepewny (i że niezbyt dobrze się ustawia: patrz gole numer jeden i trzy), zdołałem się już przyzwyczaić. Ech, gdyby Given był Anglikiem, pomyślał ze złością Fabio Capello…

Dyskusja o doliczonym czasie gry wydaje mi się bezprzedmiotowa. Po pierwsze (wybaczcie myśl nienową), dopóki sędzia nie gwizdnie, trzeba walczyć. Po drugie, po tym, jak sędzia techniczny podniósł tabliczkę z cyfrą „4”, wydarzyły się dwie rzeczy: Bellamy zdobył trzecią bramkę dla City, co zaowocowało kilkudziesięciosekundową euforią gości, i Carrick zmienił Andersona, co zatrzymało mecz na sekund kilkanaście. Na poziomie kilkunastu sekund różnicy (tyle mi wychodzi po zsumowaniu tych przerw) doprawdy nie wypada być aptekarskim.

Tak czy inaczej były to wspaniałe derby, „beautiful game”, jak napisał mi w esemesie jeden z moich ulubionych czytelników („breathtaking”, odpowiedziałem). Emocji nie brakowało przed meczem, a atmosferę na Old Trafford podgrzały jeszcze transparenty na Stretford End: „Wasi piłkarze robią pieniądze, nasi – historię” oraz „Witamy w Manchesterze: 18 mistrzostw kraju, 3 Puchary Europy i 11 Puchary Anglii”. Ale triumfalistyczne komentarze typu „po tym właśnie poznaje się mistrzów” (w sensie: po walce do końca i podnoszeniu się po każdym kolejnym ciosie) nie powinny przysłonić faktu, że ktoś jednak potrafił mistrzom strzelić trzy gole i do ostatnich sekund trzymał ich za gardło. Fakt pozostaje faktem: Mark Hughes zbudował drużynę, a przez niemal całą pierwszą połowę kompletnie zdominował zespół swojego dawnego mentora. Gdyby jeszcze Tevez umiał wykończyć akcję równie skutecznie jak Owen, hi, hi.

A gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, co to znaczy być kibicem Tottenhamu, proszę bardzo: oto ilustracja. Wyjść na Stamford Bridge, gdzie nigdy nie grało się łatwo, w dodatku mierzyć się z drużyną idącą od początku sezonu od zwycięstwa do zwycięstwa, i przez pół godziny co najmniej dotrzymywać jej kroku (ech, gdyby nogi Czecha nie powstrzymały uderzenia Defoe, gdyby strzał Jenasa poszedł minimalnie inaczej…), a i przy stanie 1:0 nie ustępować rywalom, żeby potem stracić najlepszego obrońcę i nie dostać ewidentnego karnego… Kim dla tej drużyny jest Ledley King również kilka razy pisałem – zaraz po jego zejściu Harry Redknapp powiedział do Kevina Bonda, że teraz już nie uda się powstrzymać Drogby, i rzeczywiście miał rację. Kłopot, przed jakim stoi Tottenham w najbliższych tygodniach, to już nie tylko nieobecność Luki Modricia, ale także CZWÓRKI środkowych obrońców (do kontuzjowanych Woodgate’a i Dawsona, oraz oczywiście Kinga, doszedł jeszcze Bassong, zniesiony dziś z boiska i przewieziony do szpitala – z nich wszystkich tylko Dawson rokuje na w miarę szybki powrót na boisko). Walka o Ligę Mistrzów? Może przez pierwsze pół godziny tak to wyglądało, ale teraz… Teraz warto się przyłożyć do środowego meczu o Puchar Ligi, żeby nie stracić jednej z szans awansu do Europa League.

Zresztą zobaczcie tabelę. Sześć meczów, i już pierwszą trójkę tworzą Chelsea, MU i Liverpool (cóż za mecz z West Hamem, cóż za popis Torresa…), a Arsenal pozostaje bardzo blisko (a propos moich słusznych poglądów na wszystko: warto było kupić Vermaelena, czyż nie?). Pozbierała się Aston Villa, kolejny raz wygrał Everton, Manchester City przegrał dopiero pierwszy mecz: w czubie tabeli i tym razem będzie ciasno.

A ulubiony mecz kolejki? Jednak Burnley-Sunderland. Przy wszystkich inwestycjach gości, przy formie strzeleckiej Darrena Benta i klasie menedżerskiej Stevena Bruce’a, magia Turf Moor wciąż działa; to dziewiąte kolejne zwycięstwo gospodarzy na tym stadionie. Czym może być atut własnego boiska dla drużyny broniącej się przed spadkiem pokazało przed rokiem Stoke. Czy nie byłoby fajnie, gdyby w lidze bogaczy utrzymał się i umocnił kolejny kopciuszek?

Derby i derby

Tym razem nie będzie parkowania klubowego autobusu w polu karnym gospodarzy – zapowiada Harry Redknapp, nawiązując do słynnej już wypowiedzi Jose Mourinho po tym, jak Chelsea nie zdołała pokonać defensywnie ustawionego Tottenhamu kierowanego przez Jacquesa Santiniego. Przede wszystkim, mówi menedżer Kogutów, nie leży to w naszym stylu, po drugie – nie mamy piłkarzy, którzy by to potrafili. Redknapp wie, jak gra Chelsea („diament” w środku pola i ofensywne wejścia bocznych obrońców), i – podejrzewam – chce szukać miejsca do gry Tottenhamu w sektorach, które zwalniają idący do przodu Bosingwa i Ashley Cole. Portugalczyk i Anglik są wprawdzie asekurowani przez Essiena, jednak piłkarzowi z Ghany może utrudnić życie inteligentna gra bez piłki Robbiego Keane’a. Myślę, że również Redknapp będzie chciał zagęścić środek, ustawiając Irlandczyka za Jermainem Defoe i powierzając mu rolę piątego pomocnika, schodzącego do drugiej linii i wyciągającego za sobą Ricardo Carvalho (wtedy Defoe czyha na prostopadłe podania Huddlestone’a, a Crouch po prostu siedzi na ławce).

Chelsea pozostaje oczywiście żelaznym faworytem. Już nie chodzi o to, że przez lata kibice Tottenhamu przywykli do batów, jakie ich ulubieńcy zbierają na Stamford Bridge (a także, niestety, na White Hart Lane) – to się akurat w ciągu ostatnich kilku sezonów trochę skomplikowało. Bardziej o brak Luki Modricia z jednej strony, z drugiej zaś – o bieżącą formę piłkarzy Ancelottiego: choć ich ostatni mecz w Lidze Mistrzów zdradzał lekkie objawy zadyszki, to na prawdziwą kolkę jeszcze za wcześnie. Dziś tak właśnie myślę: może losy tytułu mistrzowskiego zdecydują się podczas Pucharu Narodów Afryki, kiedy przyjdzie grać bez Drogby, Essiena czy Mikela, może zmęczenie dopadnie tę stosunkowo niewielką i zaawansowaną wiekowo kadrę w dalszej fazie rozgrywek w systemie środek tygodnia – weekend, ale z pewnością nie w połowie września, kiedy wszystko ledwo co się zaczęło.

Tym, co ujmuje w kontekście derbów Londynu, jest generalna atmosfera kurtuazji: Redknapp docenia klasę rywala, komplementując przede wszystkim Lamparda i Joe Cole’a, a jeśli nawet mówi, że Chelsea nie jest jeszcze klubem tego formatu, co MU, to Carlo Ancelotti bynajmniej się nie obraża – przeciwnie, mówi, że taka wypowiedź jest dodatkową motywacją, a sam wychwala umiejętności Defoe’a i Lennona. To trochę inaczej niż w przypadku derbów Manchesteru, gdzie sir Alex kolejny raz dał się sprowokować (wcześniej była reakcja na billboard witający Teveza w Manchesterze). Różnie można wypowiedź Szkota interpretować, zważywszy na jego doświadczenie w prowadzeniu wojen psychologicznych – moim zdaniem ujawnia ona jednak, że menedżer MU traktuje rywala serio. W niedzielę sprzyjać mu będzie oczywiście absencja czołowych snajperów MC: Adebayora, Santa Cruza, Robinho i Teveza. Czy Bellamy z przodu, z Petrowem po lewej, Wrightem-Philipsem po prawej i wchodzącym z drugiej linii Irelandem wystarczą na znakomicie sobie radzącą w meczu z Tottenhamem defensywę? Osobiście wątpię. Skądinąd: jak wiele w postawie Czerwonych Diabłów zmienia fakt, że na środku obrony grają Ferdinand z Vidiciem…

Nie zachwyca mnie fakt, że o derbach Manchesteru tak mało mówi się w kategoriach czysto sportowych. Z drugiej strony może nie ma się co przejmować i warto przyjąć po prostu, że ten mecz rozgrywa się już w tej chwili, tylko zamiast strzałów, wślizgów i parad bramkarskich mamy spory-polemiki?

No i jeszcze jedno: tak samo jak tam Chelsea, tu Manchester United pozostaje żelaznym faworytem…

Wychowuj zamiast kupować

„Chociaż pozostają obawy o zarządzanie – o długi, zagranicznych właścicieli czy szokująco wysokie prowizje dla agentów – to przyjemnie było wpaść do siedziby Premier League na kawę, kanapki i porcję dowodów, że piłka nożna zmierza we właściwym kierunku” – entuzjazmuje się Patrick Barclay. I nie ma na myśli rewolucji związanej z sędziowaniem (od tegorocznych rozgrywek Ligi Europejskiej incydentom w obu polach karnych mają się przyglądać piąty i szósty arbiter), ale zmianę regulaminu angielskiej ekstraklasy, regulującą liczbę wychowanków, i w ogóle młodych piłkarzy, w kadrze pierwszego zespołu.

W ten sposób nasz niekończący się spór z kolegą nth, o nie całkiem wolny wolny rynek, zyskuje nową odsłonę: od przyszłego sezonu na 25 piłkarzy pierwszej drużyny co najmniej ośmiu musi być młodszych niż 21 lat lub mieć za sobą co najmniej trzy lata wychowywania przez angielskie lub walijskie kluby jeszcze przed ukończeniem 21 lat (jeśli juniorów jest więcej – kadra może mieć więcej niż 25 osób, jednak liczba starszych nie może przekroczyć 17). Od razu natomiast wchodzą w życie przepisy dotyczące przejrzystości finansowej: liga ma otrzymywać z klubów raporty roczne, uwzględniające zadłużenie i comiesięczne zobowiązania, a jeśli stwierdzi jakieś nieprawidłowości – może nakładać kary, choćby zakaz transferów.

Z wolnym rynkiem nie ma to wiele wspólnego, ze zdrowym rozsądkiem – niejedno. Angielskie kluby muszą ograniczyć przesadnie rozdęte składy (to, ilu piłkarzy miało w maju podpisane kontrakty z ledwo zipiącym finansowo Newcastle, wołało o pomstę do nieba) i stawiać na rozwój wychowanków (co leży również w interesie reprezentacji…). W Liverpoolu, gdzie kadra wymieniana na klubowej stronie liczy 56 osób, o 17 miejsc dla piłkarzy z zagranicy walczyć będą 23 osoby, więc zawodnicy typu Philippa Degena czy Nabila El Zhara będą pewnie musieli odejść. W przypadku Chelsea: pierwszy skład liczy 26 osób, do których można dodać 11 wypożyczonych; z tych 26 siedem spełnia kryteria wyszkolenia w Anglii i Walii. Ciekawa jest sytuacja Arsenalu: na 28 piłkarzy pierwszego składu tylko czterech urodziło się w Anglii lub Walii, ale kolejnych 12 zostało wychowanych przez klub, np. Fabregas, Clichy, Denilson czy Bendtner. Jak mówi szef ligi Richard Scudamore, nikt nie zakazuje kupować 25-latka z zagranicy, ale żeby znaleźć mu miejsce w składzie, trzeba najpierw kogoś sprzedać. Przed menedżerami i prezesami wiele ciekawych dyskusji…

Jednym z efektów zmian będzie pewnie wzrost wartości rynkowej angielskich piłkarzy. Procederu sprowadzania z zagranicy bardzo młodych chłopców zapewne nie uda się ograniczyć: byle przed skończeniem 21 lat zdążyli wypełnić obowiązek trzech lat treningu… Nie zakończy się natomiast napięcie między Premier League a UEFA, która właśnie debatuje nad zasadami financial fair play. W wielu punktach postanowienia Anglików są zbieżne z myśleniem Michela Platiniego, ale w kilku znacząco się różnią – UEFA chce, żeby powiązać wydatki klubów z ich dochodami z działalności piłkarskiej lub okołopiłkarskiej (na prostej zasadzie bilansowania budżetu: nie możesz nieustannie wydawać więcej niż zarabiasz), władze Premier League nie mają natomiast nic przeciwko temu, żeby bogaci właściciele kredytowali funkcjonowanie swoich klubów praktycznie bez ograniczeń. W czerwcu ubiegłego roku straty Chelsea przekroczyły 65 milionów funtów, czym nikt się nie przejmuje, skoro dziurę w budżecie wypełnia Roman Abramowicz…

UEFA zamierza wprowadzić financial fair play w rozgrywkach europejskich od 2012 r. Czy oznacza to, że Chelsea czy MC nie będą mogły grać w Lidze Mistrzów, czy w ciągu najbliższych lat budżety tych klubów zaczną się bilansować? Jeśli to drugie, z pewnością moglibyśmy napisać, że piłka nożna zmierza we właściwym kierunku – nawet bez kawy i kanapek z Premier League.

Dwa Manchestery

Wypada zacząć od przymiotników i skończyć któreś ze zdań wykrzyknikiem: że niewiarygodna, najlepsza na świecie, najbardziej emocjonująca liga świata kolejny raz pokazała swoje oblicze. Przesadzam, wyposzczony dwutygodniową przerwą, w dodatku spędzoną w dużej mierze na taplaniu się w polskim bajorze? Chyba jednak nie: bramki fenomenalne (Defoe) i kuriozalne (samobój Almunii) bombardowały nas od pierwszej do ostatniej minuty, a nawet już w doliczonym czasie gry, w sobotę było ich 40 w ośmiu meczach, a jeśli odliczyć jednobramkowe zwycięstwo Wigan nad West Hamem, to 39 w siedmiu – cóż za średnia! Mistrzowie podnosili się z kolan, kandydaci na mistrzów w ostatnich sekundach urywali się ze stryczka, weterani zachwycali (Giggs w MU), gwiazdeczki bulwersowały (Adebayor w MC)… Naprawdę jest o czym pisać.

Piąta kolejka miała przede wszystkim zweryfikować siłę Manchesteru City: podopieczni Marka Hughesa po raz pierwszy w tym sezonie natrafili na przeciwnika co się zowie – w dodatku imponującego formą od początku rozgrywek. Mecz miał podteksty (Adebayor i Toure jeszcze niedawno występowali na Emirates), przygotować taktykę nie było łatwo, zważywszy na reprezentacyjne rozjazdy (w większości klubów kadrowicze zdążyli odbyć jeden wspólny trening), a problemem Hughesa była jeszcze lista kontuzjowanych: do Roque Santa Cruza dołączyli Robinho i Tevez. W sumie byłaby szkoda, gdyby w kontekście tego meczu mówiono głównie o Adebayorze: jego prowokacyjnym zachowaniu wobec kibiców gości i nadepnięciu na twarz van Persiego, które Holender uznał za celowe. Sam Adebayor miał też kilka wielkich chwil (oprócz gola akcja, po której Wright-Philips powinien strzelić kolejnego), choć architektami zwycięstwa, oprócz tradycyjnie już Givena, byli niestrudzenie biegający między obrońcami gości Bellamy i porządkujący grę w środku pola Barry. Pomyśleć, że to nie ich transfery przyciągały uwagę mediów, a sprowadzenie Walijczyka do MC wręcz krytykowano…

Kiedy Shay Given puścił pierwszego w tym sezonie gola i wydawało się, że Arsenal złapie wiatr w żagle, MC – inaczej niż w ostatnich latach – odzyskał inicjatywę i strzelił 3 gole w 12 minut. Arsenal zaś, jak zwykle, sprawiał wrażenie kontrolującego grę i, jak często, poległ na skutek indywidualnych błędów. Kluczowy moment? Pojawienie się na boisku Petrowa w miejsce mającego słabszy dzień Irelanda. Miał nosa Hughes, że nie sprzedał Bułgara do Tottenhamu.

Tottenham tymczasem otrzymał bolesną lekcję, a jego kibice – odpowiedzi na dwa ważne pytania. Pierwsze, o rzeczywisty stopień postępów, jakie drużyna zrobiła w ostatnich miesiącach. Drugie, o znaczenie kurującego złamaną nogę Luki Modricia. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia musi niepokoić: Harry Redknapp zdecydował się na wystawienie z przodu duetu Crouch-Defoe, i powierzenie zadań Modricia (teoretycznie lewa pomoc, praktycznie wolny zawodnik) Robbiemu Keane’owi. Wyglądało to średnio, a od momentu, gdy MU zaczęło grać w dziesiątkę – wręcz niedobrze. Piłka zbyt często wędrowała od obrońców prosto do Croucha, Aaron Lennon w zasadzie jej nie dostawał, po zmienionym w przerwie Palaciosie z minuty na minutę widać było, że dopiero co odbył podróż przez ocean, Huddlestone mimo starań nie był w stanie odcisnąć swojego piętna na tym spotkaniu – słowem, wszystko, co funkcjonowało w poprzednich meczach, zostało przez MU rozpracowane.

Sam Manchester pokazał zaś, że tylko pierwsze kolejki sezonu miewa trudne. Imponował zwłaszcza Giggs, fatalny np. w meczu z Arsenalem, ale też Fletcher, ustawiony tym razem po prawej stronie, Anderson (wreszcie!), no i Rooney. W dziesięciu grali jeszcze lepiej niż w jedenastu, a podanie, dzięki któremu padła trzecia bramka dla United… Kto potrzebuje Ronaldo, kiedy ma w składzie Rooneya i, hm, Fletchera?

Wróćmy jednak do kwestii Tottenhamu bez Modricia. Harry Redknapp wie już chyba, że Robbie Keane nie jest piłkarzem, który może wejść w jego rolę, i następne mecze Irlandczyk zaczynać będzie na ławce, na lewym skrzydle zaś, w bardziej schematycznym ustawieniu 4-4-2 zobaczymy… No właśnie kogo? Rozum podpowiada, że Niko Krajnczara, którego Redknapp zna i lubi jeszcze z czasów Portsmouth. Serce chciałoby, aby szansę otrzymał Giovani dos Santos, rozgrywający wspaniałe mecze w reprezentacji Meksyku, ale czy menedżer zdecyduje się postawić na niego w meczach innych niż o Puchar Ligi? Jest jeszcze możliwość przesunięcia Lennona na lewą stronę i wprowadzenia na boisko Bentleya. Przeciwko Chelsea jednak (wciąż nie starcza miejsca napisać o niej porządniej – za tydzień to już na pewno, a może w komentarzach…) spodziewam się zagęszczonego środka pola, kto wie – może nawet po raz pierwszy w tym sezonie gry jednym napastnikiem.

Tak czy inaczej kapitalny mecz: z założenia otwarta gra obu stron, piękne gole i piękne interwencje bramkarzy, wślizgi i kartki, tempo nawet jak na standardy Premiership imponujące, no i kibice… Pamiętam zwłaszcza magiczny moment mniej więcej z 55. minuty, kiedy Foster obronił strzał Jenasa, chwilę później Crouch trafił w poprzeczkę, a trybuny w ułamku sekundy wyczuły, że właśnie teraz piłkarze szczególnie mocno potrzebują ich wsparcia. Miałem słuchawki na uszach i przyznaję: ciarki chodziły mi po plecach.

PS Dwa Manchestery spotykają się już za tydzień. A poza tym sądzę, że piłkarska reprezentacja Polski nadal potrzebuje trenera z zagranicy.

Ceterum censeo

A poza tym sądzę, że piłkarska reprezentacja Polski nadal potrzebuje trenera z zagranicy. Mój kłopot z tekstem Rafała Steca, opublikowanym w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”, na tym właśnie polega: niby zastrzeżenia mam wyłącznie do pierwszej połowy drugiego zdania, ale jest to fragment fundamentalny, bo na nim opiera się cała dalsza konstrukcja. Autor „A jednak się kręci” pisze (to zdanie otwierające), że „Reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać”. I dalej (podkreślenie ode mnie): „Jeśli jednak darmozjady z PZPN upierają się przy Polaku, naturalnym kandydatem powinien być Franciszek Smuda”.

Jasne, że Smuda lepszy niż Majewski – problem polega na zbyt szybkim odpuszczeniu przez publicystę największego polskiego dziennika kwestii zatrudnienia kolejnego trenera, który nie uczył się na podręcznikach Jerzego Talagi. Z cytowanej przez Steca wypowiedzi Grzegorza Laty do dziennikarzy po wyborze Beenhakkera („Macie, co chcieliście, a teraz będziemy was jeb…!”) wynika, że media są w stanie wywrzeć pewien wpływ nawet na nasze ostatnie KC, jak nazywa PZPN Marek Bieńczyk. A skoro tak, to odpuszczać nie można: trzeba domagać się kolejnego trenera z Zachodu, który nie pogodzi się zbyt łatwo z mentalnością swoich podopiecznych i będzie umiał ignorować układ łączący teoretycznych zwierzchników. Młodszego, będącego bardziej na bieżąco, o manierach nieco mniej belferskich niż Beenhakker, otwartego na współpracę z polskimi trenerami-asystentami, Ulatowskim czy Urbanem, ale, na Boga, nie stąd.

Tak, wiem… Takie rzeczy możliwe byłyby przy „światowcach” Listkiewiczu czy Bońku, nie zaś przy Grzegorzu Lacie i jego otoczeniu, których horyzont rozciąga się od Miodowej, przez Mielec i Wronki, po siedzibę wrocławskiej prokuratury. Stec jest realistą i stara się minimalizować straty (jeśli już Polak, to chociaż najlepszy). A jednak wolałbym, żeby on, podobnie jak inni publicyści zajmujący się piłką, powtarzał ceterum censeo o konieczności ściągnięcia kolejnego fachowca z zagranicy. Kto wie, może przy w miarę jednolitym froncie mediów, w ślad za dziennikarzami poszliby politycy (kolejna kampania wyborcza nadejdzie prawie tak szybko jak mundial: i rząd, i opozycja, pilnie mediów słuchają…) i po rozmowach z udziałem prezydenta czy premiera udałoby się skruszyć beton jeszcze raz?

To nie jest kwestia kompleksu zaścianka, bijącego pokłony przed byle przyjezdnym. Raczej realizmu, który w podobnej sytuacji nakazał działaczom angielskiej FA zwrócenie się z propozycją pracy do Fabio Capello, i który wśród zalet większości polskich szkoleniowców widzi co najwyżej cwaniactwo i pasję. Pełna zgoda: reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać. Kompleksów mieć nie musimy, proponując przyzwoity kontrakt w dużym europejskim kraju. To na szczęście – tu nie zgodzę się z puentą komentarza innego dziennikarza „Gazety”, Michała Szadkowskiego – może złagodzić niepokój niejednego kandydata.

Wieczorny PS: Widzę jednak z kolejnego wpisu Rafała, a także z tekstu Michała Pola, że ludzie „Gazety” nie godzą się z tym, co ponoć nieuniknione. Trochę mi ulżyło.

Długie pożegnanie

Kilkanaście minut po meczu zadzwonił Damian Kwiek z radiowej Trójki, z pytaniem sprowokowanym przez tytuł bloga: o okrucieństwo futbolu. O, jakże chciałbym, żeby w tym przypadku można było mówić o okrucieństwie, które wiążę jednak z jakąś walką, z oporem, wysiłkiem – z jakąś próbą przeciwstawienia się losowi, który wprawdzie okazuje się nieubłagany, ale z którym usiłujemy się zmagać. Z żadną z tych rzeczy nie mieliśmy w Mariborze do czynienia i jeżeli coś w ogóle odrobinę podnosi mi ciśnienie (oprócz, rzecz jasna, pogłoski, że najpoważniejszym kandydatem na następcę Leo Beenhakkera jest Stefan Majewski), to poczucie, że kolejny raz w naszym cholernym kibicowskim życiu zostaliśmy wystawieni do wiatru: miała być przecież walka, opór, wysiłek, a było jedno z najdłuższych 90 minut, jakie pamiętam, przewidywalnych jak pomyłki Dariusza Szpakowskiego.

Nie musiało tak być. Gdyby nie te kilkadziesiąt sekund w końcówce już niemal wygranego meczu ze Słowacją, Artur Boruc nie jechałby do Belfastu popełnić kolejnego błędu… Czy to wtedy zaczęła się równia pochyła? A może podczas pierwszego meczu ze Słowenią, kiedy siedzący na trybunie honorowej kadrowicze usłyszeli rechot działaczy PZPN, zadowolonych, że drużynie Beenhakkera nie idzie? Holender był dead man walking od bardzo dawna, Stefan Szczepłek w swoim wielkim tekście „Popłoch przed północą” pokazał, że zapotrzebowanie na jego głowę istniało już przed spotkaniem z Portugalią podczas poprzednich eliminacji – wtedy jednak zwycięstwo reprezentacji pokrzyżowało plany (podobnie jak przed rokiem wygrana z Czechami). O stosunku władz PZPN („naszego ostatniego KC”, jak to ujął Marek Bieńczyk) do trenera kadry wiedzieli piłkarze, wiedzieli współpracownicy, wiedział sam Beenhakker – w tym sensie trudno się dziwić, że coraz trudniej im było wykrzesać entuzjazm do dalszej wspólnej pracy.

Zgoda: Holender popełniał błędy i jak pewnie wszyscy polscy kibice inaczej wyobrażałem sobie rozstanie z nim, ale pewnie jak większość polskich kibiców nie ustawię go w roli kozła ofiarnego. Nie sądzę, żeby ktokolwiek inny wykrzesał więcej z tych piłkarzy i z tego zaplecza. Może Guus Hiddink, gdyby dano mu uprawienia podobne do tych, które otrzymał w Rosji (skądinąd w Moskwie nikt nie podnosił larum, że selekcjoner podejmuje na kilka miesięcy pełnoetatową pracę nie jakiegoś tam konsultanta, ale menedżera pełną gębą jednego z największych klubów Europy)…

Żenuje mnie styl, w jakim rzecz się odbyła (i w jakim odbywała się przez cały czas: te nieustanne rozmowy o pieniądzach, sugerowanie menedżerskich układów czy pośredniczenia przy transferach…), ale powiem i to: skoro istnieje jeszcze teoretyczna szansa na udział w barażach, zmiana trenera może przynieść doraźną korzyść. Może zadziała efekt nowego menedżera, może wypaleni i pozbawieni wiary w siebie zawodnicy otrzymają zastrzyk energii i jeszcze raz powalczą. Piłka nożna zna wiele przypadków realizacji podobnego scenariusza, choć tak naprawdę nie myślę, by mógł się spełnić i nie myślę, by Grzegorz Lato rozumował w ten sposób. Skoro zamyśla o zatrudnieniu Stefana Majewskiego (mieszkam w Krakowie, więc pogląd na tego szkoleniowca zdołałem sobie wyrobić), wypada raczej przygotować się do wyjątkowo długiego snu zimowego. Po blamażu na Euro 2012 będzie można zacząć od nowa, a do tego czasu oglądać np. odmienionych przez Fabio Capello Anglików. Aaron Lennon był wczoraj znakomity…

Kakuta i wymuszanie pierwszeństwa

Sprawę nałożenia na Chelsea kary za nielegalne pozyskanie młodego piłkarza Lens Gaela Kakuty przyjąłem z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. „Zbyt surowo”, myślałem początkowo, „a w dodatku wszyscy tak robią”. Miesiąc temu czytałem okołotransferową wypowiedź Harry’ego Redknappa, który z właściwą sobie szczerością mówił, że przepisy dotyczące handlowania zawodnikami są naruszane częściej niż prawo o ruchu drogowym. Teoretycznie nie możesz porozumiewać się z żadnym piłkarzem bez uzyskania zgody jego dotychczasowego pracodawcy, w praktyce przed rozpoczęciem rozmów o transferze wiesz już, czy zawodnik jest zainteresowany przenosinami.  Teoretycznie nie powinieneś mówić mediom o piłkarzach innych klubów, praktycznie pozwalasz sobie na komplementy, po których zamiast myśleć o treningach, zaczynają myśleć o szukaniu domu w okolicy twojego klubu. Całkiem niedawno Leeds sprzedało do Aston Villi genialnego młodzieńca Fabiana Delpha o kilka milionów taniej niż oferowała MC tylko dlatego, że Villa prowadziła uczciwe negocjacje…

A przecież Redknapp opowiadał o rynku piłki dorosłej i zawodnikach cieszących się na co dzień zainteresowaniem mediów – nierzadko wartych fortunę i fortunę zarabiających. Cóż dopiero mówić o wyszukiwaniu młodych talentów, w którym to świecie panuje prawdziwa wolna amerykanka, a kto pierwszy, ten lepszy? Idźcie na jakikolwiek turniej juniorski w którymkolwiek kraju świata – założę się, że na widowni najliczniejszą oprócz rodziców grupą będą poszukiwacze talentów (jakoś nie mogę się przekonać do słowa „skauci”). Powszechnie stosowana kalkulacja jest taka: lepiej kupić 16-latka za niewielkie pieniądze niż wydawać dużo większe sumy na 20-latka albo szkolić dużą grupę juniorów bez gwarancji, że z któregoś coś będzie.

No dobrze, ale czy z tego, że wszyscy wymuszają pierwszeństwo, oznacza, że wymuszanie pierwszeństwa jest dobre? Dlaczego jakiś mały klub traci szansę na choć minimalne przybliżenie się do wielkości jedynie przez to, że jak tylko wychowa sobie obiecującego juniora, straci go na rzecz jakiegoś cholernego potentata, i to praktycznie bez odszkodowania? FIFA i UEFA od jakiegoś czasu wprowadzają zmiany w przepisach transferowych, wymuszające na kupującym młodego piłkarza wypłatę tzw. rekompensaty za szkolenie. Wśród kolejnych propozycji jest zakaz międzynarodowych transferów zawodników młodszych niż 18 lat (Kakuta przechodząc do Chelsea miał 15 lat, podobnie jak przychodzący do Arsenalu Fabregas czy idący do Tottenhamu Bostock; ten ostatni to przypadek mniej znany, pisałem o nim, kiedy trybunał przyznał Crystal Palace zaledwie 700 tys. funtów odszkodowania, podczas gdy Palace żądało, niewątpliwie z większym realizmem, 4,5 miliona). Chodzi zarówno o dobro młodych ludzi, odrywanych nagle od domu i rodziny, jak o interes ich macierzystych klubów. Anelka, żeby dać jeszcze jeden przykład, kosztował Arsenal 500 tys. funtów, a odchodził do Realu za 23 miliony – gdyby Wenger musiał zaczekać rok-dwa, Paris Saint Germain z pewnością otrzymałoby milion albo dwa więcej. A program minimum to ujednolicenie przepisów: Federico Macheda przeszedł do MU jako 16-latek, w myśl prawa angielskiego legalnie – we Włoszech nie można byłoby podpisać z nim kontraktu zanim nie ukończyłby 18 lat.

Innymi słowy coś z tym trzeba zrobić. A że padło na Chelsea? Po pierwsze, nie padło na niewinnych. Wątpliwości pojawiły się już przy sprowadzaniu do tego klubu Toma Taiwo i Marcela Woodsa z Leeds, pamiętam też nagrane ukrytą kamerą przez BBC wypowiedzi dyrektora ds. młodzieży Franka Arnesena na temat jakiegoś 15-latka z Middlesbrough, nie mówiąc już o nakłanianiu podczas tajnych spotkań Ashleya Cole’a do odejścia z Arsenalu. Po drugie, podobna kara spotkała kilka miesięcy temu FC Sion, ściągający z Al Ahly egipskiego bramkarza, a wcześniej kłopoty miała Roma. Czy Chelsea powinniśmy potraktować łagodniej tylko dlatego, że jest największym klubem z nich wszystkich, że walczy o mistrzostwo Anglii i zwycięstwo w Lidze Mistrzów?

Pewnie władze międzynarodowej piłki karę złagodzą. Ale teraz myślę inaczej niż na początku: dobrze, że w ogóle ją nałożyły.

Zamykanie okienka

Mnie się wszystko kojarzy z futbolem. Nawet kiedy dzisiaj rano stałem w korkach, myślałem oczywiście o przepustowości angielskich dróg: czy nieoczekiwany zator nie spowoduje komplikacji przy dokonywaniu któregoś transferu, czy w ostatniej chwili będzie można dojechać do szpitala na badania albodo ośrodka treningowego na podpisywanie kontraktu. Pamiętacie, jak śnieżyce wymusiły przesunięcie terminu zamknięcia zimowego okienka?

Dziś rzecz jasna komplikacje pogodowe nam nie grożą. Nie wiem natomiast, czy nie grozi nam… nuda. Wiele wskazuje na to, że to, co najważniejsze na piłkarskim rynku, już się tego lata dokonało: Ronaldo i Tevez opuścili MU, a MC kupiło dobre pół tuzina gwiazd Premiership (ono zresztą może na tym nie poprzestać: od rana mówi się, że Mark Hughes, który trenował w Blackburn Davida Bentleya, pomoże zakończyć nieudaną przygodę tego piłkarza na White Hart Lane), a dziś emocjonować się będziemy przede wszystkim kolejną serią nerwowych ruchów bilansującego budżet i skład kierownictwa Portsmouth oraz tradycyjną aktywnością prezesa Tottenhamu, który przez kilka ostatnich lat wyspecjalizował się w uzyskiwaniu zniżek lub podbijania ceny do ostatnich minut dozwolonych przez piłkarskie władze; poza tym dobiegać nas będą raczej informacje o wypożyczeniach, w których celować będą kluby ze środka i dołu tabeli. A może nie mam racji? Może zelektryzuje nas wiadomość o przejściu do Chelsea Francka Ribery’ego albo zmiana barw klubowych Rafaela van der Vaarta?

Żeby uniknąć nudy, warto postawić pytania o transfery dotychczasowe: które oceniacie najwyżej, a które wydają się nieudane. Ja – co zresztą kilkakrotnie pisałem – jestem pod wrażeniem zakupów Manchesteru City. Zastrzegam jednak: nie dlatego, że wydali furę pieniędzy, ale dlatego, że wydali je rozsądnie. Hughes wie, jak wielka spoczywa na nim odpowiedzialność, więc nie eksperymentuje z mogącymi potrzebować czasu na aklimatyzację supergwiazdami z zagranicy. Stawia na piłkarzy już w Anglii sprawdzonych i wystarczająco doświadczonych, żeby szybkie wkomponowanie się w zespół nie stanowiło problemu. Po przyjściu pary stoperów Toure-Lescott, wzmocnieniu drugiej linii asekurującym obronę Barrym, a ataku – Tevezem, Santa Cruzem i Adebayorem, skład MC wydaje się wreszcie zrównoważony i gotów do walki o mistrzostwo.

Podobają mi się też zakupy nieżałującego pieniędzy Sunderlandu: Darren Bent i Lee Cattermole już zaczęli się spłacać, a wczorajsze przyjście obrońcy Hull Michaela Turnera zdaje się pieczętować losy jego poprzedniej drużyny, jemu samu zaś – otwierać drogę do reprezentacji Anglii. Aston Villa ma kontuzjowanego Downinga – tu z oceną trzeba będzie się wstrzymać; Habib Beye i Stephen Warnock nieźle wprowadzają się do zespołu, a o młodego Fabiena Delpha z Leeds walczyło pół ekstraklasy – myślę, że w przypadku zespołu Martina O’Neilla strata Garetha Barry’ego została zrównoważona (zwłaszcza że właśnie czytam, że badania lekarskie przechodzi Richard Dunne). Everton zamienił Lescotta na Distina, uzgodniono też warunki kupna Heitingi, ale podobno Holender nie kwapi się do wyjazdu z Hiszpanii – szkoda, z Bieljatiedinowem nie wiemy na razie, czy okaże się bardziej Arszawinem, czy Pawluczenką (to również pogłoski, ale wyglądające poważnie: że napastnik Tottenhamu wraca do Rosji). Podobnie niewiadomą będzie postawa Żirkowa w Premiership – piłkarz Chelsea musi się najpierw wyleczyć.

Arsenal tradycyjnie kupował mało (choć dziś kolejny raz powtarza się plotki o powrocie Vieiry), widać jednak, że Thomas Vermaelen w obronie okazał się strzałem w dziesiątkę. Czy sprowadzenie Aquilaniego zrównoważy stratę Xabiego Alonso – to problem kibiców Liverpoolu, którzy poza tym muszą mieć poczucie, że ławka rezerwowych w tym klubie pozostaje zbyt szczupła. Na razie w akcjach… ofensywnych zespołu z Anfield błyszczy Glen Johnson. Manchester United potrzebuje, moim zdaniem, jeszcze jednego kreatywnego piłkarza drugiej linii, cóż, skoro Alex Ferguson zapowiadał przez ostatnie dni, że żadnych więcej zakupów nie będzie.

Są transfery lub wypożyczenia niespektakularne, ale wyjątkowo dla zainteresowanych klubów ważne, np. pojawienie się Joe Harta w Birmingham, Zata Knighta w Boltonie, Jonathana Greeninga i Damiena Duffa w Fulham, Luisa Jimeneza w West Hamie, a zwłaszcza Stephena Hunta w Hull i Tuncaya w Stoke. Frapuje mnie polityka transferowa Wigan: zazwyczaj o sprowadzonych tu piłkarzach niewiele wiem, ale przywykłem do tego, że po kilku miesiącach zaczynają być obiektem zainteresowania najlepszych. No i to niewiarygodne, co stało się w Portsmouth: odeszli Crouch, Johnson, Distin, dziś w ich ślady pójdą pewnie Kranjczar i James, a przecież zimą byli tu jeszcze Diarra i Defoe…

Zamykamy okienko. Skysports i BBC mają swoich reporterów pod bodaj każdym angielskim klubem, a aktualną jeszcze dziś rano kompletną listę dotychczasowych transferów mamy tutaj. Zapraszam do rozmowy.