Archiwum kategorii: Bez kategorii

Prawie jak Arszawin

Meczu zapierającego dech w piersiach jeszcze w tym sezonie nie obejrzeliśmy. Na pewno nie okazało się nim sobotnie spotkanie na Old Trafford, jak dla mnie pokazujące przede wszystkim cenę, którą trzeba płacić za Wengerową koncepcję futbolu: jego genialni chłopcy popełniają głupie błędy częściej niż piłkarze innych drużyn czołówki. Nie żeby tamci ich nie popełniali, ale w wydaniu tamtych nie mają one tak spektakularnego charakteru. Zawodnicy Arsenalu bowiem albo niespodziewanie potykają się na piłce, albo podają ją pod nogi przeciwnika (biedny Clichy…), albo – jak wczoraj Abu Diaby – przez nikogo nie atakowani po prostu pakują ją do własnej bramki. Z tak zwanego przebiegu gry Arsenal nie zasłużył na porażkę w meczu z Manchesterem United, ale jeśli chce serio myśleć o mistrzostwie, jego piłkarze muszą pracować nad koncentracją . Ot paradoks: do tej pory prezentowali najlepszy futbol w tym sezonie, a przecież punktów zgromadzili tyle samo, co grający o klasę gorzej Manchester United.

Manchester, w którym zwraca uwagę przede wszystkim spadek formy Michaela Carricka (zaszarżuję: moim zdaniem równie dla Czerwonych Diabłów dotkliwy, co odejście Ronaldo), nieco tylko równoważony przez fenomenalną jak na możliwości tego gracza postawę Darrena Fletchera. Obok ciężko pracującego Rooneya Szkot jest bodaj jedynym powodem, dla którego fani Czerwonych Diabłów mogą się czasem uśmiechać – widać już wyraźnie, że przed nimi długi i ciężki sezon. No, śmieją się oni również z Arsene’a Wengera, odesłanego na trybuny za furiackie kopnięcie butelki po nieuznaniu gola van Persiego (spalony Gallasa był oczywisty). „Nie wiedziałem, że nam tego nie wolno. Przecież to było całkiem niezłe uderzenie” – ironizował później Francuz. Jak to dobrze, że Arszawin uderzył lepiej…

Ustawieniu MU, z jednym napastnikiem, można się było dziwić, ale mimo kiepskiej pierwszej połowy Ferguson był konsekwentny – Giggsa przesunął po prostu nieco bliżej Rooneya, co poskutkowało tym jednym zagraniem, po którym Almunia faulował Anglika (pod poprzednią notką rozgorzał gorący spór na temat tego incydentu, i środowego upadku Eduardo – przyznam, że spodobała mi się puenta, sformułowana przez Darka638: „Dla mnie wydarzenia na boisku nie mają charakteru czarno-białego. Mam wątpliwości. Kto mówi, że ich nie ma lub że problemu nie ma, krzywdzi ten sport”). „Cały tydzień ćwiczyliśmy to podanie” – mówił potem sir Alex. – „I raz wyszło”.

Tym razem nie doszło do starcia między menedżerami. Francuz tłumaczył to niedawno pragmatycznie (przestaliśmy Manchesterowi zagrażać, teraz Ferguson wojuje z Benitezem), ale interesującą interpretację przeczytałem też u Olivera Kaya: Fergusona i Wengera łączy swego rodzaju idealizm, traktowanie piłki trochę jak sportu, trochę jak sztuki, co odróżnia ich choćby od „naukowców” Beniteza czy Mourinho.

Chorwaci, strzeżcie się Birmingham. To a propos złamanej nogi Modricia (a wcześniej Eduardo, z tym samym rywalem) i meczu Tottenhamu, o którym przed sezonem myślałem, że będzie dopiero pierwszym wygranym, a który o mały włos nie zakończył się stratą punktów. Birmingham, grające z upakowaną drugą linią w systemie 4-5-1, przez długie minuty nie pozwalało gospodarzom na rozwinięcie skrzydeł, a po doprowadzeniu do remisu całkiem dobrze przetrzymywało piłkę. Najwyraźniej jednak Harry’emu Redknappowi udało się odmienić psychicznie zespół z White Hart Lane: kiedy przegrywają, potrafią odrobić straty i wygrać (casus meczu z West Hamem), kiedy tracą prowadzenie, odzyskują je szybko (Liverpool), a choćby i w ostatnich sekundach (Birmingham). Jeszcze nie tak dawno to Tottenham regularnie tracił bramki w okolicach 90. minuty… Dobrze, że teraz dwa tygodnie przerwy: może kontuzjowani Woodgate, Dawson i Jenas zdążą się wyleczyć, bo wiadomo już, że wczorajsze kontuzje Kinga i Modricia są poważne. Wprawdzie losy tego akurat meczu odmieniło zejście Chorwata: nieco mniej skomplikowany styl gry na głowę wprowadzonego w jego miejsce Croucha okazał się skuteczniejszy niż wysublimowane podania po ziemi, ale przed Tottenhamem bez Modricia ciężkie spotkania z MU i Chelsea, z którymi banalność nie przejdzie. David Bentley i Giovani dos Santos zacierają ręce, bo to pewnie któryś z nich otrzyma szansę na skrzydle (inna możliwość: przesunięcie do drugiej linii Robbiego Keane’a, okazała się jego przekleństwem w Liverpoolu).

Rafa Benitez, który w tygodniu nie zawahał się skrytykować Stevena Gerrarda, tym razem może mieć powody do zadowolenia – jego zespół wreszcie pokazał, że potrafi walczyć. Co się zaś tyczy Chelsea i Manchesteru City, to wciąż mam poczucie, że ich forma nie została zweryfikowana przez naprawdę poważnego przeciwnika. Jak wiadomo menedżer Liverpoolu przed każdym sezonem podejrzewa komputer układający terminarz o udział w spisku, mającym utrudnić jego drużynie gładkie wejście w rozgrywki – tym razem spisek ów z pewnością mógłby faworyzować właśnie Chelsea i MC. Mówiąc o City dwie rzeczy trzeba jednak podkreślić: wygrywają też na wyjazdach i nie tracą bramek. Machina Chelsea zaś, naoliwiona przez Carlo Ancelottiego, funkcjonuje tak, jak można by oczekiwać, cóż… od mistrzów kraju.

Pierwsza dłuższa przerwa w rozgrywkach to dobra okazja do pierwszych podsumowań. Na pewno słowa Alana Hansena, że w takim czasie nie wygrywa się mistrzostwa, ale z pewnością można je stracić, nie znajdują zastosowania: wszyscy faworyci mają co najmniej 6 punktów. Trudno też mówić o kandydatach do spadku: pozostające bez zwycięstwa Bolton i Portsmouth wypadły całkiem nieźle w meczach z bardzo trudnymi rywalami, w dodatku zespół z Południa ma wreszcie właściciela i nadzieję na kilka wzmocnień. Cieszy postawa i punkty beniaminków, robi wrażenie forma Arszawina i Adebayora, choć – jak było na początku – meczu zapierającego dech w piersiach jeszcze nie obejrzeliśmy.

A transfery? O nich, mam nadzieję, będziemy rozmawiać we wtorkowy wieczór, kiedy będzie się zamykać okienko. To dobra tradycja tego bloga: pamiętacie gorączkę tej nocy, kiedy Berbatow stał się ostatecznie piłkarzem MU, a nowi właściciele MC usiłowali kupić pół Europy? Teraz pewnie podobnych emocji nie będzie, ale pogadać zawsze warto. Zapraszam.

Młoty

To nie jest temat, w którym czuję się przesadnie mocny: związki chuliganów z piłką nożną. Przyjmuję do wiadomości, że takowe istnieją, czytam opracowania na ich temat, znam teorie, które próbują opisać rzecz naukowo (po wczorajszych wydarzeniach na Upton Park doszły zresztą kolejne), ale na własny użytek nie potrafię sobie tego ułożyć. Tym ludziom przecież w ogóle nie chodzi o piłkę nożną, powtarzam przy każdej podobnej okazji, wspominając np. końcówkę lat 80. w Krakowie, kiedy na antykomunistycznych manifestacjach zaczęli pojawiać się także pseudokibice: jest ona takim samym dobrym pretekstem do rozróby jak każdy inny. Przecież gdyby ich zapytać, skąd wziął się historyczny ponoć antagonizm między ich drużyną a zespołem najbardziej znienawidzonym (bo przecież są także te nieco mniej znienawidzone), nie potrafiliby udzielić zbornej odpowiedzi. Zresztą większość – jestem świadom, że są wyjątki – nie byłaby w stanie udzielić zbornej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
Przyznając się do bezradności w kwestii podstawowej, zastanawiam się raczej nad możliwymi konsekwencjami rozróby na Upton Park. Czy zaszkodzi wizerunkowi piłki z Wysp w oczach bogaczy, ustawiających się w kolejce do kupowania kolejnych klubów (a propos: Portsmouth jednak przejęte przez Sulejmana al-Fahima)? Czy utrudni Anglikom starania o organizację mundialu w 2018 r.? A może będzie sygnałem ostrzegawczym dla uśpionych biznesowymi sukcesami ludzi z FA? Od dawna mówi się, że prawdziwym problemem angielskiego futbolu nie jest brak lewoskrzydłowego albo wyjazd Beckhama za ocean, najazd gwiazd z zagranicy, odbierających miejsce w drużynach ekstraklasy młodym Anglikom, albo przeciwnie – odwrót gwiazd wystraszonych podwyżką podatków, który spowoduje, że młodzi Anglicy nie będą się mieli od kogo uczyć. Prawdziwym problemem angielskiego futbolu jest oderwanie od korzeni: traktowanie fanów wyłącznie jak maszynek do zarabiania pieniędzy.
Po meczu West Ham-Millwall rysuje się kilka możliwych scenariuszy, i choć każdy z nich zakłada surowe kary dla uczestników zajść (z dożywotnimi zakazami stadionowymi włącznie i być może także usunięciem gospodarzy z dalszych rozgrywek Carling Cup), kolejne kroki mogą znacząco się różnić. Mogą wziąć górę uspokajające głosy, że mimo wszystko problem chuligaństwa wśród kibiców w Anglii pozostaje marginalny (co skądinąd jest prawdą), więc nie warto robić zbyt wiele zamieszania wokół jednego incydentu. Może zwyciężyć opcja przeciwna (w której słychać także głosy polityków): trzeba działać z wyjątkową ostrością właśnie dlatego, że problem (jeszcze) pozostaje niewielki. Jest także scenariusz idealistyczny, w którym wczorajszy mecz prowadzi do rachunku sumienia decydentów i rozpoczęcia działań na rzecz zubożałego i sfrustrowanego środowiska kibicowskiego, podejmowanych już nie tylko przez facetów rodem z filmów Kena Loacha, ale także menedżerów i piłkarzy największych drużyn Premiership.
A najbardziej szkoda mi Jacka Collisona. Piłkarzowi West Hamu w sobotę umarł ojciec. We wtorek chłopak zdecydował się przerwać żałobę i pomóc drużynie – tylko po to, żeby być zelżonym przez pseudokibiców podczas próby ich uspokajania.

Wybór Sola

Moja sprawa z Solem Campbellem ciągnie się od wielu lat, co najmniej kilkakrotnie załatwiałem ją także na tym blogu. W największym skrócie: jego odejście z Tottenhamu odchorowywałem, a czas poprzedzający to odejście mógłbym chyba opowiadać dzień po dniu – tak daleko sięgało moje utożsamienie przyszłości drużyny z przyszłością jej ówczesnego kapitana. Potem była praca żałoby: tłumaczyłem sobie, że miał wszelkie powody do podjęcia decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu, skoro stracił wiarę w to, że – będąc niewątpliwie jednym z najlepszych środkowych obrońców kontynentu – spełni swoje sportowe ambicje w klubie pogrążonym w permanentnym kryzysie. Do samego końca był profesjonalistą, wzorem dla młodych (spytajcie Ledleya Kinga) i znakomitym kapitanem, nie bardzo więc umiałem pogodzić się z tym, że z dnia na dzień nazwano go Judaszem. Ścigająca Campbella kibicowska nienawiść bywała w ciągu minionych ośmiu lat przedmiotem policyjnych dochodzeń i przyczyną kar, jakie spotkały kilkunastu widzów spotkania Portsmouth-Tottenham w poprzednim sezonie. Czy nie czas mu przebaczyć, pytałem przed miesiącem, i znów sprowadzić na White Hart Lane, gdzie problemy ze zdrowiem ma trzech podstawowych obrońców? Harry Redknapp mówi, że do każdego innego klubu ściągnąłby Campbella bez wahania, bo uważa go za jednego z sześciu najlepszych stoperów ekstraklasy (hm… ciekawe, jaka jest jego pozostała piątka), ale w obliczu całej tej historii nie może.
34-letni Sol Cambpell podpisał pięcioletni (sic!) kontrakt z czwartoligowym Notts County (niewtajemniczonym wyjaśniam, że League Two jest de facto czwartą ligą, po Premier League, Championship i League One; klub, mający potężnych sponsorów oraz Svena Gorana Erikssona jako dyrektora sportowego, zamierza przebijać się do ekstraklasy, ale siłą rzeczy potrwa to co najmniej trzy lata). W ten sposób moja sprawa z Campbellem nieoczekiwanie znalazła całkiem nowe oświetlenie. W przypadku zejścia o trzy klasy rozgrywkowe niżej trudno mówić o motywach sportowych; 73-krotny reprezentant Anglii, uczestnik trzech mundiali, dwukrotny mistrz Anglii i czterokrotny zdobywca Pucharu Anglii po prostu chce jeszcze trochę dorobić. Ma do tego święte prawo, tak samo jak Beckham miał prawo wyjeżdżać za ocean. Rozumiem, że sportowo może czuć się spełniony i że nie ma ochoty na sezon morderczej walki o utrzymanie w lidze takiego np. Stoke. Zresztą w tym wieku w żadnej drużynie Premiership nie mógłby już liczyć na kontrakt dłuższy niż sezon-dwa – Notts County zapewnia mu cotygodniowe wpływy prawie do czterdziestki.
Arsene Wenger i Harry Redknapp, każdy z nieco innych powodów, są zdumieni wyborem Campbella. Kibice Tottenhamu mają ubaw po pachy. Ja, jak widać, znów próbuję go zrozumieć, ale przede wszystkim: czuję się jakoś spokojniej, bo w jednej chwili wszystkim dotychczasowym decyzjom Cambpella jakby ubyło dramatyzmu. Meczów Notts County i tak oglądać nie będę.

Komu biją dzwonki

Wiadomości o śmierci Manchesteru United okazują się więc zdecydowanie przesadzone – podobnie jak ubiegłotygodniowe doniesienia o poważnej chorobie Liverpoolu (uwierzycie, że przed kilkoma dniami klub z całą powagą dementował pogłoski o dymisji Beniteza?) i przedsezonowe rozważania na temat agonii Arsenalu. Co jednak z wiadomościami o śmierci klinicznej Portsmouth i szansach na wyjście z niej po ewentualnym przejęciu klubu przez arabskiego multimilionera? Ciężko się patrzy na ten zespół pamiętając, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu wygrywał Puchar Anglii, a tworzyli go David James, Sol Campbell, Glen Johnson, Lassana Diarra, Sulley Muntari, Jermain Defoe i Peter Crouch. Piłkarsko wszystko zdawało się być przecież na jak najlepszej drodze – kłopot w tym, że „piłkarsko” nie znaczy „ekonomicznie”. Klub jest potężnie zadłużony, a w dobie kryzysu banki zabrały się za egzekucję tego zadłużenia. W ciągu najbliższego tygodnia trzeba będzie zwrócić co najmniej 24 miliony funtów – nie wiadomo jeszcze, z jakiego źródła. Czy dojdzie do finalizacji rozmów z Sulejmanem Al-Fahimem? Czy sytuację uratuje naprędce sklecone konsorcjum wokół dyrektora wykonawczego Petera Storriego? A może trzeba będzie sprzedać kolejnych piłkarzy? Tylko że wielu już nie zostało, a do walki o utrzymanie przydałyby się raczej wzmocnienia… Czasu mało, bo okienko transferowe również zamyka się za tydzień.

Mam słabość do Portsmouth od czasu, kiedy poznałem historię jednej z najstarszych pieśni kibicowskich, „Play up Pompey, Pompey play up” (szybka dygresja dla niezorientowanych: na początku XX wieku drużyna rozgrywała mecze niedaleko ratusza i sędziowie mierzyli czas patrząc na pobliską wieżę; gdy któregoś razu arbiter nie chciał oznajmić końca meczu, zniecierpliwieni kibice zaczęli śpiewać melodię kuranta…). Teraz jednak, kiedy czytam, że 78 proc. obrotów szło na pensje, i że wcześniej ta relacja wynosiła 92 proc. – ogarnia mnie zgroza. „Przywykliśmy uważać kluby Premiership za niezniszczalne” – pisze na swoim blogu bramkarz Portsmouth, David James – a tymczasem nawet miliony z transmisji telewizyjnych i od sponsorów nie pozwalają utrzymać się na powierzchni”.

Notatka Jamesa robi wrażenie – jak zwykle świetnie napisana i jak zwykle pokazująca, że świat autora nie kończy się na piłce nożnej. „Patrzę na swój kontrakt i martwię się pracowników klubu. Wiem, że wielu jest zagrożonych utratą pracy i zastanawiam się: ‘czy to dlatego, że ja tyle zarabiam?’”… James wie, że na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, podobnie nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie szejk Al-Fahim zabiera się do przejmowania klubu, jak nie przymierzając katarskie konsorcjum do kupowania polskich stoczni. Ale z otwartości jego tekstu wnoszę, że sytuacja jest poważna.

Pierwsze dni sezonu w sumie bez sensacji – wyjąwszy oczywiście fakt, że zdezintegrowany historią z odchodzeniem Lescotta Everton przegrywa już drugi mecz, a Tottenham odnotowuje najlepszy start w lidze od czasów legendarnego zespołu Billa Nicholsona z sezonu 1960/61 (Harry Redknapp mówi, że wzoruje się raczej na Barcelonie Guardioli, w której kluczem do posiadania piłki jest jej odbiór, a do odbioru – pressing, w którym biorą udział również napastnicy). Mało kto się spodziewał, że trzej beniaminkowie będą mieli na koncie zwycięstwa już po tygodniu, a zwłaszcza, że Burnley wygra dwukrotnie. Poza tym ciężka praca Fletchera w środku pola stanowi przykład dla pominiętego przy ustalaniu składu na mecz z Wigan Carricka, Carlo Ancelotti podobnie jak Hiddink udowadnia, że współpraca Anelki z Drogbą jest możliwa, Steve Bruce cieszy się, że i on ma piekielnie groźny duet napastników, Shay Given ratuje Manchester City przed kłopotami, a pewna fanka West Hamu

PS Radość z futbolu przyćmiewa wiadomość o napadzie na dom Caluma Davenporta: chłopak, na którego zdjęcie patrzę często, bo zdobi okładkę wydanego przez Tottenham dvd z podsumowaniem sezonu 2005/06, został zaatakowany nożem, grozi mu amputacja nogi. W tym kontekście „śmiertelne” metafory z początku tekstu nagle wydają mi się wyjątkowo nie na miejscu. Calum Davenport mógł zginąć naprawdę.

Pięć minut kibola

Odsunięcie Joleona Lescotta od treningów z pierwszą drużyną Evertonu… zaraz, nie, przecież miałem pisać o czymś zupełnie innym. Są w końcu chwile, kiedy zrzucamy mniej lub bardziej grubą skórę człowieka bezstronnego i przemieniamy się w kibola wrzeszczącego „Yes, yes, yes”. Nie zastanawiamy się, co by było, gdyby przy stanie 1:2 sędzia podyktował karnego dla przeciwnika, nie szukamy słabych punktów – po prostu upajamy się smakiem zwycięstwa i bycia (tak jest, do cholery!) liderem tabeli.

Na szczęście to mija. Emocje opadają i wraca poczucie, że po dwóch meczach sezonu nic jeszcze nie można powiedzieć – choć można przecież powiedzieć, że Jermain Defoe jest w życiowej formie, co udowodnił nie tylko w meczu z Hull, ale i w ubiegłotygodniowym spotkaniu reprezentacji, że Tom Huddlestone rozdziela piłki w sposób, który już wiele miesięcy temu zwrócił uwagę Fabio Capello, że Luka Modrić jest nie tylko błyskotliwym rozgrywającym, ale i piłkarzem ciężko pracującym przy odbiorze piłki, że nieustępliwość Wilsona Palaciosa w drugiej linii jest czymś, czego w tym klubie nie widziano od lat, że tak krytykowany ostatnio Robbie Keane kolejny raz okazał się prawdziwym liderem drużyny, nie tylko harującym na całym boisku, ale również (wreszcie!) skutecznym, że pomysł z wystawieniem niskiego duetu napastników jest pomysłem szczęśliwym, bo wymusza podawanie piłki po ziemi, że technika, że szybkość, że pressing, że wymienność pozycji… Oj, zdaje mi się, że emocje wcale nie chcą opaść.

Owszem, przeciwnik nie okazał się przesadnie wymagający (choć w pierwszej kolejce do 91. minuty remisował na Stamford Bridge), owszem, prowizorycznie zestawiona para stoperów kilkakrotnie się pogubiła (rywal bardziej klasowy wykorzystałby to z całą bezwzględnością), owszem, przy zmianie ustawienia z 4-4-2 na 4-5-1 Hull przejęło inicjatywę, a Tottenham zaczął grać nerwowo (wcześniej między liniami gospodarzy, zwłaszcza między defensywą i drugą linią ziała przepaść, w której umiejętnie odnajdywali się napastnicy z Londynu), owszem, przy bramce dla Hull znów się okazało, że Tottenham ma kłopot z obroną przy stałych fragmentach gry… Tyle że statystyki mówią o 62 proc. posiadania piłki (w meczu wyjazdowym!), 18 strzałach w tym 12 celnych (w meczu wyjazdowym!!), 78 proc. udanych podań i aż 87 proc. udanych wślizgów: dominacja drużyny Harry’ego Redknappa była absolutna, a futbol przez nią prezentowany – prosty, lecz zabójczo skuteczny (ale czy, hm…, Barcelona i Arsenal robią to inaczej?). „Całe szczęście, że nie gramy z nimi co tydzień – powiedział niezrażony rozmiarami klęski menedżer Hull Phil Brown – i że teraz czeka nas spotkanie z Boltonem; w każdym razie widzieliśmy jeden z najlepszych występów w historii Premiership”.

Rzecz jasna obiektywnie najciekawsze i potencjalnie najbardziej brzemienne w skutkach było w tej kolejce spotkanie Burnley z Manchesterem United. Istnieje stare prawidło, mówiące, że w pierwszych meczach sezonu lepiej nie trafiać na beniaminków, zwłaszcza na ich stadionie i zwłaszcza takich, które grają w Premiership po raz pierwszy… Prawidła prawidłami, podobnie jak to, że zwycięski gol dla Burnley był poza zasięgiem Fostera: w chwili, gdy Robbie Blake składał się do uderzenia, od najbliższego piłkarza MU (w polu karnym, do licha!) dzieliły go dobre cztery metry. Alex Ferguson ma o czym myśleć: jego piłkarze grali wolno i przede wszystkim środkiem pola, a kiedy nawet przedzierali się pod bramkę Jensena – byli nieskuteczni (słabo grał Owen – i to, niestety, pod okiem Fabio Capello). A przecież Burnley nie postawiło poprzeczki przesadnie wysoko: do zdobycia trzech punktów wystarczyło mistrzów zabiegać. Najbardziej jednak ciekaw jestem odpowiedzi na pytanie, kto wyznaczył do strzelania karnego Michaela Carricka, kiedy na boisku byli Rooney i Owen?

Zdaje się, że miałem pisać o Lescotcie (czy tak należy zapisać to nazwisko w polskiej odmianie?), który zabiegając o pozwolenie na odejście z Evertonu powtarza ubiegłoroczne zachowania Berbatowa. David Moyes odsunął go od drużyny, mówiąc, że może wrócić, jeśli zmieni swoje podejście. Jednak zwykle po czymś takim powrotu już nie ma – jest tylko pytanie, kiedy Manchester City zgodzi się zapłacić żądaną sumę. Szkoda, że odbywa się to w takim stylu.

Jesteśmy po niekompletnej drugiej kolejce. Za wcześnie na uogólnienia, zwłaszcza, że o ile pamiętam, Manchesterowi United wejście w każdy sezon zajmowało parę tygodni. Skreślany w niedzielę Liverpool bez najmniejszych problemów poradził sobie z bardzo dobrym w sobotę Stoke (jednak Benayoun lepszy niż Babel, prawda?). Męcząca się w sobotę Chelsea we wtorek zdemolowała Sunderland. Pewnie i o Manchesterze United w najbliższy weekend pisać się będzie w diametralnie innym tonie niż dziś. Romantycy są zadowoleni, że drużyna-kopciuszek z niewielkiego miasta wygrywa z mistrzem Anglii (no zadowoleni są także kibice Chelsea i Liverpoolu, którzy niekoniecznie muszą być romantykami), a kibice Tottenhamu (ci muszą być romantykami z definicji: inaczej się przecież nie da) cieszą się ze swoich pięciu minut. Yes, yes, yes…

Palę Bristol

Podejmuję temat, który poruszyliście w komentarzach pod poprzednim wpisem, z poczuciem pewnej daremności: nie mam żadnej mocy sprawczej i jestem świadom, że moje fundamentalistyczne stanowisko nie spotka się z powszechnym uznaniem. Chodzi mi o nieuznanego gola, prawidłowo zdobytego przez piłkarzy Crystal Palace w meczu z Bristol City. Zobaczcie sami: piłka wpada do siatki, odbija się od podtrzymującej ją tyczki i wychodzi w pole, a sędzia najwyraźniej dochodzi do wniosku, że trafiła w słupek i gola nie uznaje.

W Anglii oczywiście kolejny raz wybuchła debata na temat zmiany systemu sędziowania. Przypomina się podobne sytuacje (Pedro Mendes w meczu MU-Tottenham przed kilkoma laty…), postuluje wprowadzenie powtórek wideo, apeluje o wprowadzenie dodatkowych arbitrów, stojących za linią końcową i bacznie obserwujących sytuację w polu karnym, gdzieś czytałem nawet propozycję obniżenia terenu wewnątrz bramki, żeby piłka nie mogła się z niej wytoczyć (ale w przypadku gola dla Crystal Palace ten akurat pomysł nie zdałby egzaminu). Sędziowie, którzy zawiedli, zostali odsunięci na kilka tygodni od prowadzenia meczów, ich szef – przeprosił w specjalnym oświadczeniu.

Mój kłopot nie polega jednak na tym, że – jak mówi wściekły menedżer Neil Warnock – latamy w kosmos, a nie potrafimy sprawdzić, czy był gol (zwłaszcza, że potrafimy…). Kłopot polega na tym, że ani piłkarze Bristol City, ani ich menedżer nie złapali piłki w ręce i nie zwrócili uwagi sędziemu, że się pomylił, a później dość cynicznie tłumaczyli, że wszystko było OK. „Sędzia nie uznał gola, bo zauważył wcześniejsze naruszenie przepisów przez Crystal Palace”, mówili (ale przecież nie było rzutu wolnego…). Albo: „Crystal Palace powinno być wdzięczne, że go nie skarżymy, mimo iż nie otrzymaliśmy w terminie ostatniej raty za jednego z piłkarzy” (to już prezes City Steve Lansdown).

Wciąż mam w głowie książkę Karen Fox „Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania”. Zdaniem antropolożki, analizującej m.in. postępowanie ludzi… stojących w kolejkach, bycie fair jest u mieszkańców Wyspy rodzajem narodowej obsesji. Jak widać nie dotyczy to Anglików, którzy zajmują się dziedziną pozornie mającą z fair play najwięcej wspólnego. Moim zdaniem ich pomeczowe wypowiedzi są czymś znacznie gorszym niż trywialna sędziowska pomyłka. Wiem, że rywalizacja i presja wyniku są nieusuwalnymi elementami tego świata, ale osobiście nie czuję potrzeby wygrywania za wszelką cenę i szalenie się cieszę, że nie jestem kibicem Bristol City.

PS O drugiej kolejce Premiership, a może także o wczorajszym meczu Arsenalu, postaram się napisać dziś wieczór bądź jutro przed południem.

Jak Wenger wyjaśnia świat

Ech, wyrywa mi się serce do pisania o meczu Tottenhamu z Liverpoolem, ale czuję, że powinienem uszanować hierarchię – w tym przypadku oddawaną również przez ligową tabelę. Powiedzieć, że nie spodziewałem się zwycięstwa odniesionego przez Arsenal w takim stylu, to powiedzieć mało: ja w ogóle nie spodziewałem się zwycięstwa Arsenalu. Owszem: wierzyłem i wierzę w to, że Kanonierzy będą w tym sezonie błyszczeć, ale, do licha, nie na tle Evertonu, który zazwyczaj żadnemu z przeciwników błyszczeć nie pozwala. Oczywiście kiedy Arsenal prowadził już 0:3, miałem poczucie, że padną kolejne gole: w takich sytuacjach chłopcy Wengera są niezrównani, bezlitośnie wykorzystując fakt, że dążący do odrobienia strat przeciwnik odkrywa się i zostawia na boisku mnóstwo wolnego miejsca. Ale wcześniej? A zwłaszcza przy stałych fragmentach gry, które przyniosły Kanonierom pierwsze bramki? Doprawdy, nic się tu nie zgadza.

Czytałem na jakimś forum kibicowskim teorię, że za klęską Evertonu stoi kiepska atmosfera w szatni, zatruwana przez chcącego odejść do MC Lescotta: jej autor zestawia historię obecnych przepychanek między Evertonem a MC z ubiegłorocznymi przepychankami między Tottenhamem a MU w sprawie Berbatowa. Faktem jest, że z obrażonym i nieprzykładającym się do treningów Bułgarem w kadrze Tottenham zaczął poprzedni sezon stokrotnie gorzej niż obecny. Jednak wczorajszą porażkę Evertonu równie dobrze można wytłumaczyć, sięgając po przywoływany już przeze mnie w komentarzach do poprzedniego wpisu wywiad Arsene’a Wengera, udzielony dziennikarzom „Timesa” i „Daily Mail”.

Menedżer Arsenalu tłumaczy m.in., dlaczego zdecydował się odrzucić propozycję Realu i zostać na Emirates Stadium. Mówi, że nie chciał opuszczać Londynu przed skończeniem tego, co sobie zaplanował. „Buduję tę drużynę, chcę osiągnąć sukces z tą drużyną i mam poczucie, że gdybym odszedł, w jakiś sposób wyparłbym się swoich przekonań. Tu nie chodzi o Real – chodzi o to, że trzy albo cztery lata temu zacząłem pewien projekt i chcę go skończyć. Na tym etapie nie mogłem zostawić Arsenalu”.

Jaki to etap? Piłkarze, na których rozwój postawił przed kilkoma laty i którym sukcesywnie dawał szansę, wiedząc, że jest to inwestycja w przyszłość, mają dziś po dwadzieścia parę lat. Są wystarczająco dojrzali, wystarczająco doświadczeni, wystarczająco głodni sukcesu i wystarczająco ze sobą zżyci. Na tym polega filozofia Wengera i źródło jego niechęci do przesadnej aktywności na rynku transferowym: „Wierzę w sens budowania więzi między piłkarzami – mówi menedżer Arsenalu. – Wierzę w coś, co czyni piłkę nożną naprawdę wielką: zespołowość tej gry”. Wszystko tłumaczy wyznanie, że choć nie lubi tenisa jako takiego, przepada za Pucharem Davisa, bo tam indywidualności tworzą wreszcie drużynę…

Mam pokusę, żeby cytować większe fragmenty tej rozmowy (piłce nożnej poświęcone są te najmniej interesujące…); z pewnością nieraz będę do niej wracał. Na razie wyciągam wniosek taki, że Wenger wierzy, iż w tym roku nadszedł czas jego drużyny, i zamierzam traktować zakusy mistrzowskie Arsenalu serio. Zaznaczam: wyciągam ten wniosek w oparciu o wywiad, nie o strzelaninę Kanonierów na Goodison Park, bo po jednym meczu trudno cokolwiek uogólniać. Dotyczy to zresztą nie tylko porażki Evertonu, czy innej rewelacji poprzednich rozgrywek, Aston Villi, ale i wszystkich pozostałych wyników. Na tym etapie zwycięstwa jeszcze o niczym nie przesądzają; owszem, są ważne, ale bodaj tylko dlatego, że dają poczucie psychicznego komfortu i pewność, że praca całego okresu przygotowawczego nie poszła na marne.

Ten psychiczny komfort najbardziej potrzebny był oczywiście Markowi Hughesowi, człowiekowi znajdującemu się pod największą presją w związku z gigantycznymi oczekiwaniami wobec „galaktycznego” Manchesteru City. Przyznam, że Hughes zaimponował mi w meczu z Blackburn, mimo wzmocnień nie zmieniając ustawienia 4-2-3-1, sadzając na ławce rezerwowych Teveza, na środku ataku ustawiając skazywanego przez wielu na odejście z klubu Bellamy’ego, a dopiero za jego plecami – Adebayora, który skądinąd świetnie odnalazł się w tym miejscu i był, moim zdaniem, najlepszy na boisku.

Poczucie nie tyle komfortu, co ulgi może mieć Carlo Ancelotti, któremu trzy punkty w meczu ze skazywanym na porażkę Hull zapewnił w ostatniej chwili niezawodny Drogba; jak dla mnie Chelsea za rzadko atakuje skrzydłami, no ale to przekleństwo posiadania zbyt wielu środkowych pomocników. O uldze powinien mówić również Alex Ferguson, którego piłkarze nie zachwycili tak samo jak w poprzednim sezonie (może z wyjątkiem najlepszego w eksperymentalnie zestawionej obronie da Silvy), ale swój mecz wygrali – inaczej niż Liverpool Beniteza, który przed meczem kolejny raz próbował obrazić układających terminarz gier (nieszczęśnik, nie może uwierzyć, że układa go komputer…), po meczu zaś – zbyt młodego, jego zdaniem, sędziego technicznego.

A Harry Redknapp? Zaimponował lojalnością, wystawiając w ataku swojego kapitana, Robbiego Keane’a, i sadzając na ławce Petera Croucha (wszyscy się spodziewali duetu Crouch-Defoe, któremu tak dobrze szło w Portsmouth). W efekcie mieliśmy na boisku najniższy kwartet ofensywny Premiership (Keane i Defoe, uzupełniani przez Modricia i Lennona), co nie przeszkodziło Tottenhamowi zdobyć zwycięskiego gola głową. Keane zawiódł, jeszcze przed przerwą marnując trzy świetne sytuacje, nie zawiedli natomiast Luka Modrić, a zwłaszcza ciężko pracujący Wilson Palacios, dzięki któremu tak ciężko grało się drugiej linii Liverpoolu (Gerrardowi wyraźnie brakowało wsparcia Xabiego Alonso), i tradycyjnie nietrenujący z drużyną ze względu na kontuzjowane kolano Ledley King. Debiutujący w środku obrony Tottenhamu Sebastian Bassong mówił po meczu, że grać w duecie z kimś takim to prawdziwa przyjemność, bo nie dość, że podpowie ci, jak masz się ustawić, to naprawi potem twój błąd, jeśli takowy ci się zdarzy. Stoperzy Kogutów nie mieli zbyt wiele pracy: przy notorycznie grających długą piłką rywalach wystarczało wygrywać pojedynki główkowe. Szkoda, że King nie zdołał podpowiedzieć Gomesowi, jak się zachować przy rajdzie Johnsona…

Na brak emocji nie możemy narzekać, ale tegośmy się spodziewali. Zabawne, że nie padł żaden remis, i że mamy już dwie kandydatki do tytułu bramki sezonu: gole Assou-Ekotto dla Tottenhamu i Rodallegi dla Wigan. Piękne, że wszędzie pamiętano o Bobbym Robsonie. Obejrzałem kilka dni temu hołd złożony mu przez BBC, oparty na wywiadzie Gary’ego Linekera przeprowadzonym przy okazji 70. urodzin się Bobby’ego, i smutek z powodu jego odejścia wrócił do mnie z całą siłą. Arsene Wenger, mówiąc o swoim uzależnieniu od piłki, mówił także o nim: o tym, jak na kilka dni przed śmiercią Robson wybrał się na mecz charytatywny, zorganizowany przez jego wspierającą chorych na raka fundację, i jak błyszczały mu oczy, kiedy po raz ostatni patrzył na murawę St. James’ Park.

Przewodnik po Premiership

Do najnowszego numeru miesięcznika „When Saturday Comes” dołączono specyficzny kalendarz: rozpoczyna się w sierpniu 2009, a kończy w maju 2010 r. Nikogo z czytelników tego bloga powyższe daty nie zdziwią – w końcu, jak pisał Nick Hornby w „Futbolowej gorączce”, „nasze lata, nasze jednostki czasu, zaczynają się w sierpniu i kończą w maju”. Zaczynamy kolejny sezon Premiership i to zaczynamy z wielkimi nadziejami, bo jeśli poprzedni już w styczniu okrzyknięto najlepszym w historii, ten ma wszelkie dane, by okazać się jeszcze lepszym – nawet jeśli nie pod względem poziomu sportowego, to przynajmniej pod względem emocji, a – jak słyszymy – także finansowo (mimo globalnego kryzysu zyski ekstraklasy mają po raz pierwszy w historii przekroczyć miliard funtów). Z poziomem sportowym może być nieco gorzej, skoro z Wysp wyjechali Cristiano Ronaldo i Xabi Alonso, nie mówiąc o Guusie Hiddinku, ale emocje mamy gwarantowane choćby dlatego, że zmniejszyły się różnice potencjału poszczególnych drużyn. Mistrz kraju przystępuje do sezonu słabszy niż przed rokiem, podobnie jak co najmniej dwie inne drużyny Wielkiej Czwórki, a zespoły z grupy pościgowej tym razem raczej się zbroją – przede wszystkim, oczywiście, Manchester City. Taki Didier Drogba powiada np., że walka o mistrzostwo Anglii rozegra się między siedmioma klubami: do Wielkiej Czwórki i MC dodaje jeszcze Aston Villę i Tottenham (a co z Evertonem, chciałoby się zapytać?). A ponieważ tego typu kwestie nurtują nie tylko napastnika Chelsea, spróbujmy i my odpowiedzieć na pytanie, kto zostanie mistrzem Anglii, kto zagra w Lidze Mistrzów, a kto w Europa League, kto zajmie bezpieczne miejsce w środku tabeli i kto spadnie. Ryzyko jest duże, choćby dlatego, że do zamknięcia okienka transferowego zostały dwa tygodnie (gdy pisałem podobny przewodnik przed rokiem Dymitar Berbatow był jeszcze piłkarzem Tottenhamu, a o kupieniu Manchesteru City przez szejków wcale się nie mówiło), no i w maju każdy będzie mógł powiedzieć „sprawdzam”, ale mimo wszystko podejmę je. Z góry ostrzegam: tekst, jak na blogowe standardy, okaże się długi.

Któż więc zostanie mistrzem Anglii? Broniący tytułu MANCHESTER UNITED stracił Cristiano Ronaldo i Carlosa Teveza (tego drugiego w dodatku oddał jednemu z bezpośrednich rywali), starsi o kolejny rok są Ryan Giggs, Paul Scholes i Edwin van der Sar, kłopoty ze zdrowiem wciąż ma Owen Hargraeves, a wśród znaczących wzmocnień są jedynie Antonio Valencia i Michael Owen. Zdania na temat obu transferów są podzielone, ale mnie się one podobają (nawet jeśli wiem, że Valencia to nie Ronaldo): Wigan nie od dziś jest wylęgarnią talentów, które błyszczą pełnym blaskiem po zmianie klubu, zaś Owen pod kuratelą Fergusona, a zwłaszcza przy serwisie, jaki zapewni mu druga linia MU (i jakiego nie mogła zapewnić druga linia Newcastle…), pokaże, że nie przestał być królem pola karnego. Zdaję sobie sprawę, że piłkarz ten dobiega trzydziestki i że lista jego kontuzji jest długa, ale będący mistrzem systemu rotacyjnego Alex Ferguson potrafi dbać o zdrowie piłkarzy, a sprowadzając Teddy’ego Sheringhama udowodnił, że na nowy początek nigdy nie jest za późno. Nie zdziwię się, jeśli Michael Owen – skądinąd wzór profesjonalizmu, zatrudniający własnego trenera od przygotowania fizycznego, zawsze pierwszy na treningu itd. – znajdzie się na pokładzie samolotu, który zawiezie reprezentację Anglii na Mundial.

Pozostają oczywiście pytania o optymalne ustawienie mistrzów kraju (wiadomo już, że po odejściu Ronaldo Rooney będzie grał w ataku, a nie – jak niemal w całym poprzednim sezonie – po lewej stronie, i że Berbatow będzie mniej schodził do środka; z pewnością więcej zobaczymy akcji skrzydłami i dośrodkowań, choćby w wykonaniu Valencii właśnie), o obsadę pozycji bramkarza (przy wieku van der Sara i podatności na kontuzje Fostera Kuszczak może liczyć na kilkanaście meczów w sezonie), a także o to, czy leciwy menedżer i jego niewiarygodnie utytułowani piłkarze są równie głodni sukcesu jak przed laty. Tę ostatnią kwestię można jednak unieważnić: od chwili przegranego finału Ligi Mistrzów z Barceloną Alex Ferguson myśli o tym, jak powrócić na szczyt. A że jest mistrzem przebudowywania składu (przypomnijcie sobie 1995 rok po odejściu Ince’a, Kanczelskisa i Hughesa) i że na horyzoncie widać kolejnych młodych zdolnych (Gibson! Welbeck!! Macheda!!!), sądzę, że idzie w tym roku po kolejny tytuł.

Najpoważniejszym rywalem będzie ten, który i w roku ubiegłym sprawił Czerwonym Diabłom najwięcej kłopotów: FC LIVERPOOL (po sprawiedliwości dodam, że wielu angielskich komentatorów spodziewa się, że tytuł trafi właśnie na Anfield). A ja z tych samych powodów, co poprzednio, poprzestanę na przyznaniu mu wicemistrzostwa: zbyt wiele w Liverpoolu zależy od dwóch tylko piłkarzy, Torresa i Gerrarda, i zbyt często mają oni kłopoty ze zdrowiem. A jeszcze odszedł Xabi Alonso (Alex Ferguson już powiedział, że to koniec marzeń Liverpoolu o mistrzostwie – sam Mascherano za plecami Gerrarda nie wystarczy), a jeszcze kontuzjowany jest Aquilani, któremu oprócz kilku miesięcy rehabilitacji trzeba będzie dać kilka miesięcy na aklimatyzację, a jeszcze świetny w akcjach ofensywnych Glen Johnson w obronie myli się znacznie częściej… Doprawdy, żeby walczyć na tylu frontach, na ilu walczyć przyjdzie zespołowi Rafy Beniteza, trzeba mieć bardziej rozbudowaną i bardziej wyrównaną kadrę – akurat taką, jaką ma Ferguson.

I może również taką, jaką ma Carlo Ancelotti: kolejna postać, która musi zaaklimatyzować się w Premiership. Na razie do prowadzenia CHELSEA Włoch ma jedną ważną umiejętność: zarządzania siłami niemłodych już piłkarzy. Czy stać go jednak na mistrzostwo Anglii, gdzie tempo gry i dynamika rozgrywek są o wiele bardziej intensywne niż we Włoszech? Guus Hiddink udowodnił, że nawet w tym składzie Chelsea prowadzona przez wybitnego fachowca zdolna jest rywalizować z najlepszymi w Europie. Terry po kilku tygodniach wahań został w klubie, przedłużył kontrakt Drogba, zdrowy jest Essien, Lampard i obaj Cole’owie będą pilnować formy przed mundialem, drużynę wzmocnił Jurij Żirkow… Wszystko to są poważne argumenty – moim zdaniem jednak w sam raz na trzecie miejsce.

Chyba że to trzecie miejsce odbierze… ARSENAL. Kanonierów i tym razem niejeden lekką ręką wyrzuca z Wielkiej Czwórki, ja zaś mam ochotę napisać, że dzieci Wengera zawalczą o miejsce na podium, a nawet, kto wie… Stali czytelnicy wiedzą aż za dobrze, że do stylu i filozofii menedżera Arsenalu mam słabość. Kilka dni temu Francuz mówił, że drużynę, w której średnia wieku wynosi 29 lat można poprawić o 5 procent, ale potencjał rozwoju drużyny, której średnia to 22 lata, sięga już 30 procent. Co roku staram się z uwagą patrzeć na Kanonierów w meczach Pucharu Ligi, niedawno widziałem też ich młodzież w rozgrywkach juniorskiego Pucharu Anglii, więc spodziewam się, że tak jak w ubiegłym sezonie eksplodowały talenty Walcotta i Denilsona, w tym doczekamy się wielkich meczów Ramseya, Veli i (tu korekta w porównaniu z wpisem sprzed dwóch tygodni – wygląda na to, że chłopak dostanie szansę już teraz) Wilshere’a. Zgoda: odszedł Adebayor, ale wygląda na to, że w jego miejsce Wenger kupi jednak napastnika (czy będzie to Chamakh z Bordeaux?), warto też pamiętać, że wreszcie zdrowi są Eduardo i Rosicky, no i czeka nas pierwszy pełny sezon Arszawina – moim zdaniem kandydata numer jeden do tytułu piłkarza sezonu 2009/10.

Wyczerpaliśmy więc kwestię pierwszej czwórki. Piąte miejsce powinno przypaść EVERTONOWI, zwłaszcza jeśli David Moyes zdoła utrzymać w klubie Lescotta i sprowadzi mu do pomocy Senderosa (przez pierwsze miesiące nie zagra jeden z lepszych obrońców poprzedniego sezonu ligi angielskiej, Phil Jagielka). Everton to fenomen, a jego menedżer zasłużenie zbiera wyróżnienia; drużyna z tym budżetem i z tymi problemami kadrowymi powinna zajmować miejsce w środku tabeli, a nie bić się o Ligę Mistrzów. Udało się załatwić przedłużenie wypożyczenia Jo, jest rewelacyjny Fellaini i jeszcze lepszy Cahill, są młodzi Rodwell, Gosling i nieco starszy Piennaar, a także niezawodni obrońcy – oprócz wspomnianych Lescotta i Jagielki także Baines. Podejrzewam, że gdyby wśród kibiców wszystkich drużyn Premiership rozpisać ankietę mającą wyłonić najbardziej niewygodnego przeciwnika, Everton wygrałby w cuglach.

Miejsce w Europa League powinno przypaść również MANCHESTEROWI CITY. Brydżysta powiedziałby, że powinno przypaść „z bilansu”, tzn. po przeliczeniu siły własnej karty. Tyle że futbol to nie brydż: wielki budżet i ogromne zakupy mogą, ale nie muszą zapewnić sukcesu, a presja, jakiej poddany będzie młody wciąż menedżer jest nieporównywalna z żadną inną w lidze. Rozważałem tę kwestię w lipcu: transfery MC są robione z głową, Hughes wie, że nie ma czasu na eksperymenty, więc kupuje piłkarzy sprawdzonych już w Premiership, osłabiając równocześnie rywali (do pełni szczęścia potrzebuje jeszcze jednego stopera i z pewnością w ciągu najbliższych dwóch tygodni będzie go miał). Ale czy zdoła tę mieszaninę świetnie opłacanych gwiazdorów zintegrować w zespół? Mam wciąż wątpliwości, a sparingi MC raczej te wątpliwości wzmocniły.

Już bardziej bym wierzył, że kolejny raz namiesza ASTON VILLA. W ubiegłym roku długo bronili czwartego miejsca – zgubiła ich zbyt krótka ławka, z której nie bardzo miał kto wchodzić, zwłaszcza gdy objawy przemęczenia wykazywał Agbonglahor. Piłkarze Martina O’Neilla są w większości młodzi i głodni sukcesu, grają szybki, efektowny futbol, i ufają menedżerowi na tyle, by nie myśleć o transferach (na Villa Park pozostał Ashley Young, jedno z odkryć tamtego roku, typowany już do gry w Barcelonie i Realu); owszem, odszedł Gareth Barry, ale na jego miejsce sprowadzono m.in. Fabiana Delpha, świetnego nastolatka z Leeds, a kuruje się inny nowy nabytek, lewoskrzydłowy reprezentacji Anglii Stewart Downing. Fabio Capello musi częściej przyjeżdżać na ich mecze, bo oprócz wymienionych już piłkarzy (wszyscy są Anglikami…) powinien oglądać również Heskeya, Milnera czy Luke’a Younga. Ławka, jak widać, nieco się wydłużyła, więc na miejscu kibiców AV o życiu bez Garetha Barry’ego myślałbym z optymizmem.

TOTTENHAMOWI kibicuję zbyt długo, żeby żywić optymizm. Koguty powinny zająć miejsce między piątym a ósmym – na tyle akurat wydaje się skrojony ich skład, na tyle wyceniam również format i formację menedżera. Tradycyjnie do wielkości brakuje dwóch zawodników: lewoskrzydłowego i defensywnego pomocnika, którzy umożliwiliby jednemu z najlepszych piłkarzy tej ligi, Luce Modriciowi, grę w środku pola.

Miejsce dziewiąte rezerwuję dla WEST HAMU. Duet trenerski Gianfranco Zola-Steve Clarke postawił ten zespół na nogi, ba: pod ich kuratelą taki Carlton Cole przemienił się z grzejącej ławę zapchajdziury w napastnika z powodzeniem walczącego w minioną środę z obrońcami reprezentacji Holandii. Zola sprowadził piłkarzy, o których wiadomo niewiele (uważajcie jednak na wypożyczonego z Interu Jimeneza), ale nawet bez wzmocnień miałby więcej niż przyzwoity skład, z byłymi i obecnymi reprezentantami Anglii: Greenem, Upsonem, Dyerem, Parkerem i Ashtonem, a przede wszystkim ze zdolną młodzieżą, coraz odważniej upominającą się o miejsce w pierwszej jedenastce. Spoza tradycyjnej czołówki to będzie najciekawszy zespół do oglądania.

SUNDERLAND ma wreszcie menedżera, który będzie w stanie sprostać ambicjom klubowego zarządu: praca Steve’a Bruce’a w Wigan nie została przez nas w ubiegłym roku dostatecznie skomplementowana – będziemy więc mieli okazję chwalić jego dokonania w nowym klubie (kto powiedział, że w Anglii jest posucha wśród młodych zdolnych menedżerów?). I w tym przypadku zespół jest znacznie mocniejszy niż przed rokiem. Grający regularnie w pierwszym składzie Darren Bent może się otrzeć o granicę 20 goli w lidze, a przecież jest jeszcze Kenwyne Jones… Na walkę o europejskie puchary za wcześnie, choć jeśli będzie im sprzyjało losowanie, mogą zamieszać w Pucharze Ligi.

BLACKBURN pod Samem Allardyce’m nie powinno się martwić o utrzymanie. Owszem, stracili Roque Santa Cruza, ale prawdę powiedziawszy napastnik ten już w ubiegłym sezonie nie grał zbyt wiele. W ogóle kontuzje dość często trapią piłkarzy Blackburn, co z drugiej strony nie powinno dziwić przy grze twardej, często na pograniczu faulu. Przeciwko drużynom Allardyce’a również nie gra się przyjemnie, zwłaszcza na ich boiskach. Nie zachwycają, ale zdobywają punkty – a to przede wszystkim obchodzi tego menedżera.

W przypadku FULHAM powtórzenie osiągnięć sprzed roku i awansu do Europa League wydaje się niemożliwe. Roy Hodgson, podobnie zresztą jak Allardyce, jest aktywny na rynku transferowym, jak na razie udało mu się też zatrzymać w klubie rewelacyjnego stopera Brede Hangelanda (wśród starających się był m.in. Arsenal), kłopot w tym, że tym razem nikt już nie podejdzie do meczu na Craven Cottage rozluźniony. Jeśli zapytać Arsene Wengera o największe ubiełgoroczne traumy, to oprócz kapitulacji w półfinale Ligi Mistrzów wymieni z pewnością derby Londynu z Fulham. I będzie pilnował, by podobna wpadka się nie powtórzyła.

WIGAN ma nowego menedżera, dawną legendę klubu (grał tu w latach 1995-2001), a ostatnio świetnie radzącego sobie w niewielkim Swansea Roberto Martineza. Czy Hiszpan poradzi sobie również w Premiership? Na razie musi na nowo konsolidować zespół, który jeszcze w trakcie poprzedniego sezonu stracił Wilsona Palaciosa, a w lecie także Antonio Valencię i – to może być największe osłabienie, bo środek pomocy bez niego zaczyna wyglądać niezmiernie blado – Lee Cattermole’a (poszedł za Bruce’m do Sunderlandu). Na moje oko spadek im nie grozi, ale o miejsce w górnej połowie tabeli będzie ciężko.

STOKE i tym razem utrzyma się w ekstraklasie: w tej kwestii pokładam nadzieje w Tonym Pulisie – kolejnym niekwestionowanym talencie wśród angielskich menedżerów – i w etosie, jaki zdołał wpoić swoim piłkarzom. Nikt z przyjeżdżających nie potrafił grać na Britannia Stadium i mało kto umiał radzić sobie z dalekimi wrzutkami z autu Rory’ego Delapa, ale tacy piłkarze jak Etherington czy Lawrence potrafią również grać piłkę techniczną, a James Beattie okazał się jednym z najbardziej udanych transferów minionych miesięcy. Dzięki wszystkim tym czynnikom, i dzięki naprawdę solidnej grze obronnej powinni i tym razem uciec spod szubienicy.

BOLTON to zespół, który – jak powiedział kiedyś Gary Lineker o Wimbledonie – najlepiej ogląda się na telegazecie, ale przecież nie o estetykę w tym biznesie chodzi. Zespół od dawna uchodzi za trudny do pobicia, a sprowadzając Zata Knighta i Sama Rickettsa, a także doświadczonego defensywnego pomocnika Seana Davisa, uszczelnił jeszcze swoje szyki obronne. W drugiej linii jest Matthew Taylor, niesłusznie pomijany przez kolejnych angielskich selekcjonerów. A ile już lat Jussi Jaskalaainen broni w sytuacjach nieprawdopodobnych, Kevin Davies zaś w sytuacjach równie nieprawdopodobnych potrafi przepchnąć się w polu karnym, by celnie uderzyć piłkę głową?

Wiara w to, że w Premiership utrzyma się BURNLEY należy do metafizycznych – przyznaję. Ale w ubiegłym roku napędzili mi tak potwornego stracha w półfinale Pucharu Ligi (wcześniej eliminując Arsenal i Chelsea), że po prostu nie mogę uwierzyć w to, że historia kopciuszka nie zdarzy się po raz kolejny. Mała mieścina (tylko 88 tys. mieszkańców), nieco ponad 13 tys. średniej frekwencji na stadionie (czwarty najgorszy wynik w Championship) i odważne gesty klubu, mające na celu jej zwiększenie: każdy, kto do 8 sierpnia 2008 zdecydował się wykupić karnet na cały sezon otrzymał obietnicę darmowego karnetu na kolejne rozgrywki w przypadku awansu do ekstraklasy (średni koszt przedsięwzięcia wyceniono na 2 miliony funtów; awans może być wart i 60 milionów)… Nie o pieniądzach jednak powinniśmy tu pisać. Żeby wywalczyć awans musieli przejść cholernie dużo – znosić twardą rękę Owena Coyle’a (jeszcze jeden Szkot wśród menedżerów Premiership – niedługo będą najliczniej reprezentowaną nacją w tym fachu) i rozegrać, licząc z meczami pucharowymi, 61 spotkań. Ciężka praca to klucz, ale duch zespołu, niezła organizacja gry i atrakcyjny dla oka, ofensywny futbol dopełniają charakterystyki. Zresztą z pewnością pamiętacie pierwszą połowę poprzedniego sezonu w wykonaniu Hull.

W zasadzie wbrew wszystkim ekspertom uważam, że utrzyma się PORTSMOUTH: mam wrażenie, że kładą oni krzyżyk na tym zespole wyłącznie w związku z przedłużającym się procesem przejmowania go przez Sulejmana al-Fahima. Oczywiście jeśli do transakcji nie dojdzie, będzie źle. Jeśli dojdzie – i tak trzeba będzie pracować przy ograniczonym budżecie, ale to dla ich menedżera żadna nowina. Przed rokiem obstawiałem, że zawalczą o Puchar UEFA, ale przed rokiem mieli na koncie Puchar Anglii, a w składzie Croucha, Defoe’a, Diarrę i Glena Johnsona… Teraz zespół jest niewielki i niezwykle doświadczony, ale w związku z tym nie pęknie w obliczu kłopotów.

W ten sposób wychodzi mi, że ekstraklasę opuści dwóch beniaminków. Pierwszym będzie WOLVERHAMPTON, z menedżerem i składem w sam raz na Championship. Drugim – BIRMINGHAM, którego utalentowany skądinąd menedżer, Alex McLeish, sam mówi, że nie ma drużyny zdolnej do konkurowania z zespołami Premiership i domaga się od zarządu kolejnych wzmocnień (tyle dobrego, że Anglia będzie miała pożytek z doświadczeń, jakie w bramce Birmingham zbierze Joe Hart). Trzecim spadkowiczem będzie HULL. Straszliwe załamanie formy z minionej wiosny nie pozwala żywić wielkich nadziei na przełamanie tzw. syndromu drugiego sezonu.

No to zaczynamy. Zdaniem bukmacherów trzej najbardziej zagrożeni zwolnieniem menedżerowie to Alex McLeish (Birmingham), Paul Hart (Portsmouth) i Mark Hughes (MC), trzej najbezpieczniejsi zaś to Harry Redknapp (Tottenham), Martin O’Neill (AV) i Alex Ferguson (MU). Królem strzelców ma zostać Fernando Torres (on również podpisał nowy kontrakt z Liverpoolem), no chyba że zagrozi mu Jermain Defoe. W bramce zaimponuje Shay Given… Znów będzie pięknie.

Piłka sss…kopana

Znam tę historię na pamięć. Ze zrozumiałych względów (noszę to samo nazwisko) śledziłem karierę Mirosława Okońskiego jak mało którego piłkarza. Wycinałem zdjęcia z gazet, opowiadałem kolegom z podwórka, że jest moim kuzynem, wściekałem się na kolejnych trenerów reprezentacji, że go nie powołują, a kiedy nadszedł wreszcie mecz z Cyprem – odchorowałem to, że Wojciech Łazarek nie potrafił mu znaleźć miejsca na boisku. Wiedziałem oczywiście, że imprezuje, że odwiedza kasyna, że po zakończeniu kariery roztrwonił majątek. Co mnie zdziwiło, to duma, z jaką opowiada o tym „Magazynowi Futbol”.

Nie, właściwie wcale mnie nie zdziwiło. Dało raczej jeszcze jedną odpowiedź na pytanie, dlaczego polska piłka wydaje się terenem przeklętym, na którym nikt nigdy niczego nie osiągnie – a jeżeli zdoła wybić się ponad przeciętność, to nie dzięki otoczeniu, ale wbrew niemu (znakomitą analizę tego otoczenia daje Rafał Stec w książce, od której pożyczam tytuł wpisu). Jak można sądzić, że picie i hazard nie mają wpływu na boiskową postawę? Jak można nie dostrzegać, że nieprzetrawione resztki alkoholu powodują, iż w 70. minucie meczu nie sposób dopędzić piłki, a uzależnienie od kasyna w ogóle nie pozwala się skupić na grze? Aż głupio stawiać podobne pytania, ale najwyraźniej trzeba je stawiać w kraju, w którym na permanentnej bańce ma chodzić prezes PZPN (co podaję na odpowiedzialność Zbigniewa Bońka), wieść gminna niesie, że sztab medyczny reprezentacji bywał angażowany do odtruwania jednego z poprzednich trenerów, a wspomniany Stec pisze, że z nietrzeźwymi szkoleniowcami spotykają się już juniorzy.

Oczywiście smutna historia Mirosława Okońskiego ma swoje warianty w innych krajach. W Anglii dla podobnych przypadków – sportowców uzależnionych od alkoholu, narkotyków, hazardu – działa klinika „Sporting Chance”, współzakładana przez Tony’ego Adamsa, kilkanaście lat temu również walczącego z alkoholizmem. Powiedziałbym nawet, że trudno się dziwić ludziom, którzy po zakończeniu kariery nie potrafią sobie poradzić z poczuciem pustki, tęsknotą za dawnym uwielbieniem tłumów, brakiem cotygodniowej porcji adrenaliny… Dla ludzi wciąż uprawiających sport jest to jednak memento.

Nie dalej jak wczoraj „Daily Telegraph” opublikował tekst adresowany najwyraźniej do jednego czytelnika, Stevena Gerrarda. Henry Winter pisze, że przed kapitanem Liverpoolu najważniejszy sezon w karierze; sezon, po zakończeniu którego piłkarz ma szansę zostać mistrzem Anglii i mistrzem świata (czy to realne, to temat na osobną rozmowę…). Tyle że aby te cele osiągnąć, musi to i owo poświęcić. Dziennikarz nawiązuje do niedawnego procesu sądowego, wytoczonego Gerrardowi w związku z bójką w pubie: sąd go uniewinnił, ale ogłaszając wyrok zauważył, że wdanie się przez niego w scysję było nieroztropne. Nieroztropne było również, dodaje publicysta „Daily Telegraph”, siedzenie w knajpie do trzeciej w nocy i picie piwa kilka godzin po meczu, kiedy organizm sportowca potrzebował regeneracji.

Winter idzie dalej: mówi o napięciu między lojalnością Gerrarda wobec starych kumpli z Huyton, a wykonywaniem zawodu wymagającego profesjonalizmu, oddania i odpowiedzialności. Pięciu kompanów Gerrarda przyznało się tamtej nocy do bijatyki, a jeden do zastraszania – wszystkich skazano na 150 godzin prac publicznych. „Gerrard potrzebuje przyjaciół, którzy powinni go chronić przed igraniem z ogniem, próbujących ugasić pożar, a nie dolewających oliwy do ognia” – czytamy w „Daily Telegraph”. – „Ci ludzie muszą dostrzec ograniczenia płynące z faktu, że ich słynny przyjaciel jest sportowcem, a w szczególności muszą zrozumieć, że Gerrard jest u szczytu zawodowej kariery”.

Polski problem, jeden z rozlicznych, polega na tym, że mało kto z dziennikarzy rozmawia z piłkarzami podobnym językiem – a większość wręcz podbija swoim rozmówcom bębenka. Mirosław Okoński mówi, że marzył o lidze hiszpańskiej i że nie udało się przez obowiązujący w PRL-u przepis, zezwalający na wyjazd dopiero po trzydziestce. „Dajcie mi teraz 20 lat, dajcie mi te możliwości, jakie są dziś…” – dodaje. Ktoś powinien mu powiedzieć, że kierując się filozofią „lufka, lufka i na mecz” dziś zmarnowałby swój wielki talent tak samo jak przed dwudziestu laty.

Twitter-transfer

Zapytał mnie Duncan Edwards, które z angielskich mediów są najbardziej wiarygodnymi źródłami informacji. Odpowiedziałem najlepiej, jak potrafiłem, ale odpowiadając uświadomiłem sobie, jak często źródeł informacji można szukać poza mediami. Wiadomości off the record, podawane nieoficjalnie przez menedżerów zaufanym dziennikarzom, to przykład stosunkowo bezpieczny (jak to działa, opisał w swoim blogu Tomasz Błaszczak mówiąc o konferencji Harry’ego Redknappa podczas Wembley Cup), ale bywa, że dziennikarze szukają informacji na forach kibicowskich, całkiem niedawno zaś źródłem i przyczyną nielichego zamieszania okazał się twitter.

Chodzi o kulisy transferu Darrena Benta z Tottenhamu do Sunderlandu, na temat którego rozmowy ciągnęły się od dobrych paru tygodni, by nabrać zrozumiałego przyspieszenia po kupnie przez Londyńczyków Petera Croucha. W ubiegły poniedziałek Bent był już na pokładzie samolotu czekającego na odlot do Pekinu, gdzie jako piłkarz Tottenhamu miał wziąć udział w przedsezonowym turnieju, ale w ostatniej chwili został zawrócony: nie poleciał, czekając na rychłe porozumienie klubów, badania lekarskie i podjęcie negocjacji w sprawie kontraktu z nowym pracodawcą.

Tego dnia o 8.44 użytkownik twittera podpisujący się jako db10thetruth donosił: „Nie mogę uwierzyć w całe to zamieszanie: wysiadłem z samolotu, a wszystko przez transfer. Oto dlaczego tak kocham futbol”, a w następnych godzinach żegnał się z fanami „Kogutów”, pisał, że wyściskał się z Crouchem, którego spotkał w bazie treningowej Tottenhamu, że dzień jest zwariowany, że nie może się doczekać, że nie podobają mu się nowe wyjazdowe koszulki West Hamu… I tak mniej więcej do czwartku, kiedy db10thetruth napisał, co następuje: „11.00: Robię się naprawdę wk…”. „13:30. Dlaczego nic nie może być proste? To cholernie frustrujące, op… się i g… robić”. „16.52: Czy chcę przejść do Hull? NIE. Czy chcę przejść do Stoke? NIE. Czy chcę przejść do Sunderlandu? TAK, więc przestań się op…, Levy” (Daniel Levy jest prezesem Tottenhamu).

Na trop tych wypowiedzi wpadły media. Zrobiła się awantura. Tottenham przeprowadził śledztwo, czy db10thetruth to rzeczywiście Bent, a kiedy okazało się, że tak, doprowadził do zamknięcia jego konta na twitterze, ukarał odebraniem dwóch tygodniówek, wymusił opublikowanie przeprosin na stronie internetowej klubu i, oczywiście, opóźnił finalizację transferu o kolejne dni (ostatecznie Darren Bent został piłkarzem Sunderlandu dopiero wczoraj po południu).

Historia nie ma morału. Bent swoje osiągnął (po przyjściu Croucha stał się piątym napastnikiem Tottenhamu, a w Sunderlandzie będzie grał w pierwszym składzie, co może pozwolić mu nawet na marzenia o wyjeździe na mundial), podobnie jak swoje osiągnął Daniel Levy (całkowita suma transferu może dojść do 16,5 miliona funtów, czyli do kwoty, jaką za Benta zapłacił Tottenham kupując go z Charltonu). I właściwie to jest jedyny punkt zaczepienia do rozmowy: fakt, że Darren Bent jest Anglikiem, jest bodaj głównym powodem, dla którego przeciętny w sumie piłkarz (po jednym z jego ubiegłorocznych pudeł Harry Redknapp powiedział, że nawet jego żona by to strzeliła) kosztuje tak niebotyczne pieniądze.

No i banał: jesteśmy bliżej wydarzeń niż kiedykolwiek. Kilka godzin po tym, jak Bent ostatecznie wsiadł w samolot do Newcastle, skąd miał przejechać do Sunderlandu, na jednym z forów kibicowskich opublikowano skan jego biletu. Był wieczór 2 sierpnia, trzy dni przed oficjalnym ogłoszeniem transferu przez oba kluby…