Archiwum kategorii: Bez kategorii

Wiara Wengera

Po tym, jak do Emmanuela Adebayora w Manchesterze City dołączył Kolo Toure (ostatni z niezwyciężonego składu Arsenalu z sezonu 2003/04), i jak Arsene Wenger wciąż nie ruszył na zakupy, eksperci są wyjątkowo zgodni: jeżeli drużyna Marka Hughesa ma już w tym sezonie wypchnąć kogoś z Wielkiej Czwórki, to wypchniętym będzie Arsenal. Tylko że podobne opinie słyszymy co roku: co roku ktoś kładzie krzyżyk na Kanonierach, którzy za każdym razem podnoszą się i coraz to nowymi siłami zdobywają miejsce uprawniające do walki o Ligę Mistrzów, a potem w tej Lidze Mistrzów potrafią zajść naprawdę daleko.

Rok po roku wyglądało to przecież tak samo: odchodzili Vieira, Henry, Ashley Cole, Flamini, Hleb i Gilberto Silva, poważne kontuzje łapali Rosicky i Eduardo… Dziennikarze narzekali, że Wenger nikogo na ich miejsce nie sprowadza (choć przecież do klubu przyszedł kupiony za duże pieniądze Arszawin) i że w swojej wierze w wychowywanie młodzieży staje się kimś w rodzaju nieszkodliwego maniaka. Kłopot w tym, że młodzież rzeczywiście dawała i daje się wychowywać. Błędy takiego Kierana Gibbsa drogo kosztowały Arsenal podczas ubiegłosezonowych klasyków – zremisowanego 4:4 meczu z Liverpoolem i przegranego półfinału Ligi Mistrzów z MU – ale już na młodzieżowych mistrzostwach Europy piłkarz ten okazał się objawieniem; jak sam mówi, przez dwa miesiące zebrał doświadczeń na dwa lata. Pamiętam również, jak przed rokiem pisałem „Przewodnik po Premiership” – mając w pamięci wszystkie te osłabienia, wróżyłem wówczas, że w kolejnych miesiącach eksplodują talenty Walcotta i Denilsona. Podobnie może być w tym roku z Ramseyem i Velą, a w sezonie kolejnym z Lansburym i Wilsherem; klasa Wengera polega m.in. na tym, że wie, jak długo powinien czekać na wrzucenie tych chłopców na głęboką wodę.

Sam Francuz nie może się zresztą nadziwić, że w Anglii wszyscy myślą, iż problemy drużyny rozwiązuje się kupowaniem piłkarzy: „Jestem przekonany, że kluczowa jest ciężka praca na treningu, poprawianie czegoś, co można poprawić, i wiara w tych zawodników, których ma się do dyspozycji”.

W tym sensie wypowiedź Wengera, że mimo transferów Adebayora i Toure (a przecież do Serie A odchodzi Eboue) ma drużynę zdolną do walki o mistrzostwo, wcale nie zabrzmiała desperacko. Wszyscy trzej wspomniani piłkarze – skądinąd co dwa lata wyjeżdżający w kluczowym momencie sezonu na Puchar Narodów Afryki – chcieli odejść z klubu już dobrych kilka miesięcy temu. Równocześnie po osiemnastomiesięcznej przerwie zaczął grać Rosicky, z rocznego wypożyczenia wrócił Senderos, zdrowy jest Eduardo, prawidłowo rozwijają się kolejni młodzieńcy…

Jak widać, nie mogę się wyzbyć wiary w Wengera. No, może mógłby znaleźć jakiegoś defensywnego pomocnika. Świat nie skończył się na Patricku Vieirze, którego ponoć zamyśla sprowadzić z powrotem do Londynu.

Zmarł Bobby Robson

W wieku 76 lat zmarł sir Bobby Robson. Jeszcze kilka dni temu pojawił się na St. James’ Park jako gość honorowy meczu charytatywnego Anglia-Niemcy, zorganizowanego, by wesprzeć jego fundację, pomagającą ludziom zmagającym się z nowotworem. Że sam jest chory nieuleczalnie, wiedział od dawna: w sierpniu 2008 mówił, że umrze raczej prędzej niż później, ale że ponieważ każdego to kiedyś czeka, zamierza cieszyć się każdą chwilą, która mu jeszcze została.

Zawsze umiał odchodzić z godnością. Kiedy w 1990 r. żegnał się z reprezentacją Anglii, powiedział na konferencji prasowej: „Jestem tu po to, żeby powiedzieć ‘do widzenia’. Właściwie nie, nie ‘do widzenia’, tylko ‘żegnam’”. Jego autobiografia miała taki właśnie tytuł: „Farewell but not goodbye”.

Jeden z ostatnich wywiadów z legendą Newcastle, zrobiony przez BBC przy okazji 75. urodzin, znajdziecie tutaj.

Niewiadoma Newcastle

Urlop przetrwałem oglądając wieczorami najbardziej dramatyczne spotkania ubiegłego sezonu – tak się zresztą złożyło, że wszystkie kończyły się wynikiem 4:4 (zgadniecie, które?). Po czymś takim na mecze towarzyskie patrzę bez wielkiego przekonania: przez 90 minut trafiają się zwykle trzy-cztery godne zapamiętania akcje, kilka strzałów, ze dwa wślizgi i może jakiś błysk chcącego zrobić dobre wrażenie juniora (uwagi te nie dotyczą, rzecz jasna, gola Drogby). Trudno się dziwić, skoro priorytetem większości zawodników jest nie złapać kontuzji zanim zacznie się prawdziwe granie. W tym sensie jestem świadom, że wyniki sparingów nie są miarodajne: można się oczywiście naśmiewać z Manchesteru City, który podczas podróży po RPA przegrywa mecz za meczem, ale prawdziwa weryfikacja siły tej drużyny rozpocznie się za kilka tygodni.

Nieco inaczej interpretuję sytuację Newcastle, zdemolowanego 6:1 przez Leyton Orient. Rok temu miało pod Kevinem Keeganem zawojować Premiership, dziś w atmosferze gigantycznej niepewności i równie wielkiej demoralizacji przygotowuje się do pierwszego sezonu w Championship – a, jak widać, nie radzi sobie nawet z drużyną z League One.

Na temat przyszłości Srok wciąż nic nie wiadomo. Po pierwsze, nie wiadomo, kto będzie ich właścicielem: Mike Ashley chce Newcastle sprzedać, ale z tygodnia na tydzień cena robi się coraz niższa (w 2007 r. kupował klub za 135 milionów, przez następne lata włożył w niego kolejnych kilkadziesiąt – teraz będzie zadowolony, jeśli odzyska 75 milionów, którą to sumę, zdaniem Patricka Barclaya, mogliby właściwie zebrać kibice Newcastle – tyle że ci mają już trochę dość i do klubowego sklepu po nowy strój wyjazdowy ustawiła się zaledwie trzyosobowa kolejka). Po drugie, nie wiadomo, kto będzie prowadził drużynę (w dużej mierze zależy to od tego, kto będzie jej właścicielem): Alan Shearer, Joe Kinnear czy może nieszczęsny Chris Hughton, który wpadł z deszczu pod rynnę – po karuzeli zmian, jaką obserwował jako asystent kolejnych menedżerów w Tottenhamie, przeżywa ją ponownie, tym razem w Newcastle. Po trzecie, nie wiadomo, kto będzie w niej grał. W meczu z Leyton Orient honorową bramkę zdobył Joey Barton, którego nie tylko Shearer chciał się pozbyć. Na sprzedaż są Nolan, Gutiérrez, Gérémi, Coloccini, Martins, Ameobi… Problem w tym, że jak na standardy Championship każdy z nich zarabia o wiele za dużo.

BBC będzie czekać do ostatniej chwili na deklarację, czy Alan Shearer rozpocznie sezon jako ekspert Match of the Day. Drużynę wciąż prowadzi Chris Hughton. Do 8 sierpnia, kiedy Newcastle rozpoczyna prawdziwe granie, zostały niecałe dwa tygodnie.

Sol Campbell do Tottenhamu

Wszyscy trzej podstawowi środkowi obrońcy Tottenhamu są kontuzjowani i nie wystąpią w pierwszych meczach sezonu (o dzisiejszym spotkaniu z Barceloną nawet nie wspominam). Ledley King ma, jak zwykle, problem z kolanem, specjaliści z USA będą się zajmować pachwinami Jonathana Woodgate’a, a Michael Dawson nabawił się urazu ścięgna Achillesa podczas sparingu z Bournemouth. Harry Redknapp mówi, że w tej sytuacji musi zmienić transferowe priorytety i zamiast napastnika lub lewoskrzydłowego sprowadzić do klubu kogoś, kto załata dziurę na środku obrony.

Mam pomysł, kto to mógłby być: Sol Campbell.

Moja propozycja ma same zalety: mówimy o piłkarzu doświadczonym, wielokrotnym reprezentancie Anglii, świetnie dyrygującym kolegami z defensywy i wytrzymującym presję gry o wielką stawkę. Mówimy o piłkarzu nie pierwszej młodości, więc podpisanie z nim krótkiego kontraktu nie powinno być problemem (tamci przecież kiedyś wyzdrowieją…). Mówimy o piłkarzu, któremu skończył się kontrakt w poprzednim klubie, więc odpada problem sumy odstępnego. Mówimy wreszcie o piłkarzu, z którym Redknapp znakomicie się dogadywał – w końcu to on sprowadzał go do Portsmouth i on zrobił go kapitanem drużyny.

Przedkładając tę propozycję przechodzę do porządku dziennego nad kwestią, która pozornie czyni ją nierealizowalną: kwestią nienawiści, jaką Campbell wciąż budzi u wielu kibiców Tottenhamu. Jestem jej świadom od ośmiu lat (w 2001 r. ówczesny kapitan Kogutów przeszedł do Arsenalu), ale od ośmiu lat nie przyjmuję jej do wiadomości. Pisałem już na tym blogu, że istnieje, moim zdaniem, granica między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Wierzę, że świat może znormalnieć i że argumenty merytoryczne (Campbell ma wciąż piłkarsko bardzo wiele do zaoferowania…) powinny zwyciężać nad emocjonalnymi uprzedzeniami.

Wyobrażacie to sobie? Innymi słowy, czy wyobrażacie sobie wzmocnienie Waszej ulubionej drużyny przez kogoś uznawanego za renegata? Ja, jak widać, wyobrażam to sobie doskonale.

Wielki błękit?

Tak się zastanawiam, szczęśliwie powrócony z wakacji i wyposzczony rozmów o piłce: czy możliwe jest stworzenie w ciągu dwóch miesięcy drużyny mającej bić się o pierwszą czwórkę. Wiem, oczywiście, że przebudowa Manchesteru City zaczęła się dużo wcześniej, może nawet dwa lata temu, kiedy klub obejmował Thaksin Shinawatra, a już z pewnością zeszłego lata, kiedy angielskie męki byłego premiera Tajlandii skrócili szejkowie, i potem tej zimy, kiedy w ślad za Robinho sprowadzili Givena, de Jonga, Bridge’a, Bellamy’ego… Jednak pytanie należy postawić dopiero teraz, po dokupieniu kolejnych czterech supergwiazd i deklaracjach klubowego zarządu, że mimo wydania 150 milionów funtów w ciągu dwunastu miesięcy zamierza inwestować dalej.

Chętnie przyznaję, że na papierze wygląda to imponująco. Jeśli w sezonie ubiegłym mówiliśmy o najlepszym kwartecie ofensywnym świata (Rooney, Ronaldo, Berbatow, Tevez w MU), to teraz za miedzą mamy najlepszy ofensywny kwintet: Adebayor, Santa Cruz, Robinho, Tevez i Bellamy. Kwintet? A może sekstet, jeśli doliczyć Shauna Wrighta-Philipsa? Już czuję, że niejednemu z Was się narażam, wymieniając nazwisko Bellamy’ego, bo to i kontuzje, i niełatwy charakter – przypominam jednak, że Walijczyk zaczął się spłacać niemal natychmiast po zmianie klubu, a przed kilkoma dniami zadeklarował, że mimo ogromnej konkurencji wśród napastników (jest jeszcze Benjani, w ataku może grać Bożinow) nie zamierza szukać innego klubu.

Również środek pomocy po przyjściu Garetha Barry’ego zmienia się na lepsze – a przecież grają tu młody Ireland, objawienie ostatnich kilkunastu miesięcy, a także Kompany i de Jong… A że w Manchesterze City są już świetny bramkarz i solidni boczni obrońcy, Markowi Hughesowi do ukończenia projektu przebudowy potrzebna jest jedynie klasowa para stoperów – oferty kupna Terry’ego i Lescotta pokazują zresztą, że menedżer zdaje sobie z tego sprawę.

Powtarzam więc pytanie, czy można zbudować drużynę w kilka miesięcy. Moja odruchowa odpowiedź brzmi: „nie, to niemożliwe”, ale z pewnością jedną z przyczyn takiego jej sformułowania jest niechęć do świata, w którym o wszystkim zdają się rozstrzygać pieniądze (nic na to nie poradzę: w młodości nie byłem lewicowcem, kto wie jednak, czy nie stanę się nim na starość). „To niemożliwe”, myślę dalej odłożywszy na bok idiosynkrazje, bo przecież w przypadku każdej g r u p y nieznanych sobie dotąd ludzi musi upłynąć trochę czasu zanim przerodzi się ona w dobrze rozumiejący się z e s p ó ł. A jeśli jeszcze ludzie ci nie bez racji uważani są za wybitne i n d y w i d u a l n o ś c i… To może najtrudniejszy problem Marka Hughesa: zbudować prawdziwy team z tej gromady świetnie opłacanych młodych ludzi, z których każdy obdarzony jest wielkim ego i poniekąd słusznie uważa, że to inni powinni na niego pracować. Trzymanie ambitnego milionera na ławce nie jest zadaniem łatwym – Walijczyk dołączy do długiej listy menedżerów, którzy z różnym skutkiem borykali się z tym problemem (zwracam uwagę, że drużyna nie gra w europejskich pucharach, więc o rotacji wymuszonej przez ponad pięćdziesięciomeczowy sezon nie może być mowy). Oczywiście Tevez i Barry nieraz udowodnili, że wiedzą, co to znaczy poświęcać się dla drużyny; z Adebayorem, niejeden raz kłócącym się na boisku z kolegami, jest pod tym względem gorzej.

Jedno Hughesowi zapisuję na plus: wie, że ma mało czasu, więc sięga po ludzi sprawdzonych. Każdy ze sprowadzanych przez niego piłkarzy (a także wymieniani jako kolejne cele transferowe Terry i Lescott) zna Premier League od podszewki. I kolejny atut: w każdym poza Roque Santa Cruzem przypadku wzmocnienie MC oznacza osłabienie rywala z pierwszej szóstki: MU, Arsenalu, Aston Villi, może Evertonu i Chelsea, a w pewnym sensie także Liverpoolu, któremu koło nosa przeszedł Gareth Barry.

Więc jak? Manchester City pręży sztuczne mięśnie, zbyt szybko wyhodowane na kupowanych w podejrzanym sklepie preparatach, czy przeciwnie: wypchnie z ringu któregoś z królujących tam dotąd siłaczy? Wyposzczony rozmów o piłce stawiam tę kwestię otwierając zarazem kolejny sezon blogowania.

Horror czasu wolnego

Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Kiedy przed rokiem ruszałem na urlop (zresztą w to samo miejsce, co teraz – z dala od cywilizacji i, co gorsza, z dala od internetu…), narzekałem na czekające mnie dwa tygodnie domysłów i niepewności. Dziś jest podobnie. Wyjeżdżam na wakacje, a piłkarze właśnie je kończą: w większości klubów Premiership przygotowania do nowego sezonu rozpoczynają się w poniedziałek; tu i ówdzie nadgorliwcy i rekonwalescenci już biegają po pustych boiskach treningowych. Okienko transferowe otwarte tak szeroko jak bodaj nigdy dotąd i niemal każdego dnia przynoszące sensacyjne wiadomości (Michael Owen w Manchesterze United – jestem naprawdę zadowolony z siebie po wpisie sprzed paru dni…). W kilku klubach toczą się intrygujące rozmowy właścicielskie (weźmy Newcastle: czy wróci Freddy Shepherd i czy na posadzie menedżera zostanie Alan Shearer?). Upadek telewizji Setanta rodzi pytania o długoterminowe bezpieczeństwo finansowe angielskiej piłki, a ja… Ja w jakichś cholernych górach i nie dowiem się nawet, czy Tom Huddlestone wrócił do klubu z dużą nadwagą i czy natychmiast ustawiła się po niego kolejka kupców (bardzo bym nie chciał, żeby odszedł z Tottenhamu).

Wyznawałem przed rokiem, że najchętniej nie jeździłbym na wakacje, a jeśli już, to nie w miejsca pozbawione internetu. Owszem, jest służbowa komórka, ale zwłaszcza w czasach kryzysu należy się z nią obchodzić rozważnie. Przeglądanie gazet w pobliskich sklepach zwykle daje marne rezultaty: najważniejsze z mojego punktu widzenia informacje podawane są petitem, jeśli w ogóle. Pisania upokarzających esemesów do znajomych, żeby weszli na stronę klubu i sprawdzili wiadomości, nie znoszę – prawie wszyscy robią to nieuważnie. Zostaje wymykanie się chyłkiem z towarzystwa i wielokilometrowa wyprawa do kawiarenki internetowej (oby jeszcze istniała). Nie sprzyja to budowaniu więzi z resztą grupy, ale co tam… Wszystkie wakacje ostatnich lat oznaczają to samo nerwowe dopytywanie w różnych mieścinach o dostęp do sieci, a potem pospieszne czytanie wszystkiego naraz: wieści transferowych, relacji ze sparingów, komentarzy sfrustrowanych kolegów-kibiców…

Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy: wyjeżdżam na wakacje i znów nie wiadomo, które drużyny rozpoczną rozgrywki polskiej ekstraklasy, podobnie jak nie wiadomo, co będzie z Leo Beenhakkerem. Nie będę jednak ciągnął w nieskończoność cytatów z samego siebie; w gruncie rzeczy chciałem po prostu powiedzieć „do rychłego”…

Valencia to nie Ronaldo

I pomyśleć, że gdyby polskiej reprezentacji lepiej poszło na mundialu w Niemczech, historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Paul Jewell, który był wówczas menedżerem Wigan, oglądał mecz Polski z Ekwadorem, licząc na znalezienie jakiegoś niekosztownego piłkarza, najlepiej skrzydłowego. Obstawiam, że polecano mu Ebiego Smolarka, zwłaszcza że jako obywatel UE Polak nie wymagał kłopotliwych zabiegów o pozwolenie na pracę w Wlk. Brytanii. Po tym jednak, co pokazał zespół Pawła Janasa, do notesu Jewella trafiło zupełnie inne nazwisko: Antonio Valencia.

Pewnie zdążyliście się już zorientować, że oceniając poszczególnych piłkarzy mam tendencję do deprecjonowania gwiazd i przeceniania zawodników jeszcze niewykreowanych (podobnie z drużynami: w gruncie rzeczy najchętniej śledziłbym postępy Hull czy Wigan, tak jak przed kilkoma laty Charltonu Alana Curbishleya). Pisząc więc o Cristiano Ronaldo i Antonio Valencii muszę być ostrożny – szczęśliwie do porządku przywołuje mnie wygłaszający elegię na odejście Portugalczyka Alex Ferguson. Poza tym Valencia to nie Ronaldo.

Zdanie Phila McNulty’ego, przypominające frazę Jules Micheleta rozpoczynającego serię wykładów o historii Anglii („Panowie, Anglia jest wyspą”), pozornie tylko zakrawa na banał. Valencia to nie Ronaldo w tym przede wszystkim sensie, że sprowadzając Ekwadorczyka Ferguson nie zamierza łatać dziury po Portugalczyku, tylko zaczyna budować potęgę Manchesteru United po raz kolejny. Będzie nowe ustawienie, prawdopodobnie znów z dwójką napastników i z dwójką tak lubianych przez sir Alexa klasycznych skrzydłowych. Ci, którzy oglądają angielską piłkę, wiedzą: Valencia, w odróżnieniu od Ronaldo, raczej nie wykańcza akcji – jego rajdy prawą stroną kończą się zwykle dośrodkowaniem, które na bramkę zamienia napastnik (Emile Heskey mógłby coś na ten temat powiedzieć…) albo wchodzący z drugiej linii ofensywny pomocnik. A że wszyscy eksperci są zgodni co do powrotu Rooneya do ataku MU, na lewym skrzydle wyjściowej jedenastki Czerwonych Diabłów w przyszłym sezonie również robi się wolne miejsce. Czy załata je Franck Ribery? Zakupem numer trzy powinien być wtedy lubiący ofensywne wejścia prawy obrońca…

Valencia to nie Ronaldo z jednego jeszcze powodu. Technika i szybkość idą w jego przypadku w parze z ciężką pracą dla zespołu – także podczas rozbijania ataków rywala, czego od Ronaldo w przeszłości bezskutecznie się domagaliśmy. I kolejna różnica: przychodząc do MU Ekwadorczyk umie prawdopodobnie więcej niż potrafił przychodzący tu Portugalczyk. Pytanie, oczywiście, czy rozwinie swój talent w sposób równie niebywały…

PS Gdybym jednak miał kiedyś zacząć korzystać z twittera, próbowałbym napisać w 140 znakach o mającym się odbyć 1 sierpnia meczu towarzyskim Juventusu z maleńkim West Auckland Town. 100 lat temu oba zespoły spotkały się w Sir Thomas Lipton Trophy, określanym później jako pierwsze mistrzostwa świata; górnicy z hrabstwa Durham wygrali 6:1. Do dziś pozostaje niewyjaśnione, czemu Anglię w turnieju tej rangi reprezentowali nikomu nieznani słabeusze (jedna z teorii mówi, że sir Lipton chciał zaprosić Woolwich Arsenal, ale użył tylko skrótu WA, omyłkowo rozszyfrowanego przez współpracowników jako West Auckland), faktem jest, że poradzili sobie fantastycznie. Football Association wysupłała 10 tys. funtów na włoską wyprawę ich następców, pamiętajcie więc o ściskaniu kciuków za miesiąc, a jeśli ktoś będzie akurat w okolicach Piemontu mógłby właściwie zobaczyć romantyczną twarz futbolu na własne oczy. 

Dymisja przez twittera

Michał Pol namawia mnie, żebym zaczął ćwierkać. Michał Zachodny stanowczo odradza. Ciekawe, jak to się skończy, skoro nawet moja redakcja uruchomiła profil na twitterze, a żeby było zabawniej, od jakiegoś czasu jest tam również pewna rozgłośnia z Torunia. Co do mnie, żyję wystarczająco długo, żeby nie składać deklaracji typu „nigdy w życiu” – w końcu blogowania też przez dłuższy czas sobie nie wyobrażałem. Z drugiej strony przez całe lata używałem wyłącznie zdań długich i wielokrotnie złożonych, więc podejrzewam, że zmieścić się w 140 znakach byłoby trudno.

Chyba że… Chyba że miałbym zakomunikować nowinę podobną do tej, z którą wyskoczył Vanderley Luxemburgo. O tym, że odchodzi z pracy w Palmeiras, były trener reprezentacji Brazylii i Realu Madryt poinformował właśnie za pośrednictwem twittera. Spieszył się tak bardzo, że odsyłając po więcej szczegółów na prowadzonego przez siebie bloga zrobił literówkę w jego adresie.

Sprawa ma drugie dno: Wanderleya Luxemburgo i władze Palmeiras poróżnił napastnik tego klubu, niejaki Keirrison, kolejne cudowne dziecko z Brazylii (55 goli w 103 rozegranych dotąd meczach). 20-letni Keirrison chce odejść do Barcelony (skoro Guardiola ma oddać Eto’o do Manchesteru City, wzmocnienie ataku jest więcej niż potrzebne), działacze skłonni są go sprzedać, Luxemburgo się opierał. Czytając notę biograficzną Brazylijczyka zauważyłem, że w ciągu 25 lat kariery trenerskiej zdążył zmienić pracę… 24 razy; w samym Palmeiras był już czterokrotnie, a w Santosie – trzykrotnie. Nic dziwnego, że ktoś, komu tak bardzo się spieszy, sprawnie używa krótkich zdań.

Michael Jackson i angielska piłka

Znacie, to posłuchajcie, ale obstawiam, że nie znacie. Jakieś siedem lat temu iluzjonista Uri Geller został jednym z prezesów czwartoligowego wówczas i przeżywającego potężne kłopoty finansowe Exeter City. Zaprzyjaźniony z Gellerem Michael Jackson przyjął posadę honorowego dyrektora, więcej: odwiedził Exeter i na stadionie St. James’s Park wygłosił płomienne przemówienie o życiu w harmonii i pokoju (nagranie z amatorskiej kamery: tutaj). Drużynie Exeter wiele to nie pomogło: spadła ligę niżej, uzyskując status półamatorski, władzami klubu zaczęły interesować się organy ścigania, a Michael Jackson nie pojawił się nigdy więcej.

Szczęśliwie w tym punkcie zaczyna się zupełnie inna historia: przejęcia „Helleńczyków” przez organizację kibiców (Exeter City Supporters Trust) i stopniowego marszu w górę – najbliższy sezon zaczną już w League One, czyli po naszemu w trzeciej lidze od góry, a 15 lipca zagrają mecz towarzyski z Tottenhamem. Not bad

Owen? Kupuję

Zgoda tylko w jednym punkcie: broszura zachwalająca coś, co przez lata wszyscy chwaliliśmy, wydaje się kompletnie bez sensu. W przypadku Michaela Owena wystarczyłyby przecież nie trzy, a dwie niewielkie stroniczki – zaświadczenie o stanie zdrowia i oczekiwania finansowe.

Kluczem jest pierwsza z tych stroniczek: jeśli Owen jest zdrowy, w wieku 29 lat wart jest bardzo dużych pieniędzy. Nie ma dziś na rynku zawodnika tej klasy, za którego nie trzeba płacić odstępnego (powtarzam: jeśli jest zdrowy, ale to przecież każdy nabywca łatwo ustali i, jeśli będzie trzeba, wprowadzi do kontraktu klauzulę pay as you play). Owszem, pokiereszowany, owszem, wolniejszy niż kiedyś, ale instynktu strzeleckiego przecież nie zatracił. Udowadniał to zresztą również w Newcastle – problemem tego klubu była przede wszystkim defensywa, a w kontekście interesującej nas dzisiaj kwestii także druga linia, niezdolna do obsłużenia przyzwoitym podaniem któregokolwiek z napastników.

Śmiechu jest co niemiara, ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Pamiętam, jak wzruszano ramionami, kiedy Alex Ferguson ściągał do Manchesteru United 31-letniego Teddy’ego Sheringhama, trzy lata później nagradzanego zarówno przez dziennikarzy, jak kolegów-piłkarzy tytułem piłkarza roku. Pamiętam też, jak na Old Trafford przychodził 36-letni Henrik Larsson, mający za sobą kilka dłuższych przerw w grze, w tym najdłuższą – ośmiomiesięczną po podwójnym złamaniu nogi. Pamiętam wreszcie, jak po klubach z dołu tabeli tułał się Emile Heskey, który po fatalnym sezonie 2005/06 spadł nawet w barwach Birmingham z ekstraklasy, ale który odrodził się i po raz kolejny odzyskał miejsce w reprezentacji Anglii. Dlaczego z Owenem miałoby być inaczej?

O zainteresowaniu Hull i Stoke wiemy, podejrzewam jednak, że napastnik Newcastle czeka na oferty Evertonu (David Moyes w przeszłości Owenem się interesował) i Aston Villi (gra tam właśnie Heskey, z którym świetnie uzupełniał się w reprezentacji). Nie chodzi o klub z pierwszej czwórki; chodzi o klub Premiership, który zagwarantuje mu 30 meczów w sezonie i któremu on z kolei może zagwarantować kilkanaście strzelonych bramek. Michael Owen chce jechać na kolejny mundial.

PS Sprawa, do której przed kilkoma miesiącami wracałem raz i drugi, znalazła taki finał. Poczucie beznadziejności, które mnie ogarnęło, wzrosło jeszcze, jak przeczytałem debatę na blogu Rafała Steca. Może nadejdzie wielka powódź i zaleje krakowską prokuraturę, myślę sobie (za oknem grzmi). Ale przecież głosy pod tekstem Rafała pokazują, że problem nie dotyczy jednej pani prokurator…